Bywają w naszym życiu takie chwile, kiedy dostrzegamy ogrom błędów, jakie do tej pory popełniliśmy. Chcemy coś zmienić, ale nie zawsze nam to wychodzi. Mimo to wciąż się staramy, bo mamy nadzieję, że na zmiany nie będzie za późno. „Siedem razy dziś” autrostwa Lauren Oliver doskonale obrazuje tę nadzieję. Nadzieję na to, że można coś naprawić – nawet wtedy, gdy myślimy, że wszystko stracone. Okazuje się, że nigdy nie jest za późno.
Główną bohaterką powieści jest nastoletnia Sammy Kingston – ładna, popularna i nie narzekająca na brak rozrywek dziewczyna. Jak na popularną osobę przystało, spotyka się tylko z najprzystojniejszym chłopakiem oraz najpopularniejszymi dziewczynami w szkole. Cała reszta szkolnej społeczności jest dla niej powodem do śmiechu i pogardy. Ciuchy, kosmetyki i faceci tworzą jednolitą sieczkę w głowie naszej głównej bohaterki, przez co dziewczyna na pierwszy rzut oka jawi się jako antypatyczna postać.
Sammy jest przekonana, że dzień 12 lutego będzie dla niej kolejnym zwyczajnym dniem w szkole, urozmaiconym jedynie przez uroczyste obchody Walentynek, kiedy to najpopularniejsi uczniowie dostają róże na dowód swojej „wielkości”. Paląca potrzeba zdobycia jak największej ilości kwiatów, a także zbliżająca się impreza u dziwaka Kenta, wydają się być jej jedynymi problemami. Prawda, że brzmi idiotycznie? Zazwyczaj trzymam się na dystans, jeśli chodzi o tak płaskie osoby, ale tytuł i autorka w końcu do czegoś zobowiązują, więc postanowiłam czytać dalej.
Kiedy w nocy owego feralnego dnia dochodzi do nieszczęścia, nazajutrz rano Samantha ze zdziwieniem odkrywa, że wciąż jest piątek 12 lutego. Czy jest to znak dla dziewczyny, że coś było nie tak z jej życiem i coś trzeba w związku z tym zrobić? A może jest to tylko kara boska za bycie samolubną i arogancką?
„Siedem razy dziś” to pierwsza książka w dorobku Lauren Oliver. Przez wiele tygodni utrzymywała się na liście bestsellerów tygodnika „New York Times”. Autorka nie ukrywa, że ta pozycja jest dla niej niezwykle ważna. W przeprowadzonym przeze mnie miniwywiadzie wspomniała, że „Siedem razy dziś” jest o śmierci. Muszę jej przyznać stuprocentową rację, gdyż jest to najtrafniejsze określenie, jakie przyszło mi do głowy w związku z tą książką. Wprawdzie czytało się ją całkiem znośnie, z uwagi na nieskomplikowany język i mało porywającą akcję, to dzisiaj, kilka dni po skończeniu lektury, nadal mam co do niej mieszane uczucia.
Głównym tego powodem jest oburzające zachowanie Sam. Nie wyobrażam sobie, bym mogła kiedykolwiek tak traktować ludzi, aby ci, w swoim nieszczęściu, tracili chęć do życia. Przez sporą część książki dziewczyna najzwyczajniej w świecie mnie irytowała, nie dając mi powodów do zmiany zdania. Była typem osoby, które budzą we mnie niechęć z uwagi na wywyższanie się i pogardę dla innych. Byłam przerażona myślą, że przez całą, w sumie ślamazarnie ciągnącą się do przodu fabułę, będę miała do czynienia z takim zachowaniem. Było wiele momentów, w których miałam ochotę rzucić książką o ścianę, ale wciąż coś mnie do niej ciągnęło, jakbym przeczuwała, że to nie może się tak skończyć.
Przełom nastąpił niemal pod koniec książki. Samantha, zmęczona piątkiem 12 lutego, w którym głównym tematem były Dzień Kupidyna, impreza u Kenta bądź rozważania nad tym, czy w końcu prześpi się ze swoim chłopakiem, w końcu dostrzega ponurą prawdę o sobie. Wie, że z drogi, którą obrało jej życie, nie ma już powrotu, dlatego w końcu zaczyna żyć tak, jak w głębi serca pragnęła. Rzuca chłopaka, któremu tak naprawdę wcale na niej nie zależało, a zbliża się do osoby, która zawsze czuła do niej coś prawdziwego. Znajduje też idealną możliwość odkupienia swoich win i za wszelką cenę ratuje osobę, którą niegdyś z premedytacją krzywdziła w każdy Dzień Kupidyna. Mówiąc krótko: zmienia się.
Ogromnym minusem książki jest tytuł nadany przez polskich tłumaczy. „Siedem razy dziś” przywodzi na myśl tandetne historie Disneya, gdzie głupia blondyneczka wypowiada pochopnie życzenie i jest przez to skazana na siedmiokrotne przeżywanie tego samego dnia. „Siedem razy dziś” nie oddaje w pełni powagi tematu, jakiego podjęła się Lauren Oliver. W pewien sposób nawet go deprecjonuje. Tymczasem oryginalny odpowiednik „Before I fall” idealnie oddaje klimat książki. Jednoznacznie wskazuje na to, że ma ona być przeżyciem mentalnym.
Choć było w książce kilka zgrzytów, których nie mogła ścierpieć moja wrażliwość społeczna, to muszę przyznać, że finalnie bardzo mi się ona spodobała. Przede wszystkim przez pokazanie, że nigdy nie jest za późno na to, by naprawić swoje błędy. Przez to, że w cudowny sposób skłoniła mnie do refleksji i wpędziła w swego rodzaju optymistyczną nostalgię. Przez to, że dzięki poważnej tematyce nie jestem w stanie zapomnieć o tej książce nawet w tydzień po jej ukończeniu.
Być może książkę okrzyknięto hitem nastolatków, ale ja – dwudziestotrzylatka – wyniosłam z niej więcej niż mógłby na to wskazywać nieadekwatny tytuł. Zdecydowanie polecam.
Ocena: 5/6