Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "lodzkie dodala", znaleziono 27

Otóż tajemnica bytu ludzkiego nie tkwi w tym, czym on jest, lecz w tym, czym jest w stanie być.
Czas jednak płynie i przemienia jedno uczucie ludzkie w następne, aż w końcu przybierają wszystkie odcienie tęczy.
Współcześni teoretycy sugerują, że linearny czas jest tworem ludzkiej wyobraźni. Londyn już dawno wyciągnął taki wniosek.
Zadziwiająca jest ludzka zdolność do bojkotowania samego siebie i podejmowania starań mających na celu stłumienie całego swego potencjału.
Otóż to, wszyscy jesteśmy ludzkimi istotami i nie możemy zrobić nic sensownego, nie płacąc tej ceny, jaką jest wzięcie na siebie ciężaru ułomności.
Niebo prawie już nie było nad ziemią. Padał tylko śnieg tak gęsty i zimny, że nawet w grobach marzły ludzkie popioły. Któż jednak powie, że za tymi chmurami nie ma słońca?
Podświetlona, walcowata bryła żywicy z zatopioną wewnątrz głową. Włosy i wyraz twarzy wykrzywionej bólem sprawiają, iż bardziej przypomina zwierzęcą niźli ludzką część ciała.
Wszyscy ludzie rodzą się z właściwym sobie pragnieniem szczęścia, i do tego finału, niby do jednego, prawdziwego celu zmierza każde ludzkie działanie, ale w tym właśnie tkwi trudność: poznać, co to jest szczęście i na czym ono polega; i nie mniej trudne jest osiągnięcie tego poznawczego celu, i ludzie dążą ku niemu różnymi drogami.
Któż bowiem kocha doskonałość? Nie, miłość chce się troszczyć, a troska wymaga ludzkich wad, potrzebuje zranień i kruchości. Miłość chce leczyć. Doskonałość nie wymaga leczenia. Doskonałość nie może być kochana, a jedynie wielbiona.
Pozwoliłbym sobie niemal stwierdzić, że pod postacią społecznej wydajności pracy nie wyraża się nic innego niż odwieczne rozdwojenie ludzkiego sumienia na pochwalanie celu i godzenie się na środki - choćby działo się to na olbrzymią i niebezpieczną skalę.
Klementyna pomyślała, że ludzka mimika jest zaskakująco uboga. Repertuar min i grymasów jest ograniczony i powtarzalny. Ten sam wyraz twarzy przyjmujemy w sytuacji nieprzyjemnej, ale trywialnej, w gruncie rzeczy nieistotnej oraz w chwili absolutnie granicznej.
Ludzkie łzy to z jednej strony wyraz ogromu cierpienia, lecz z drugiej strony ulga. Razem z łzami wypływa cierpienie by zrobić miejsce na nową, kolejną falę bólu. Inaczej ból przestałby się w nim mieścić.
Napisałem głupio, lecz nie zawierałem z nikim kontraktu na dostawę samych dzieł mądrych, doskonałych. Dałem wyraz mej głupocie i cieszę się z tego, bowiem niechęć i surowość ludzka, jaką pobudziłem przeciw sobie, kształtuje mnie i urabia, stwarza jak gdyby na nowo, i oto jest jeszcze raz na nowo urodzony.
Odkąd rodzaj ludzki przestał wędrować bez celu i zaczął uprawiać pożywienie, społeczeństwo zaczęło się komplikować. Kiedy tylko przestaliśmy sypiać z kuzynami i zbudowaliśmy mury, świątynie i parę przyzwoitych klubów nocnych, społeczeństwo stało się zbyt skomplikowane, żeby jedna osoba ogarnęła je całe naraz, i tak narodziła się biurokracja.
Pozbawiony żądz i pragnień właściwych organicznym formom życia, podążał nakreśloną drogą, skupiony wyłącznie na swoim celu. Nie popełniał błędów. Jednak zatajał prawdę, co uświadamiało mu własną niedoskonałość i zło dające się porównać z ludzkim poczuciem winy.[...] narodził się bez grzechu. I tak jak kiedyś również do elektronicznego raju, zakradł się wąż.
Uważała, że każdy człowiek pojawia się z jakiegoś określonego powodu na tym świecie. A skoro jej dane było zobaczyć tyle ludzkich trosk, to najwyraźniej miała wykorzystać to doświadczenie w słusznym celu. Co prawda nie była pewna, co miało być tym celem, ale jeśli los zdecydował, że miały ją spotkać właśnie takie doświadczenia, to nie mógł jej przecież skazać na nie bez powodu.
... z czysto naukowego punktu widzenia, życie ludzkie jest pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.
Ludzie są wytworem ślepych procesów ewolucyjnych, które funkcjonują bez celu i zamysłu. Nasze działania nie są częścią jakiegoś boskiego czy kosmicznego planu i gdyby jutro rano Ziemia eksplodowała, wszechświat prawdopodobnie w dalszym ciągu toczyłby się swoją utartą koleiną.
W chwili obecnej możemy powiedzieć, że nikomu nie brakowałoby ludzkiej subiektywności. Dlatego też wszelkie znaczenie, jakie ludzie przypisują swojemu życiu, jest tylko złudzeniem.
W swoich opowiadaniach i esejach Herling-Grudziński nieustannie krążył wokół problemu zła, które spada na człowieka z absurdalnym okrucieństwem i w którym nie wydaje się tkwić żaden sens. Pisarzowi bliska była diagnoza tragicznego absurdu ludzkiej kondycji, jaką znajdował w pracach Camusa, i podobnie jak ten ostatni nie był gotowy przyjmować religijnego pocieszenia w obliczu zła i cierpienia.
Narodzinom barghasckich bogów, towarzyszył głośny dźwięk, jakby młot uderzył w kowadło panteonu. Te ascendentne duchy o pierwotnym aspekcie wyłoniły się z Twierdzy Bestii, najbardziej starożytnego z królestw dawno zaginionej Pradawnej Talii. Znały one tajemnice zrodzone ze zwierzęcego cienia ludzkości, a ich moc spowijał całun starożytności.
Inni bogowie z pewnością poczuli drżenie towarzyszące tym narodzinom i unieśli głowy, zaniepokojeni i skonsternowani. Ostatecznie, przed chwilą jeden z nich został ciśnięty do królestwa śmiertelników, a płaszcz wojownika przywdział za niego Pierwszy Bohater. Co więcej, do gry powrócił pełen straszliwej złości Upadły, który zatruł groty, by dać wyraz swemu pragnieniu zemsty i - spoglądając wstecz, widzimy to jasno - również dominacji.
Śpiącą Pożogę dręczyła gorączka. Ludzka cywilizacja na niezliczonych kontynentach grzęzła w bagnie rozlanej krwi. Były to mroczne czasy i ta ciemność wydawała się najodpowiedniejszą chwilą do wzejścia jutrzenki barghasckich bogów....
Nie mogę odnaleźć Boga w sobie, ani siebie w Nim, jeśli nie zdobędę się na odważne spojrzenie w twarz Temu, kim rzeczywiście jestem, z całą moją słabością i nie przyjmę innych takich, jacy są — z wszystkimi ich ograniczeniami. Odpowiedź religii nie jest naprawdę religijna, jeżeli nie odpowiada rzeczywistości; ucieczka jest rozwiązaniem podyktowanym przez zabobon.
[...]
Istnieje jednak duchowy egoizm, który potrafi zatruć nawet dobry uczynek dawania czegoś innym. Dobra duchowe są cenniejsze od materialnych i moja samolubna miłość może także znaleźć wyraz w pozbywaniu się dóbr doczesnych na użytek bliźniego. Jeżeli mój dar zmierza do przywiązania go do siebie; nałożenia na niego długu wdzięczności lub wywarcia duchowej tyranii na jego duszę, to okazując mu miłość, w rzeczywistości kocham jedynie siebie samego. Jest to nawet większy i bardziej przewrotny rodzaj egoizmu, gdyż handluje nie ciałem i krwią, ale duszami innych ludzi.
[...]
Jest więc rzeczą największej wagi, żebyśmy zgodzili się żyć nie dla siebie — tylko dla innych ludzi. Jeżeli to zrobimy, to przede wszystkim będziemy umieli spojrzeć w twarz naszym możliwościom i zgodzić się na ich granice. Dopóki się skrycie uwielbiamy, nasze braki nie przestają nas dręczyć poczuciem rzekomego upośledzenia. Ale kiedy zaczniemy żyć dla innych, przekonujemy się stopniowo, że nikt nie spodziewa się po nas, żebyśmy byli "jako bogowie". Zobaczymy, że — tak jak wszyscy — mamy naturę ludzką, a więc jej słabości i braki, i że te nasze ograniczenia grają bardzo ważną rolę w naszym życiu. Bo właśnie z powodu nich potrzebujemy innych ludzi, a oni nas. Nic wszyscy mamy te same słabe strony, zastępujemy się więc i dopełniamy wzajemnie, każdy z nas dając właśnie to, czego brakuje drugiemu.
Potem ojciec Silas wskazał mi piękne strony rzymskiego
kościoła, jego wzniosłe dzieła i kazał mi sądzić drzewo po jego owocach.
Odpowiedziałam na to, że dzieła te nie są owocem Rzymu, ale jego obfitym, bujnym kwieciem, piękną zapowiedzią, ukazywaną przezeń światu. Kiedy kwiecie to padnie i zawiąże się owoc, nie ma posmaku miłosierdzia; jabłkiem w zupełności z niego ukształtowanym jest ciemnota, poniżenie i bigoteria. Z trosk, smutków i przywiązań ludzi wykuwa on więzy ich niewoli. Żywi, odziewa biedaków i daje im dach nad głową po to, aby skrępować ich zobowiązaniami „wobec Kościoła"; wychowuje i kształci
sieroty, aby wyrastały „na łonie Kościoła". Przeciąża pracą mężczyzn, poświęca w sposób niesłychanie morderczy kobiety i wszystko na tym świecie, który Bóg w swojej łaskawości uczynił miłym dla dobra stworzonych przez siebie istot, każe im dźwigać Krzyż o potwornym, zabójczym ciężarze, aby mogli służyć rzymskiemu kościołowi, przekonywać o jego świętości, stwierdzać jego potęgę i szerzyć królestwo swojego tyrańskiego „Kościoła".
Dla dobra człowieka mało się czyni, na chwałę Boga jeszcze mniej. Tysiące dróg otwieranych jest w największym znoju krwawiącymi dłońmi, w pocie czoła, z nazbyt szczodrym szafowaniem życiem ludzkim; drążone są i
prześwidrowywane góry na wylot, skały rozłupywane są aż do samych podstaw — a wszystko to w jakim celu? Aby duchowieństwo mogło bez przeszkód kroczyć po nich naprzód i wspinać się wzwyż, dążąc do wybicia się ponad wszystkich i ponad wszystko i stanięcia na górującym nad światem szczycie, z którego będzie mogło wreszcie roztoczyć wszechwładnie berło swojego molocha — „Kościoła".
Zaufanie do siebie, wiara we własne możliwości są niezwykle ważnym czynnikiem, są podstawą własnego rozwoju, a w konsekwencji również warunkiem udanych kontaktów międzyludzkich. Podobnie jak poczucie równości, które powinniśmy w sobie rozwinąć, by nasze podejście do ludzi było bezpośrednie, bez wywyższania siebie ponad innych ani poczucia niższości w stosunku do nich, z gruntu pozytywne i pozbawione uprzedzeń. Powodem negatywnego nastawienia do innych jest bowiem zwykle to, że czujemy się od nich gorsi bądź lepsi. Dzięki empatii, czyli poczuciu bliskości z innymi ludźmi, możemy lepiej zrozumieć innych. Bardzo ważne jest również właściwe podejście do śmierci. Powinniśmy zdawać sobie sprawę, że jest ona nieunikniona i że czeka nas wszystkich. Od narodzin z każdą chwilą zbliżamy się do śmierci i nie wiemy, kiedy ona nadejdzie. Kiedy zdamy sobie sprawę, że nasze życie jest krótkie, będzie ono dla nas bardziej cenne i zrobimy wszystko, by jak najlepiej je wykorzystać. Świadomość, że nasze życie jest ulotne i może skończyć się w każdej chwili, może nas wyleczyć ze strachu o nie. Według buddyjskich tekstów życie ludzkie jest niezwykłe i przedstawia ogromną wartość. W odróżnieniu od zwierząt mamy zdolność świadomego rozwijania pozytywnych właściwości. Tu również zgadzam się z Dalaj Lamą, że powinniśmy docenić ową daną nam wartość i zrobić wszystko, co w naszej mocy, by tego nie zmarnować. Według mojej teorii podstawowym obowiązkiem człowieka, jako jednostki należącej do społeczeństwa, jest wykorzystać możliwości, jakimi obdarzyła go natura, i zbudować na nich swoją pożyteczną dla społeczeństwa egzystencję. Jesteśmy do tego zobowiązani, bo jako cząstka tego społeczeństwa, w którym żyjemy, wiele od niego otrzymujemy. Być pożytecznym dla społeczeństwa to znaczy wnosić pewien wkład w rozwój swego środowiska lub całego społeczeństwa. Życie jednostki jest bardzo krótkie, ale właśnie dzięki temu, że w jakiś sposób przyczynia się ona do rozwoju całego gatunku, ma to życie głęboki sens i znaczenie dla całej ludzkości. Uważam, że w pewnym sensie jesteśmy zobowiązani, by nie zmarnować tego, co sami otrzymaliśmy od rodziny i otoczenia na etapie naszego rozwoju. Z pełnym przekonaniem uważam, że moje życie będzie bardziej wartościowe i satysfakcjonujące, jeśli będę miała poczucie, że pozostawiło ono jakiś ślad na Ziemi. Jest to dla mnie cel nadrzędny. Ale moje życie wytyczają jeszcze cele pośrednie. Niestety według mojej obserwacji wiele osób wcale nie stawia sobie celu w życiu. Daje się to zaobserwować w ich nieskoordynowanym działaniu, pozbawionym określonego kierunku i motoru. Ludzie ci, zamiast dążyć do osiągnięcia swojego celu, muszą szukać wytłumaczenia i usprawiedliwienia dla swojej egzystencji, co niekiedy kosztuje ich również ogromnie dużo energii. Odróżnia ich od innych ludzi to, że nigdy nie odczuwają zadowolenia. Nie mogą powiedzieć, że coś osiągnęli, ponieważ oni do niczego nie dążyli. Obce jest im również uczucie przypływu energii, jakie towarzyszy osiąganiu sukcesów. Ich ogólny poziom energii jest z reguły bardzo niski, co łatwo daje się odczuć otoczeniu. Ja polecam raczej poszukiwanie swoich celów w życiu niż poszukiwanie usprawiedliwienia dla swojej egzystencji na Ziemi, po pierwsze dlatego, że jest dużo bardziej twórcze i ak-tywne, a po drugie – dużo bardziej skuteczne, motywujące i przynoszące ogromną satysfakcję.
To nie były te migdałowe oczy zagubionego stworzenia. To były głodne oczy drapieżnika, łowcy, który nie przepuści żadnej ofierze, jaka nieopatrznie znajdzie się na jego drodze. Stał i przyglądał jej się wnikliwie, gdy tymczasem dziwnie nieludzka niewiasta zaczęła mówić delikatnym, śpiewnym głosem. – Witam cię w Mrocznym Świecie. Moim świecie. – Bawiąc się swym długim, rudym warkoczem, którego koniec owijała wokół palca, spojrzała mu prosto w oczy i wyrecytowała: Jesteś teraz dzieckiem Nocy Chciał czy nie, z każdym jej słowem coraz bardziej zapadał w Mroczny Świat, stając się członkiem Rodzaju – ludu, o którym do tej pory myślał, że istnieje tylko w ludzkiej wyobraźni. Magdalena Rewers, "W mroku miasta" - tom 1 - "Tajemnice"
J. Lipiec, Rywalizacja i perfekcja, [w:] Kalokagatia, Kraków 1988, s. 17-21 W całym sporcie, we wszystkich jego dziedzinach dziś uprawianych, a nawet we wszystkich dających się przewidzieć przyszłościowych konkurencjach, w rodzaju dziesięciokilometrowego czołgania się w tunelu ze strzelaniem z łuku do rzutków co jedno okrążenie – a więc w sporcie uprawianym wczoraj, dziś i możliwym jutro, obowiązująca zasada wyczynu ponad przeciętność obejmuje dwa możliwe warianty wyłaniania zwycięzcy i zwycięstwa jako niezbędnego atrybutu każdego wydarzenia sportowego. Pierwszy – poprzez bezpośrednie pokonanie przeciwnika, czyli innego człowieka, innych ludzi. Drugi sposób – to zwycięstwo pośrednie, lecz poprzez bezpośrednie pokonanie granicy pewnej konwencjonalnej i abstrakcyjnej wartości, którą jest zazwyczaj tak zwany rekord, czyli dotychczasowa "najlepszość". Obydwie te formy współżyją ze sobą zgodnie w ramach tego samego zjawiska, jakim jest sport, choć prawdopodobnie wyznaczają inne drogi i inne cele dla gatunku ludzkiego. Nie chodzi, oczywiście, o to, że przebieg konkurencji, w której bliska obecność rozradowanego zwycięzcy i pokonanych współzawodników wyznacza inną dramaturgię zdarzeń, niż samotny bieg długodystansowca po rekord świata, po którego pobiciu wskazówka chronometru ani drgnie z emocji. Rzecz nie w tym, jaki jest konkretny, techniczny mechanizm oceny współzawodników, by spośród nich wyłonić zwycięzcę, niewątpliwie bowiem istnieją poważne różnice między ogłoszeniem zwycięstwa boksera przez nokaut z arytmetycznymi działaniami na wskaźnikach subiektywnych not sędziowskich w tańcach na lodzie. Osiągnięcie zwycięstwa, które jest celem najwyższym, bądź samo tylko pretendowanie do najlepszego rezultatu w sportowej konfrontacji inaczej kształtuje się w przypadkach gdy chodzi o wykazanie przewagi tu i teraz nad rywalami – inaczej zaś, gdy teraźniejszość ustępuje pola innym wymiarom: przeszłości i przyszłości, równocześnie stawiając barierę przyszłym próbom jej pokonania, zupełnie inaczej niż zwycięzca konkretnego biegu, skoku czy walki, którego nazwisko, co prawda, nie zawsze – bo tego nikt mu nie odbierze – zostanie w annałach i czasem w żywej pamięci ludzkiej (symbolem czego jest medal, absolutyzujący dany czyn), ale też naprawdę nie przekracza swym sukcesem pewnej chwili, danego teraz, tego momentu, kiedy właśnie wygrał w obrębie konkretnego wydarzenia. Pokonanie człowieka jest aktem jednorazowym i pod pewnym miejscem pozbawionym miejsca w historii, ponieważ nie ma sposobu, by przenieść dane zwycięstwo, osiągnięte w walce konkretnej, uwarunkowanej miejscem, czasem pogodą, samopoczuciem sportowców, na inny teren, w inny czas, w inny układ determinacji. Zwycięstwo nad drugim człowiekiem odnosi się więc tylko od tej chwili, w której zostało osiągnięte i za nieszkodliwą zabawę fantastów należy uznać na przykład plebiscyt na najwybitniejszego w świecie sportowca roku lub dywagowanie żurnalistów, czy futboliści węgierscy z czasów Puskasa, Bozsika i Koscisa pokonaliby Holandię Cruyffa, Needkensa i Ransenbrincka, bądź tez jak zakończyłby się pojedynek Joe Louis – Muhamed Ali. Osiągnięcie wyniku, który jest wartością wyraźnie określoną – zwykle liczbowo – pozwala natomiast umieścić każdy rezultat, uzyskany kiedykolwiek, gdziekolwiek i przez dowolnego człowieka (byle zostały zachowane pewne elementarne konwencje odnośnie do warunków, sprzętu i sposobu mierzenia) w pewnym ciągu dziejowym, zazwyczaj progresywnym, w którym poszczególne wartości (wyniki) są charakterystycznymi punktami tej skali. Mówiąc jeszcze inaczej: zwyciężając w bezpośredniej walce sportowiec osiąga przewagę nad innymi, tu i teraz zgromadzonymi sportowcami, zwyciężając zaś pośrednio, poprzez uzyskanie wybitnego wyniku osiąga przewagę nad wszystkimi ludźmi, którzy do tej pory próbowali podobnego działania, a także rzuca wyzwanie, każdemu następnemu, zmuszonemu automatycznie do przyjęcia walki nie z rekordzistą, ale z jego abstrakcyjnym tworem, czyli rekordem. Rozróżnienie to – występujące notabene nie tylko w sporcie, ale w wielu innych dziedzinach aktywności ludzkiej – pozwala właśnie na najjaskrawszym przykładzie, jakim jest sport, ukazać dwie tendencje uzewnętrzniania się stosunków między ludźmi. Jedna tendencja, którą nazwiemy rywalizacyjną, polega na tym, że człowiek swą wartość usiłuje określić poprzez wielokrotne, ale zawsze zorientowane na konkretne tu i teraz przyrównywanie się do pewnego konkretnego innego człowieka. Druga tendencja, mająca charakter perfekcjonistyczny, na dalszym planie zostawia postu lat bycia lepszym od kogoś innego, natomiast koncentruje się na wysiłku bycia lepszym od siebie samego, czyli od takiego, jakim się było uprzednio. Obie tendencje wyznaczają w założeniu nie kończący się nigdy program przyszłościowy: tendencja rywalizacyjna w ciągłym poszukiwaniu przeciwników, by się do nich przyrównać i pokazać, że się nad nimi góruje; tendencja perfekcjonistyczna w stawianiu sobie coraz wyższych wymagań, stałym przekraczaniem pułapu osiąganych uprzednio rezultatów. Rywalizacjonizm i perfekcjonizm dysponują tez – wedle swych skal wartości – różnymi granicami swych programów; dla pierwszego granicą tą jest być lepszym od wszystkich, dla drugiego – być po prostu bardzo dobrym, tak dobrym, jak to leży w możliwościach ludzkich. W rozwoju ludzkości – a więc w skali daleko szerszej niż wyznacza to rozwój człowieka Wyczynu Sportowego – obie te tendencje przeplatały się wzajemnie, żeby nie rzecz wprost: warunkowały się dialektycznie. Wydaje sie jednak, iż skoro zasadne jest przyjęcie samego rozróżnienia owych tendencji, to należy stwierdzić, że choć ruch społeczny w ogóle wykazuje głównie cechy rywalizacyjne, to rozwój w swej osnowie ma i musi mieć charakter perfekcjonistyczny, doskonalący. W rozwoju techniki produkcyjnej można to wykazać wprost: w gruncie rzeczy nie chodzi o to, by mieć urządzenia tylko lepsze od cudzych, ale mieć je najzwyczajniej dobrymi, sprawnymi, skutecznymi (i oczywiście lepszymi od swoich własnych dotychczasowych). W rozwoju swej osobniczej świadomości człowiekowi nie może na serio zależeć, by np. wiedzę matematyczną miał lepszą od kolegów w klasie, lecz by matematykę pojął jasno i wyraźnie. Ludziom pragnącym osiągnąć powiedzmy szczęście, spokój, szacunek nie może zależeć, by być tylko szczęśliwszymi od innych, spokojniejszymi i mniej deptanymi w swej godności, lecz aby mieć po prostu szczęśliwe, harmonijne i udane życie.
Osiemnastowieczni filozofowie, tak samo jak średniowieczni scholastycy, kurczowo trzymali się wiedzy objawionej i nie chcieli albo nie potrafili nauczyć się z historii niczego, czego nie dało się, za sprawą jakiegoś pomysłowego figla splatanego umarłym, pogodzić z ich wiarą. Ich wiara, podobnie jak wiara, która ożywiała wszystkie wieki, zrodziła się z ich doświadczenia i pragnień; a ponieważ ich doświadczenie i pragnienie znajdują się w śmiertelnym konflikcie z tradycją , uznaną i wciąż potężną filozofią, za którą stał Kościół i państwo, artykuły ich wiary w każdym punkcie stanowiły zaprzeczenie tejże uznanej filozofii. Podstawowe artykuły religii oświecenia można sformułować następująco: 1) człowiek nie jest zły z przyrodzenia; 2) celem życia jest samo życie, dobre życie na ziemi zamiast uszczęśliwiającego życia po śmierci; 3) człowiek jest zdolny, biorąc za przewodnika wyłącznie światło rozumu i doświadczenie, do doskonałego życia na ziemi; 4) pierwszym i podstawowym warunkiem dobrego życia na ziemi jest uwolnienie zmysłów z więzów ignorancji i przesądów, a ciał z ucisku samowolnej władzy. Z takim oto credo musiały się zgadzać owe „stałe i uniwersalne zasady natury ludzkiej”.
J. Lipiec, Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenia, [w:] Kalokagatia, Kraków 11988, s. 21-26 Dialektyka współzawodnictwa i doskonalenie jest oczywiście bardziej przewrotna, niż mogłaby na to wskazywać postulatywna teoria zasadzająca się na nawoływaniu, by ludzie nie starali się być lepszymi od innych, tylko bardziej dobrymi, co jest najzupełniej wystarczające. Czysty perfekcjonizm bywa w skali masowej utopijny i zazwyczaj rodzi się jako produkt uboczny – choć najcenniejszy – działań rywalizacyjnych, wedle zasady, że ruch w obrębie zbioru aktów rywalizacji przechodzi w nową jakość: w poszukiwanie rozwiązań wyższych, doskonalszych. Rywalizacja podnieca człowieka skuteczniej do wysiłku niż wartość zwana doskonałością, ludzi dopinguje bowiem przede wszystkim to, co się rozgrywa w wymiarze aktualnym, a nie abstrakcyjnym, historycznym, przeszło-przyszłym. Nie wszystkich ludzi zapewne – lecz większość, nie zawsze – lecz zazwyczaj; aczkolwiek coraz wyraźniejsze są symptomy stopniowego przechodzenia od rywalizacji od perfekcjonizmu, prawdopodobnie dlatego, iż jest to nieodłączna cecha postępu cywilizacyjnego, rozwoju kultury, kształtowania się nowych, wartościowych sposobów porównywania osiągnięć ludzkich. Zwróćmy uwagę, że nastawienie rywalizacyjne wymaga znalezienia specjalnej formy przeprowadzenia próby typu kto lepszy. Rywalizacja wymaga w zasadzie spotkanie bezpośredniego i zainscenizowania w tym samym wycinku przestrzeni i czasu walki między rywalami, którzy konkurują z sobą o zwycięstwo. W rywalizacji chodzi bowiem o to, by pokonać przeciwnika w bezpośrednim z nim strachu, w jego obecności, by uczynić go równocześnie przegranym, gdy samemu osiąga się zwycięstwo, by dać mu przeżyć gorycz porażki, wzmacniającą rozkosz pierwszeństwa. Zwycięstwo w rywalizacji nie ma bowiem na celu ustalania poziomu własnej doskonałości, lecz wykazanie przewagi nad rywalami. Jest więc stosunkiem między ich aktualną wydolnością psychofizyczną, tyleż zdolnością do osiągnięcia wystarczającego pułapu swej energii, ile umiejętnością taktycznego osłabienia energii rywala. Cnoty rycerskiego etosu, czy jak się dziś mówi fair play, sa zaletą zarówno rzadką jak i w istocie marginalną dla samej natury rywalizacji, ponieważ spotkanie twarzą w twarz, człowieka z człowiekiem wtedy, gdy ubiegają się o zwycięstwo, tworzy tak czy inaczej określone napięci ich woli, która słabnie u jednego wraz z emanującą energią woli drugiego człowieka. Dzieje się tak nie tylko w ringu, na boisku piłkarskim czy bieżni, ale chyba w ogóle na wszystkich pozasportowych płaszczyznach życia rywalizujących ze sobą ludzi. Osiągnięcie przewagi i zwycięstwa w sporcie ma jednak znane spektakularne wymiary. Obserwujemy często widowiska, w których chodzi o to, by najmniejszym nakładem sił i najprostszymi środkami osiągnąć choćby minimalne zwycięstwo nad przeciwnikiem, wcale nie marząc o tym, by zaprezentować maksimum swych umiejętności i możliwości. Jakże często w typowej walce o punkty zawodnicy i drużyny sportowe oszczędzają się wyraźnie, jakby pragnąc zadokumentować, że zupełnie nie chodzi im o własną doskonałość, lecz tylko o to, by być nieco lepszym od bardzo słabego przeciwnika. W pewnych etapach rywalizacji jest to zabieg racjonalny (gdy idzie na przykład o oszczędzanie sił do decydującej rozgrywki), a nawet moralnie uzasadniony (gdy z okazaniem wysokiej klasy przez jednego z przeciwników wiąże się zagrożenie zdrowia lub życia drugiego, np. w boksie). W istocie rywalizacji tkwi jednak wielokrotnie sprawdzona dyrektywa głosząca niekonieczność bycia bardzo dobrym, świetnym, znakomitym, lecz wyłącznie lepszym od innych, bez względu na obiektywny układ odniesienia, bez względu na to, co wart jest wynik, przy pomocy którego pokonany został tu i teraz nasz aktualny przeciwnik. Z rywalicjonizmem wiąże się więc często zasada minimalizmu w sferze wartości, co niekiedy powoduje, że dowolnie wybrany układ odniesienia (na przykład: porównanie do słabych miejscowych rywali) daje wrażenie, że sportowiec jest dobry, a tymczasem jest on słaby – co okazuje się jawnie smutną prawdą, gdy dać mu za przeciwnika sportowca obiektywnie wysokiej klasy. Perfekcjonizm, który jest rywalizacja abstrakcyjną, często nazywamy współzawodnictwem na papierze, ma obiektywne mierniki, wiąże się natomiast z tymi formami stosunków między ludźmi, które są pochodną pewnych wyższych rozwojowo cech kultury. Aby wygrać współzawodnictwo w walce, potrzebni są ludzie z sobą rywalizujący i sama walka między nimi. Silniejszy powala słabszego, szybszy wyprzedza wolniejszego, zręczniejszy wywodzi w pole niezbornego – nie wiemy jednak, jaką wartość reprezentuje siła, szybkość i zręczność każdego z nich, nie umiemy jej przełożyć na język kultury danego etapu cywilizacyjnego, nie umiemy tych jakości poddać obiektywnej ilościowo-kryterialnej ocenie i wpisać tym samym w nowoczesny obieg wartości. Poza tym w akcie konfrontacji rywalizacyjnej siła, prędkość i zręczność wymuszają dla siebie zaistnienie żywego, konkretnego człowieka, który ma stać się obiektem ich działania, odbioru reaktywnego akcji siły, prędkości i zręczności zwycięskiej. Perfekcjonizm natomiast chroni niejako człowieka przed deklasującym go wpływem sportowego działania, ponieważ wywyższając jednego osobnika lub jeden zespół ludzi – nie poniża porażką żadnego innego. Oznacza tyle, co wzniesienie się na najwyższy z dotąd osiąganych poziomów danej doskonałości wyrażonej miarą długości, ciężaru czy trwania czasowego. Nie przegrywa zaś nikt, bo nie ma tu w ogóle walki człowieka z człowiekiem, lecz tylko zmaganie się człowieka z pewną wartością liczbową, która oznacza wtedy walkę człowieka z samym sobą. Doszliśmy tym samym do punktu, w którym trzeba nareszcie wyjaśnić, z jakich to przyczyn nasz główny wywód zatrzymał się w miejscu drobiazgowego – choć przecież w gruncie rzeczy tylko szkicowego – roztrząsania różnic między sportową rywalizacją i sportowym dążeniem do doskonałości. Otóż dlatego, że jak można sugerować, obie tendencje są odzwierciedleniem dwóch różnych typów zjawisk o szerszym, ogólnoludzkim charakterze dla których sport jest formą nie tyle swoistą co reprezentatywną, czyli objawiającą pewne powszechniejsze prawidłowości historyczno-gatunkowe. Przy czym sport, ujawniając ukryte niekiedy mechanizmy ogólniejsze, ma szanse – jako swoiste z kolei zjawisko – wpłynąć na sposób przebiegu tych ogólniejszych procesów. Aby rzecz nazwać po imieniu, posłużmy się przykładem najdobitniejszym. Jeśli pewien człowiek pragnie zmierzyć się z drugim człowiekiem i okazać swoją przewagę wobec niego, np. siły lub inteligencji, ma szansę wykorzystać jedną z dwóch skrajnych możliwości: albo skierować swą siłę lub inteligencję na swojego przeciwnika tak, aby ją osłabić, unicestwić, zniszczyć i w ten bezdyskusyjny sposób zostać zwycięzcą nad powalonym rywalem, albo też przyjąć jakieś obiektywne kryterium zmierzenia swej siły lub inteligencji z siłą lub inteligencją przeciwnika. Można więc okazać swą biegłość w fechtunku zaliczając punkty sygnalizowane przez urządzenia elektroniczne lub też poprzez śmiertelne ranienie przeciwnika. Można siłę swych ramion wypróbować w dźwiganiu wyskalowanej sztangi lub w miażdżeniu kości drugiego człowieka. Można udowodnić pewność ręki i niezawodność oka w strzelaniu do tarczy, można również przeprowadzić niepodważalny dowód swej sprawności strzelając wprost do swego konkurenta. A przechodząc na płaszczyznę wielkich współzawodniczących zespołów ludzkich – istnieje możliwość wykazania swej potęgi, przemyślności, przewagi i wyższości nad inną wielką drużyną społeczną przy pomocy pobicia, zniszczenia przeciwnika, podporządkowania go sobie, a nawet zeksterminowania. Istnieje też ewentualność wykazania swej wartości w konfrontacji pośredniej – wedle mierników kulturowych, wedle tego, kto osiągnie większe obiektywne sukcesy, które okażą swą wyższość dającą sie zmierzyć w konsekwencjach wartości cywilizacyjnych. W sporcie przemieszane są więc źródła i rozmaite formy stosunków między ludźmi. W każdej z tych tendencji sport ujawnia zdolność do narzucania konfrontacjom między osobnikami i grupami społecznymi pewnych własnych, wysublimowanych metod odkrycia, kto jest ile wart i co potrafi. Oznacza to, że sport spełnia jednocześnie funkcje reprezentatywne wobec procesów ogólniejszych i funkcje substytutywne wobec nich, zastępując, niekiedy z powodzeniem, inne formy konfrontacji walką sportową na stadionach. Bywa tez jednak i tak, iż samodzielność sportu i unieważnienie się od innych zjawisk społecznych, posunięte za daleko, narzucają mu funkcje kreatywne, do których sport z reguły nie dorasta, tak że zdarzenia sportowe wyzwalają reakcje emocjonalne i działania na miarę sławnej irracjonalnej wojny Hondurasa z Salwadorem, której zadrzewiem był mecz reprezentacji piłkarskich tych krajów, lub nie tak wcale rzadkich i dzikich i zbrodniczych wybryków tłumów lokalnych, roznamiętnionych przebiegiem wydarzeń sportowych. Nieraz oczekuje się też od sportu kreowania wartości pozytywnych, której to roli nie może spełnić w takim sensie, jakiego się odeń naiwnie oczekuje.
Patrioci przy rajzbrecie Z Bogdanem Wyporkiem, architekt, urbanista, współautor wielu planów Warszawy rozmawia Krzysztof Pilawski Jak zapamiętał pan odbudowę? – Po wojnie w Warszawie były dwie instytucje, które wszyscy znali: Stołeczne Przedsiębiorstwo Budowlane i Biuro Odbudowy Stolicy. Ciężarówki wywożące gruz miały napis SPB. Nazwę BOS utrwalały tysiące tablic ostrzegawczych: „Biuro Odbudowy Stolicy, obiekt zabytkowy, naruszenie istniejącego stanu będzie karane”. Mnie, młodego chłopaka, te tablice nieraz śmieszyły. Nie rozumiałem, jaką wartość może mieć kupa gruzu, jakieś szczątki. Ale w ruinach leżały fragmenty gzymsów, kolumn, które ułatwiały odbudowę zabytku. Wkrótce przestałem się śmiać, kilofem i łopatą usuwałem gruz, chodziłem na budowę Trasy W-Z, by popatrzeć, jak miasto wraca do życia. A to przecież nie było wcale przesądzone. W pierwszych miesiącach po wyzwoleniu zastanawiano się, czy w ogóle odbudowywać Warszawę. Skala zniszczeń materialnych i strat ludzkich przytłaczała, brakowało pieniędzy, materiałów, narzędzi, urządzeń, maszyn, fachowców. Dwustumetrowy tunel Trasy W-Z kopano metodą odkrywkową… – Bo nie było czym go wydrążyć. To niesłychanie śmiała inwestycja, w której pogodzono interesy modernistów i zabytkowiczów. Poświęcono kilka zabytkowych kamienic, ale efekt zachwycił wszystkich. Przed wojną połowa ruchu z Pragi szła przez most Kierbedzia (na jego filarach oparto potem most Śląsko-Dąbrowski – przyp. red.) i wiadukt Pancera (łączył most Kierbedzia z placem Zamkowym – przyp. red.), a dalej bezpośrednio na Krakowskie Przedmieście lub Podwale. Budowa tunelu udrożniła komunikację z Pragi do innych dzielnic: na Wolę oraz – dzięki przedłużeniu Marszałkowskiej – do Śródmieścia i na Żoliborz. W wyniku likwidacji wiaduktu Pancera pojawiło się jedno z najpiękniejszych miejsc widokowych w Warszawie: panorama Wisły, pałac Pod Blachą, którego wcześniej nie było widać, wyeksponowana bryła Zamku Królewskiego i wysoko posadowionego kościoła św. Anny. Pamiętam, że przed wojną to miejsce wyglądało dużo gorzej. „Królu Zygmuncie, powiedz nam, czyś / Widział Warszawę tak piękną jak dziś?”… – Nie odbieram słów piosenki jak ironii. Odbudowa Starego Miasta była majstersztykiem. Wielka w tym zasługa profesorów Jana Zachwatowicza i Piotra Biegańskiego. Stare Miasto zrekonstruowano w kształcie nie przedwojennym, lecz historycznym. Np. katedra św. Jana miała fasadę w stylu gotyku angielskiego, nadaną w XIX w. Przywrócono jej znacznie wcześniejszą formę, pasującą do otoczenia. Odsłonięto i odbudowano duże fragmenty murów obronnych otaczających Starówkę, rozebrano resztki przyklejonych do nich kamienic. Na ich miejscu urządzono pas zieleni, którego przed wojną nie było. Podobnie jak nie było Barbakanu łączącego Stare i Nowe Miasto. Ten nawiązujący do dawnej budowli obiekt jest powojennym dziełem prof. Zachwatowicza. Takie działanie było sprzeczne z uchwaloną w 1931 r. Kartą ateńską: stare musiało być stare i dokładnie takie samo jak dawniej. – Decyzja o odbudowie zabytkowej części Warszawy szła absolutnie wbrew ówczesnemu modelowi europejskiej sztuki konserwatorskiej. Gdyby działać zgodnie z nim, należałoby rozebrać ruiny albo pozostawić je w nienaruszonym stanie – taki pomysł zresztą się pojawił jako propozycja swego rodzaju pomnika zbrodni dokonanych przez hitlerowców. Moim zdaniem wybrano model najlepszy z możliwych. Odtworzono wiernie najcenniejsze zabytki, opierając się na zachowanej dokumentacji, zdjęciach, a nawet obrazach Canaletta. Gdy brakowało dokumentacji, projektowano obiekty, dbając, by charakterem, bryłą, detalami architektonicznymi dopasowały się do historycznego układu. W ten sposób powstał spójny, harmonijny układ urbanistyczno-architektoniczny: Nowe Miasto, Stare Miasto, plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. W Europie znajdziemy setki starówek wspanialszych niż warszawska. – Nie tylko w Europie, także w naszym kraju, np. w Krakowie i we Wrocławiu. Skoro tak, to dlaczego wysiłek skupiono na pałacowych kolumnach i gzymsach, a nie na wydobyciu ludzi z piwnic, lepianek i ze strychów? – Odbudowa zabytkowej części odbywała się bez wątpienia kosztem budownictwa mieszkaniowego. Ale po spaleniu miasta, wymordowaniu 700 tys. mieszkańców, ograbieniu i zniszczeniu gromadzonego przez pokolenia dobytku pozostałych przy życiu Warszawa musiała nawiązać kontakt z historią. Z miastem, którym była przed zniszczeniem. Jej tożsamość kryła się w najstarszej, położonej na Skarpie Warszawskiej części, która za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego i Królestwa Kongresowego (do powstania listopadowego) uzyskała najpiękniejszy kształt. Dlatego warszawiacy nie mieli wątpliwości, że Stare Miasto, Trakt Królewski i Łazienki muszą zostać odbudowane. Czym byłaby Warszawa bez tych zabytków? Dlaczego warto pamiętać o odbudowie Warszawy? – To był piękny patriotyczny zryw – tyle że znaczony nie krwawą walką, lecz ciężką i twórczą pracą. Odbudowa to przykład, jak wspaniałych rzeczy mogą dokonać ludzie o krańcowo różnych życiorysach – jak komunista Józef Sigalin i adiutant Bora-Komorowskiego Stanisław Jankowski – jeśli połączy ich wspólny cel. To także niezwykły przykład ciągłości historycznej – od czasów dawnych, poprzez przedwojenne plany i wizje, ich okupacyjną kontynuację, wreszcie powojenną realizację. Wielu architektów i urbanistów, którzy odbudowywali Warszawę, pracowało przed wojną u Starzyńskiego albo na Politechnice Warszawskiej. Nie doszło do gwałtownego zerwania ciągłości, charakterystycznego dla okresu przemiany ustrojowej. Nie objawili się młodzi gniewni, którzy z definicji wiedzą lepiej, negują dorobek poprzedników, wyrzucają ich pracę do kosza.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl