Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "lub na dagszym", znaleziono 24

- Na Gołdapską. Szybko! - wydyszał i z trzaskiem zamknął drzwi. Jak tylko taksówkarz ruszył z piskiem opon, Marek spojrzał za siebie.
Z klatki schodowej w dalszym ciągu nikt nie wychodził.
W dalszym ciągu nic z tego nie rozumiał.
Każda istota żywa zawdzięcza życie swym rodzicom, ich rodzicom i dalszym z kolei.
Byłem świadkiem. I uwierzyłem w historię . Ci wszyscy ludzie żyli naprawdę i wszystko, co powiedzieli i zrobili, odbija się w nas, żyjących teraz. Jesteśmy ich echem i dalszym ciągiem.
Pozytywny obraz siebie nie tylko jest motorem aktywności, aspiracji i dążeń, a więc w dalszym planie także sukcesów. W sensie psychologicznym staje się tarczą ochronną przed pokusami autodestrukcji.
W dalszym ciągu nie docierało do mnie to, co słyszałem. Zostałem wybrany do walki z Gryfem. Byłem podekscytowany i przerażony jednocześnie. Nie mogłem jednak odmówić, jeśli mnie wybrali. Mogłem im pomóc. Mogłem uratować innych.
Italia była w dalszym ciągu nierządnicą, obsługującą co najmniej dwóch klientów, Amerykę i Kościół, a burza miotała jej nawą dzień w dzień, pewnie z winy sternika, z którym lepiej było zgubić niż znaleźć.
Za każdym razem gdy jest chora i nie może iść do szkoły, czuje ciężar, jakim stała się dla rodziców. Jej obecność przeszkadza im w pracy i dalszym rozwoju. Nieraz słyszała kłótnie o to, kto ma się nią zajmować. Każde jest zajęte, każde ma swoje ambicje.
Jestem przekonana, że Mariana znamy niemal wszyscy. Dla jednych jest on sąsiadem, dla innych kolegą z pracy, przełożonym, bliższym lub dalszym krewnym. Bo Marian jest wszędzie. Ma wiele imion, bywa w różnym wieku, posiada też obie płcie.
Wstrzymałam powietrze. Choć w jego wypowiedź jednocześnie wzbudziła we mnie silne pożądanie i strach, wiedziałam, że poddanie się mu będzie równe naiwności, a co za tym idzie, ponownie dam się zamotać w coś niepoprawnego, przez co w dalszym ciągu stąpać będę w niepożądaną ścieżkę bólu i rozczarowania.
Niksen to nie jest luksus - to konieczność. Organizm go potrzebuje. Mózg go potrzebuje, żeby mógł lepiej funkcjonować. Po niksenowej przerwie będziemy nie tylko bardziej wypoczęci, lecz także zaczniemy jaśniej myśleć, zdołamy stawić czoło dalszym wyzwaniom. Oto prawdziwa potęga niksenowania.
Potem zaczęłam widzieć twarze zombie, w dalszym ciągu żywcem wyjęte z kreskówek, ale i tak straszne: z oczu kapała im krew, miały krzywe zęby. Wiedziałam, że nie są prawdziwe, ale mimo to się bałam. Powiedziałam więc mojej mamie. Ona powiedziała mojemu mężowi, który powiedział ciotce...
Rok dla narkomana, który bierze, jest dalszym kopaniem grobu o kilka metrów głębszego. Istnieje potworny mechanizm, który - niestety - funkcjonuje u narkomanów. Trzeba odbić się kolejny raz od dna, doświadczyć nieprawdopodobnych cierpieć i upodleń, aby dojrzeć do chęci prawdziwej, podkreślam prawdziwej, walki z nałogiem.
I w połowie lipca stwierdziłam, że to już musi być koniec. Jedyna poradnia, jaką
znalazłam, która mogła mi pomóc, ma w nazwie MONAR. Chodzę tam do dziś.
Ale w dalszym ciągu jeśli jestem zmęczona i poczuję ten zapach, to nie umiem się
powstrzymać. To nie chcę się powstrzymywać. Nie powstrzymasz mnie.
To jest prawda o tabu w tabu.
* * *
Przeczytaj to i przytul mnie.
Pozostawmy teraz zmęczonych zdobywców w bazie. Michel za kilka dni wyruszy w dół, podobnie uczynią Baskowie. Wanda jeszcze przez miesiąc pozostanie w naszej bazie, poświęcając się pracy nad filmem. Wszyscy ci, którzy w dalszym ciągu chcą wejść na K2, muszą korzystać z nadchodzącej dobrej pogody.
Popatrzyłam więc raz jeszcze z nieco większej odległości, z której nie było ich widać i uśmiechnęłam się do swego odbicia, pragnąc sprawdzić czy faktycznie mam w dalszym ciągu smutne oczy. Promieniowało z nich szczęście, trwające w mej duszy niezmiennie. To chyba dlatego tak często odczuwałam radość bez żadnej przyczyny, a moim ulubionym stwierdzeniem było: „Cieszę się.”.
Pulchne oblicze i elfie ma oczy, z liści barwnych szatę zakłada:
Oto październik, co wokół brąz toczy, przy złotych snopach przysiada;
Z dębu, z żołędzia girlandę swą splata, owoce dźwiga, w łagwiach wino,
Mistyczny pielgrzym z dalekiego świata wciąż w drodze ku dalszym krainom.
Tymczasem olbrzymia część współczesnych z
powodzeniem urzeczywistniana ideał kapitalistyczno-konsumpcjonistyczny.
Ta nowa etyka obiecuje raj, pod warunkiem
że bogaci w dalszym ciągu będą kierować
się chciwością i oddawać się wydawaniu
pieniędzy, a masy będą folgować swoim
pragnieniom i namiętnościom podczas
nieustających zakupów. To pierwsza
w dziejach religia, której wyznawcy
naprawdę czynią to, czego się od nich
wymaga. Lecz skąd mamy wiedzieć, że
w nagrodę rzeczywiście dostąpimy nieba?
Z telewizji.
... z czysto naukowego punktu widzenia, życie ludzkie jest pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.
Ludzie są wytworem ślepych procesów ewolucyjnych, które funkcjonują bez celu i zamysłu. Nasze działania nie są częścią jakiegoś boskiego czy kosmicznego planu i gdyby jutro rano Ziemia eksplodowała, wszechświat prawdopodobnie w dalszym ciągu toczyłby się swoją utartą koleiną.
W chwili obecnej możemy powiedzieć, że nikomu nie brakowałoby ludzkiej subiektywności. Dlatego też wszelkie znaczenie, jakie ludzie przypisują swojemu życiu, jest tylko złudzeniem.
Przecież ona musi znać jego nazwisko – zastanawiała się w skrytości. Mogłabym go odszukać gdzieś tam w Austrii. Nie miała jednak śmiałości, by w dalszym ciągu indagować o to surową matkę, która w dzieciństwie często karała ją biciem po pupie. Złościła się na nią, że nie chce ćwiczyć na pianinie, że źle się uczy. Dziewczynka nigdy nie zaznała od niej czułości, pieszczot. Była zahukana, melancholijna i skryta. Przez całe życie marzyła o ojcu Austriaku, aż w końcu uwierzyła w wymyśloną przez siebie wersję swego poczęcia. Teraz w Wiedniu coraz częściej myślała, że musi w końcu dowiedzieć się od matki, jak nazywa się jej ojciec. Może też tu mieszka?
Artykuł Bogosta obnażył problem bezpieczeństwa danych na Facebooku, na który do tej pory nie zwrócono uwagi: jeśli dane raz "wyjdą" z Facebooka, to nie ma już możliwości, by je odzyskać i mogą one już żyć własnym życiem. Obecnie Facebook nie może w żaden sposób nadzorować podmiotów trzecich, które pobrały jego dane między 2010 a 2014 rokiem. Ktoś gdzieś je ma. Może nie całe, ale większą ich część. Dlaczego ktoś nie miałby ich wykorzystać ? Przecież w dalszym ciągu mają wartość rynkową. Bazy danych mogą być sprzedawane albo rozdawane. Niektóre być może zniszczono. Nikt tak naprawdę nie wie, co się stało ze wszystkimi prywatnymi danymi. I niezależnie od tego, ile czasu minęło, jeśli użyjemy ich ponownie w samym Facebooku, wzbogacą się o te dane, które wzbogacił się sam Facebook od tamtych czasów.
Jak widzisz, nie jestem już komuchem, którym wzgardziłaś – wpadł jej w słowo. – Wszystko się zmieniło. Stałem się innym człowiekiem. Podzielamy poglądy i przekonania. Zrozumiałem wreszcie, dlaczego ode mnie odeszłaś, dlaczego wybrałaś działacza NZS-u. Ale teraz. nic już nie stoi na przeszkodzie, byś sobie uświadomiła, że w dalszym ciągu mnie kochasz. Przecież jesteśmy dla siebie stworzeni. Pamiętasz, jak bardzo kochaliśmy się, zanim on cię ogłupił tą walką z komuną. Nasza wielka miłość teraz się odrodzi – przekonywał ją z zapałem. – Swoją drogą. mam do ciebie żal, że mnie oszukałaś. Obiecałaś, że wrócisz do mnie, jeśli mój ojciec wstawi się za twoim Mateuszem, a nie zamierzałaś tego uczynić. - Nie oszukałam cię – spojrzała mu prosto w oczy. – Byłam gotowa wrócić do ciebie, by uratować Mateuszowi życie. To ty mnie oszukałeś, twierdząc, że grozi mu rozstrzelanie albo wywózka na Sybir.
Stwór nie zareagował, Wątroba w dalszym ciągu widział to kroczące coś, wirujące wokół światła. Strach z początku malutki, niewinnie kiełkujący na dnie jego duszy, teraz zaczął rozwijać się coraz bujniej, rozkwitać. Idąc tak w dół i w dół czuł coraz bardziej, że jego skarb, jego życie zaklęte w tym małym klejnocie na piersi jest w niebezpieczeństwie. Wokół, we wszystkich porach ziemi, w próchniejących obelkowaniach chodnika, w wysuszonych, wyszczerzonych twarzach umarlaków pochowanych żywcem przy budowie kopalni, budziły się alarmowane jego obecnością demony. Wątroba widział to ruchome migające światło przed stworem, w tych refleksach widział również wszystko to, co jest dalej. To co chce się teraz wyrwać ze swojego wiecznego więzienia, uwolnić się i wylecieć w daleki świat. Czuł wszędzie pełzające paskudztwo, że osacza go dookoła, że za chwilę wejdzie na niego i będzie żarło jego ciało i duszę. -Widzę, że już tu trafiłeś? - głos nie należał do Chwiejczaka. Wątroba rozglądnął się na ile pozwalała ciasnota. Miał wrażenie, że dobiega on z góry od włazu. -Nie wiem, gdzie trafiłem - burknął w odpowiedzi. Głos zachichotał. -No, to jak się tu znalazłeś? Tu się nie wchodzi przypadkowo. Czemu łazisz wszędzie z tą błyskotką? -Moja sprawa - mruknął. -Oczywiście - znowu chichot. -Nie martw się, możesz na mnie liczyć. Tu jestem prawie u siebie. Po co ci ten cherlak z przodu? Wątroba sam nie wiedział po co mu Chwiejczak, więc nic nie odpowiedział. -Ale wiesz, że będziesz się musiał podzielić? Każda tajemnica ma swoją cenę. Pomyśl, za chwilę będziesz się musiał zdecydować. Korytarzyk nie był zbyt długi, ale wędrówka się przeciągała ze względu na jego zły stan techniczny. Obelkowanie było pogięte i zmurszałe, widać było, że ta konstrukcja ma przynajmniej sto lat. W kilku miejscach drewniane ściany były jakby zgniecone, tak że musieli się przciskać bokiem. Dla komisarza były to chwile klaustrofobicznych napadów, kiedy nie wiedząc, czy jest szerszy w przekroju bocznym czy wzdłużnym, cisnął całym cielskiem przez wąziutkie klepsydry zwężeń, mając ciągle wrażenie, że już w nich ugrzązł na wieki. W takich momentach wyobraźnia podpowiadała mu wizje strasznych pułapek, gdzie uwięziony pomiędzy ścianami człowiek zaczyna być jedzony przez jakieś stwory, które wypełzną ze szpar pomiędzy belkami. W korytarzu było bardzo duszno, pot zaczął perlić się na twarzy, opięty kombinezon stawał się wręcz torturą dla zgiętego ciała. Prostokątny kształt płytki wbijał się to w brzuch, to w pierś, przy każdym kroku. Nie dawał o sobie zapomnieć. Po następnych kilku metrach komisarz miał już dość, był gotów rzucić to wszystko i rozpocząć powrotną wędrówkę w górę. Jednakże migający refleksami i półcieniami stwór przed nim nieubłaganie ciągnął go na dół, przeznaczenie chwyciło go za nogawkę i nie puszczało. W pewnym momencie dotarli do drzwi, Chwiejczak powiedział tylko „Drzwi”, pchnął je i poszedł dalej. Wątroba oświetlił swoją latarką wrota. Były to żeliwne, bardzo solidne drzwi, zamykane za pomocą czegoś w rodzaju korby. Widniały w nich również trzy otwory na klucz, ale drzwi były otwarte. Czekały tu półuchylone, jakby ktoś tam wszedł i już nie wyszedł. Po głowie komisarza zakołatała się myśl, że to właśnie takie miejsce, takie okoliczności, że się tu wchodzi, ale nie wychodzi.
Sąd Ostateczny Bachor siedział na ławce w kościele Mariackim i wywijał nogami z wrażenia, a zarazem przerażenia. W kaplicy rozlegał się miarowy łomot. Od godziny wpatrywał się w obraz Memlinga „Sąd Ostateczny”. Bał się. Bardzo się bał. Przez tę długą godzinę (jakieś dwa odcinki „M jak Miłość”), podczas której tu siedział, przypomniał sobie wszystkie dokonane złe uczynki. Oczywiście namawianie hackera do włamywania się do skrzynki pocztowej jego taty zaliczane było przez specyficzne sumienie Bachora do kategorii uczynków dobrych. W sumie afera z eliksirem też była pozytywna. Jego wzrok uciekał w prawą stronę, gdzie postacie z okrzykiem spadały w ogień piekielny. Oj, Zuzanna słyszała ten krzyk! Co chwila zamykała oczy i otwierała je ponownie z przerażeniem. Była ciekawa, co ci ludzie takiego narobili, że znaleźli się w tym ogniu. Pewnie też bawili się we wróżkę. I zabierali pieniądze za stawianie kart, i w nie grali. I pewnie też podrabiali podpisy… Jacek doszedł do wniosku, że trzeba koniecznie pokazać córce obraz Memlinga, w momencie, gdy przyłapał ją właśnie na podrabianiu jego podpisu pod uwagą o następującej treści: „Zuzanna Wolicka poiła kolegę świństwem. Kolega zwymiotował na tornister koleżanki”. – Zuza, co ty robisz? – zapytał, zabierając jej dzienniczek. Przeczytał w spokoju uwagę i zmartwiony usiadł obok córki na tapczanie. Rozejrzał się po pokoju dziecka. Przed oczami mignął mu plakat Harry’ego Pottera i zaczął się zastanawiać, czy Zuza do tej książki nie jest jeszcze za mała. Tym bardziej do filmu. Wziął do ręki czapkę czarodzieja i zapytał – o co chodzi z tym świństwem? – Bo wiesz, tata, ja eliksir robiłam. Czarodziejski – wydukała Zuza ze spuszczoną głową. – Miłosny eliksir. I chciałam wypróbować. No i Kacper się nawinął… – podniosła szybko głowę. – Tata, naprawdę to nie jest moja wina, że on się porzygał! – kiwała głową przecząco. – Zrobił to zaraz po tym, jak mu powiedziałam, z czego to zrobiłam… – Z czego? – zapytał Jacek. Nieco bał się odpowiedzi, ale postanowił sobie, że będzie dzielny. – „Włosy kota, woda z kranu, odrobina marcepanu, włos staruszki, cztery zęby, co wypadły komuś z gęby, trochę piasku z piaskownicy i paznokieć od dziewicy” – wyrecytowała Zuza jednym tchem. Jacek walczył mocno z odruchem wymiotnym. – Dziecko, i ty mu dałaś to wypić? – zapytał skrzywiony. – Tak, ale przecedziłam – powiedział niewinnie Bachor. – Było napisane, żeby przecedzić, to przecedziłam, przez skarpetkę – Jackowi było jeszcze gorzej. – Czystą, tata! – krzyknął Bachor, widząc minę Jacka. – Ale, Zuza, dlaczego? – w dalszym ciągu nie rozumiał. – Skąd ty ten przepis wzięłaś? I na co on miał pomóc? – Tata, z Internetu, a miał pomóc na miłość, no… – zniecierpliwiła się Zuza. – Dzisiaj rano dałam polizać Parysowi. Zaraz zwiał pod piętnastkę. Położył się na wycieraczce i skomlał. Wiesz, tam ta sznaucerka mieszka. Wył do niej, zatem myślę, że się zakochał – uśmiechnęła się i kontynuowała. – Pomyślałam sobie, że jak na Parysa działa, to muszę na ludziach wypróbować. A ten idiota się porzygał na tornister Karoliny – wzruszyła ramionami i zrobiła smutną minę. – Zuza! – krzyknął tata. – No, naprawdę – Bachor kiwał głową – prawie wszystko wyrzygał. Zmarnował eliksir. – Zuzanko, ale po co ci było, żeby Kacper się w tobie zakochał? – rozmowy tego typu wykańczały Jacka. Zdecydowanie nie rozumiał kobiet, nawet tych zupełnie małych. – Tata, tu nie chodziło o mnie! – krzyknęła Zuza – ani o Kacpra! To było na próbę! – mówiła dalej podniesionym głosem. – To chodziło o ciebie, tato! Jacka zatkało. Przez chwilę nie mógł z siebie wydobyć słowa. Jego córka skorzystała z okazji i ciągnęła dalej. – Bo nie idzie ci z tymi dziewczynami, tato, co jedna to gorsza – powiedziała z miną znawcy. – I pomyślałam sobie, że jak znajdę kogoś odpowiedniego, to dam eliksir i już. I ty się zakochasz, i ona. No, niestety, jeszcze nie spotkałam, ale przecież ty mi zawsze mówisz, że trzeba być przygotowanym na wszystko. Jacek nie wiedział, co ma powiedzieć. Z jednej strony wiedział, że powinien ukarać córkę za takie zachowanie, a z drugiej strony czuł, że to jego wina. Że coś zaniedbał. Westchnął głęboko i stwierdził, że jadą do Mariackiego zobaczyć „Sąd Ostateczny” Memlinga. Może córka popatrzy i przemyśli pewne sprawy. Wierzył w jej inteligencję. A potem obiecał sobie, że zabierze Zuzę na duże lody. I frytki. I cokolwiek będzie chciała. Cokolwiek.
J. Lipiec, Rywalizacja i perfekcja, [w:] Kalokagatia, Kraków 1988, s. 17-21 W całym sporcie, we wszystkich jego dziedzinach dziś uprawianych, a nawet we wszystkich dających się przewidzieć przyszłościowych konkurencjach, w rodzaju dziesięciokilometrowego czołgania się w tunelu ze strzelaniem z łuku do rzutków co jedno okrążenie – a więc w sporcie uprawianym wczoraj, dziś i możliwym jutro, obowiązująca zasada wyczynu ponad przeciętność obejmuje dwa możliwe warianty wyłaniania zwycięzcy i zwycięstwa jako niezbędnego atrybutu każdego wydarzenia sportowego. Pierwszy – poprzez bezpośrednie pokonanie przeciwnika, czyli innego człowieka, innych ludzi. Drugi sposób – to zwycięstwo pośrednie, lecz poprzez bezpośrednie pokonanie granicy pewnej konwencjonalnej i abstrakcyjnej wartości, którą jest zazwyczaj tak zwany rekord, czyli dotychczasowa "najlepszość". Obydwie te formy współżyją ze sobą zgodnie w ramach tego samego zjawiska, jakim jest sport, choć prawdopodobnie wyznaczają inne drogi i inne cele dla gatunku ludzkiego. Nie chodzi, oczywiście, o to, że przebieg konkurencji, w której bliska obecność rozradowanego zwycięzcy i pokonanych współzawodników wyznacza inną dramaturgię zdarzeń, niż samotny bieg długodystansowca po rekord świata, po którego pobiciu wskazówka chronometru ani drgnie z emocji. Rzecz nie w tym, jaki jest konkretny, techniczny mechanizm oceny współzawodników, by spośród nich wyłonić zwycięzcę, niewątpliwie bowiem istnieją poważne różnice między ogłoszeniem zwycięstwa boksera przez nokaut z arytmetycznymi działaniami na wskaźnikach subiektywnych not sędziowskich w tańcach na lodzie. Osiągnięcie zwycięstwa, które jest celem najwyższym, bądź samo tylko pretendowanie do najlepszego rezultatu w sportowej konfrontacji inaczej kształtuje się w przypadkach gdy chodzi o wykazanie przewagi tu i teraz nad rywalami – inaczej zaś, gdy teraźniejszość ustępuje pola innym wymiarom: przeszłości i przyszłości, równocześnie stawiając barierę przyszłym próbom jej pokonania, zupełnie inaczej niż zwycięzca konkretnego biegu, skoku czy walki, którego nazwisko, co prawda, nie zawsze – bo tego nikt mu nie odbierze – zostanie w annałach i czasem w żywej pamięci ludzkiej (symbolem czego jest medal, absolutyzujący dany czyn), ale też naprawdę nie przekracza swym sukcesem pewnej chwili, danego teraz, tego momentu, kiedy właśnie wygrał w obrębie konkretnego wydarzenia. Pokonanie człowieka jest aktem jednorazowym i pod pewnym miejscem pozbawionym miejsca w historii, ponieważ nie ma sposobu, by przenieść dane zwycięstwo, osiągnięte w walce konkretnej, uwarunkowanej miejscem, czasem pogodą, samopoczuciem sportowców, na inny teren, w inny czas, w inny układ determinacji. Zwycięstwo nad drugim człowiekiem odnosi się więc tylko od tej chwili, w której zostało osiągnięte i za nieszkodliwą zabawę fantastów należy uznać na przykład plebiscyt na najwybitniejszego w świecie sportowca roku lub dywagowanie żurnalistów, czy futboliści węgierscy z czasów Puskasa, Bozsika i Koscisa pokonaliby Holandię Cruyffa, Needkensa i Ransenbrincka, bądź tez jak zakończyłby się pojedynek Joe Louis – Muhamed Ali. Osiągnięcie wyniku, który jest wartością wyraźnie określoną – zwykle liczbowo – pozwala natomiast umieścić każdy rezultat, uzyskany kiedykolwiek, gdziekolwiek i przez dowolnego człowieka (byle zostały zachowane pewne elementarne konwencje odnośnie do warunków, sprzętu i sposobu mierzenia) w pewnym ciągu dziejowym, zazwyczaj progresywnym, w którym poszczególne wartości (wyniki) są charakterystycznymi punktami tej skali. Mówiąc jeszcze inaczej: zwyciężając w bezpośredniej walce sportowiec osiąga przewagę nad innymi, tu i teraz zgromadzonymi sportowcami, zwyciężając zaś pośrednio, poprzez uzyskanie wybitnego wyniku osiąga przewagę nad wszystkimi ludźmi, którzy do tej pory próbowali podobnego działania, a także rzuca wyzwanie, każdemu następnemu, zmuszonemu automatycznie do przyjęcia walki nie z rekordzistą, ale z jego abstrakcyjnym tworem, czyli rekordem. Rozróżnienie to – występujące notabene nie tylko w sporcie, ale w wielu innych dziedzinach aktywności ludzkiej – pozwala właśnie na najjaskrawszym przykładzie, jakim jest sport, ukazać dwie tendencje uzewnętrzniania się stosunków między ludźmi. Jedna tendencja, którą nazwiemy rywalizacyjną, polega na tym, że człowiek swą wartość usiłuje określić poprzez wielokrotne, ale zawsze zorientowane na konkretne tu i teraz przyrównywanie się do pewnego konkretnego innego człowieka. Druga tendencja, mająca charakter perfekcjonistyczny, na dalszym planie zostawia postu lat bycia lepszym od kogoś innego, natomiast koncentruje się na wysiłku bycia lepszym od siebie samego, czyli od takiego, jakim się było uprzednio. Obie tendencje wyznaczają w założeniu nie kończący się nigdy program przyszłościowy: tendencja rywalizacyjna w ciągłym poszukiwaniu przeciwników, by się do nich przyrównać i pokazać, że się nad nimi góruje; tendencja perfekcjonistyczna w stawianiu sobie coraz wyższych wymagań, stałym przekraczaniem pułapu osiąganych uprzednio rezultatów. Rywalizacjonizm i perfekcjonizm dysponują tez – wedle swych skal wartości – różnymi granicami swych programów; dla pierwszego granicą tą jest być lepszym od wszystkich, dla drugiego – być po prostu bardzo dobrym, tak dobrym, jak to leży w możliwościach ludzkich. W rozwoju ludzkości – a więc w skali daleko szerszej niż wyznacza to rozwój człowieka Wyczynu Sportowego – obie te tendencje przeplatały się wzajemnie, żeby nie rzecz wprost: warunkowały się dialektycznie. Wydaje sie jednak, iż skoro zasadne jest przyjęcie samego rozróżnienia owych tendencji, to należy stwierdzić, że choć ruch społeczny w ogóle wykazuje głównie cechy rywalizacyjne, to rozwój w swej osnowie ma i musi mieć charakter perfekcjonistyczny, doskonalący. W rozwoju techniki produkcyjnej można to wykazać wprost: w gruncie rzeczy nie chodzi o to, by mieć urządzenia tylko lepsze od cudzych, ale mieć je najzwyczajniej dobrymi, sprawnymi, skutecznymi (i oczywiście lepszymi od swoich własnych dotychczasowych). W rozwoju swej osobniczej świadomości człowiekowi nie może na serio zależeć, by np. wiedzę matematyczną miał lepszą od kolegów w klasie, lecz by matematykę pojął jasno i wyraźnie. Ludziom pragnącym osiągnąć powiedzmy szczęście, spokój, szacunek nie może zależeć, by być tylko szczęśliwszymi od innych, spokojniejszymi i mniej deptanymi w swej godności, lecz aby mieć po prostu szczęśliwe, harmonijne i udane życie.