Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "pelne podania lecz", znaleziono 25

Mógłby dodać, że choć przyszłość Ziemi jest niepewna, to jego przyszłość jest oczywista i zakończy się w jakimś cholernym piecu krematoryjnym, bo nawet miejsc na cmentarzach będzie coraz mniej.
Polityka znajdowała się na szczycie obszernej listy tematów, które najchętniej wtedy omawiano. Wystarczyło dodać do tego kapkę wódki, a awantura była pewna.
-Wymień różne ludy -poleciła panna Lupescu. -Już.
Zastanawiał się chwilkę.
-Żywi -rzekł. -Eee. Umarli. -Umilkł. -Koty? -dodał niepewnie.
Pewnie i pan to zauważył, że osoby szanowne najczęściej są głupie?...
- Rzeczywiście...
Ponimirski wykrzywił się ironicznie i dodał:
-Pan, panie, jest wyjątkiem z tej reguły, bo chociaż pan jest głupi, szacunku nie wzbudzasz.
Podana w Nowym Testamencie historia życia Jezusa znana jest większości czytelników i nie będziemy jej tu powtarzać. Warto jednak zwrócić uwagę na parę szczegółów. Po pierwsze, większość informacji jakie posiadamy o życiu Jezusa, jest niepewna. Nie jesteśmy nawet pewni, jak naprawdę miał na imię. Najprawdopodobniej nosił popularne żydowskie imię Joszua.
To ciekawe zresztą, że wyszła za malarza. Prawnicy, zwłaszcza ci ze starych rodów, wiązali się raczej między sobą, jak niegdyś arystokracja. Albo psy z rodowodem, dodała w myślach nie bez pewnej złośliwości.
- Widzę, że jesteście bardzo pewni tego, że potrafię zniknąć.
- Jesteśmy pewni.
- I nie zniknę na polecenie twojego szefa na dnie rzeki Trinity?
- Nic z tych rzecz. - Uśmiechnął się. To miało mi dodać otuchy, ale zamiast tego przypomniało mi stary tekst z moich młodzieńczych lat: "Bez obaw, nie zajdziesz w ciążę, przechodziłem świnkę, kiedy miałem czternaście lat".
- Ja wyczułem smoka - dodał Vimes.
- Jest pan pewien, kapitanie?
- Możecie mi wierzyć.
Vimes skrzywił się. Po spędzeniu pewnego czasu w towarzystwie
lady Ramkin człowiek uczył się, jak pachną smoki. A kiedy przy posiłku
coś kładło mu łeb na kolanach, milczał, podawał smaczne kąski i miał
nadzieję, że temu czemuś się nie odbije.
Na dnie duszy każdego człowieka, który tylko z powodu wypadków, warunków zewnętrznych, nie zaś z natury, z usposobienia, stał się szują, drzemie do końca życia bodaj cząsteczka tego wielkiego, pierwotnego uczucia, które w przeszłości pędziło go na drogę ideałów, i w pewnych chwilach się nagle, choć przelotnie, budzi.
Jeśli Myron nie wróci – dodał Win takim tonem, jakby pytał o godzinę – Zabiję Zorrę albo nie. Zdecyduję we właściwym czasie. Bądź jednak pewien, że użyję moich znacznych wpływów, pieniędzy i wysiłku, żeby cię odnaleźć. Wyznaczę nagrody. Będę szukał. Nie spocznę. Znajdę cię. Dopadnę, ale nie zabiję. Zrozumiałeś?
- Oto sir Horace z Zakonu Feuille de Chene [...] - Zaraz, a może Crepe de Chene? Ba, nieważne.
- Co to znaczy? [...]
- Powiedziałem, że jesteś sir Horace z Zakonu Dębowego Liścia - wytłumaczył Halt, po czym dodał mniej pewnym głosem: - O ile się nie pomyliłem. Być może nazwałem ten zakon imieniem Dębowego Naleśnika.
- Niestety w pewnym momencie życia i tak cię dopadnie gdzieś, w jakimś ciemny zaułku. Powie ci, co o tobie myśli, zabierze twoją czarną pelerynę, zarzuci kapelusz, połamie pióro, a na koniec da ci bezceremonialnie w ryj - dodał Ryszard, który w takich momentach nie unikał dosadnych porównań.
- Uhm, cóż za pyszna metafora - zakpiła Śmierć
Lipintz nie rozumiał, co się dzieje. Pobity przez policjantów, wywieziony nie wiadomo dokąd, jest nagle wyjątkowym gościem. Ale to nic. Przeżył szok, słysząc język polski. Jakby trafił daleko od domu na dalekie kresy Rzeczypospolitej. I ten dziwny człowiek... Był pewny, że skądś go zna. Dopasować oficjalny strój, przypatrzeć się okularom... Dodać swastykę na ramieniu. Ewentualnie szarfę ze swastyką. W ostateczności flagę III Rzeszy. Bingo.
- Ale to dziewczyna - powiedział tonem niepozostawiającym
wątpliwości, że uważa dziewczyny i kobiety
za, w jakiś sposób, gorsze. - Udajecie się na niebezpieczną
misję. Duncan jest chyba tego świadomy?
- Jestem pewien, że tak, sir - odparł Will. Spojrzał kątem
oka na Maddie i zobaczył, że jej policzki pociemniały,
co oznaczało, że powstrzymuje złość. - Jest ona jednak
niezwykle utalentowana - dodał.
- Ale… dziewczyna! - powtórzył Philippe. Rozłożył
ręce, by podkreślić swoje zdumienie.
(...) żyłem wyobraźnią, jak się to określa; miałem pewne literackie skłonności – swobodnie władałem wierszem – ale wśród współbrzmiących we mnie głosów nie rozróżniałem żadnego, który przypominałby tonacje namiętnych uniesień. Niektóre z moich wierszy pełne były muzyki, inne pełne były barw; lecz w jednych i drugich niesłyszalny był gwałtowny trzepot wielkich skrzydeł miłości. Krótko mówiąc, zawsze byłem jedynie miernotą wyróżniającą się pewnymi dziwactwami; gdyby dodał pan do mojej nienawiści do kłamstwa i odrazy do świata tę nieznośną pogardę, jaką czułem do swojej własnej natury, znałby pan na pewno zasadnicze cechy mojego usposobienia (...).
Proszę, prokurator! Żył, żył, a potem wziął i umarł! I napiszą w gazetach, że ku wielkiemu żalowi podwładnych i całej ludzkości zmarł szacowny obywatel, nadzwyczajny ojciec, przykładny małżonek, i napiszą mnóstwo różnych różności. Dodadzą pewnie, że odprowadzał go płacz wdów i sierot. A przecież jeśli w rzecz wniknąć tak dobrze, dogłębnie, toś ty tylko jedno miał, gęste brwi.
Czytelniku, wybacz mi niedoskonałości warsztatu. Przecież chodzi tu o relację pewnych wydarzeń. Najkrócej o książce można powiedzieć, że to kontynuacja opowieści Pilota. Obejmuje niecały ostatni rok jego życia, czyli 1943/44. Szukając Małego Księcia zaprzyjaźnia się z Liskiem i dopytuje się o dalsze losy jego i Małego Księcia. A te są oczywiście mocno pobudzające do refleksji. Akcja mojej książki toczy się na granicy światów. Trochę na Ziemi, trochę w międzyświecie stworzonym przez Króla królów. Zresztą teraz już niech ta opowieść broni się sama. Dodam tylko, że chyba nie jest adresowana do wszystkich pokoleń. Jest zbyt poważna.
- No, nareszcie! - powiedział jeden z nich. - Spóźniliście się! - dodał z lekkim wyrzutem.
- Młody bał się skoczyć - oznajmił Nidor, popatrując na Vespera złośliwie. - Wiecie, chłopczyk dopiero uczy się latać, a tam tak ciemno na dole... Zanim go skopałem do szybu, trochę mi to zajęło.
- Potem też nie było lepiej - odparował młody natychmiast. - Pan kapitan zapomniał kodu dostępu. Pięć razy wpisywał i tylko dopytywał, czy nie wiem, z czym on to miał skojarzyć, ze swoją datą urodzin czy z rozmiarami pewnej Winorośli. Gdyby kod był prostszy, na przykład jednocyfrowy, to by mógł sobie własny rozmiar zapamiętać, a tak to przepadło. No za trudne...
Roześmiali się wszyscy czterej, kręcąc głowami.
- Bezczelny małolat - mruknął Nidor. - Teraz jeszcze psie wachty dla niego odrabiam, a ten co? Zero wdzięczności.
Na ogól alpinizmu nie uważa się za sport, chociaż wydaje mi się to dość dyskusyjne. Jakby nie było różni się on znacznie od innych sportów, tym przede wszystkim, że człowiek zamiast stanąć przeciw drugiemu człowiekowi, wiedziony pełnym próżności pragnieniem zapanowania nad bliźnim i roztrąbienia swej sławy, walczy z siłami natury i własną słabością. Z rzadkimi wyjątkami, alpinista nie ma co spodziewać się sławy, nie może nawet liczyć na widza, który dodałby mu otuchy. Jedynym świadkiem jest partner. W samotności i ciszy gór alpinista walczy o tę jedyną radość, jaką daje tryumf nad przeszkodami, które sam sobie narzucił, walczy o tę dumę, jaka płynie z poczucia, że jest silny i odważny. Żadna inna gra nie jest bardziej wolna od przyziemności ludzkiej natury, żaden inny typ działalności nie jest czystszy i bardziej bezinteresowny niż alpinizm w swej pierwotnej formie. Jego wielkość i nieprzeparty czas tkwią właśnie w tej prostocie i czystości. Chociaż alpiniści poruszają się blisko nieba, w nieskończonej czystości świata, światła i piękną, nie są przecież aniołami. Są tylko ludźmi i na sercach ich pozostają czarne ślady świata, z którego przyszli i do którego prędzej czy później powinno powrócić. Niewielu jest takich, którzy pozostają naprawdę nieczuli na uroki sławy, kiedy przypadkiem skrzydła jej przesuną się po nich pieszczotą. Trudno temu zaprzeczyć. Coś z ducha współzawodnictwa panowało zawsze wśród najlepszych alpinistów. I zdobycie pewnych szczytów i pewnych ścian, a nawet ich pierwsze lub drugie powtórzenie, było czasami przedmiotem namiętnej rywalizacji, równie gwałtownej i równie przyziemnej jak najgorsze walki na stadionie. Wielokrotnie widziano alpinistów miotających obelgi pod swoim adresem lub nawet biorących się za bary u stóp ścian. Niektórzy dla wyeliminowania konkurentów gotowi byli posłużyć się wszelkimi środkami, nawet najmniej szlachetnymi. Takimi jak udzielenie fałszywych informacji, ukrycie lub skradzenie sprzętu, a nawet przecięcie liny. s. 144-145
Bajka o Pawle S. – Pewnie myślicie, że jestem histeryczką – odezwała się. – Ale mnie się to zdarzyło pierwszy raz w życiu. Zawsze byłam silna i dawałam sobie ze wszystkim radę. Tylko teraz – cały świat mi się zawalił. – Doskonale cię rozumiem – odparł z naciskiem Paweł. – W innej sali tego szpitala leży chłopak, który dzisiaj połknął mnóstwo tabletek nasennych, bo rzuciła go dziewczyna. A ja sam – dziwnym zbiegiem okoliczności – przed kilkunastoma minutami myślałem o osobie, która sprawiła, że także chciałem umrzeć. Obie kobiety spojrzały na niego zaskoczone: nie spodziewały się takiego wyznania po kimś, kto wydawał się być uosobieniem spokoju, opanowania i pogody ducha. Widząc niedowierzanie w oczach Beaty, Paweł dodał: – Nie, nie wymyśliłem tego na poczekaniu, żeby cię podnieść na duchu. Tak było naprawdę… Bajka o Joannie D. Skończywszy mówić, Joanna cofnęła rękę i wyprostowała się. Mężczyzna odstawił wcześniej niepotrzebny już kubek i siedział teraz w pozycji ucznia usiłującego odczytać pod ławką ściągę. Kiedy wreszcie podniósł głowę, Joanna zobaczyła, że jej słuchacz z całych sił stara się powstrzymać łzy. – Niech pan sobie popłacze, panie Jacku – powiedziała cicho. – Będzie panu lżej, a ja na pewno nikomu nie powiem. To żaden wstyd. Chłopaki też czasem muszą płakać. Jego reakcja była natychmiastowa. Gwałtownie opuścił głowę, położył ją na splecionych na stole rękach i zaniósł się szlochem. Potrącony przez niego kubek stoczył się na podłogę i roztrzaskał na kawałki, ale żadne z nich nie zwróciło na to uwagi.
Interesującą kwestią zdaje się być fakt, iż w języku włoskim zachowane zostały pewne utarte zwroty językowe związane z wyrazami suocera i nuora występującymi osobno lub w parze, natomiast w języku polskim nie znajdujemy ich odpowiedników. Można rzec, że pod względem frazeologicznym język polski zaniedbał tą wyjątkową parę. Oczywiście, w obu językach istnieje niezliczona ilość dowcipów dotyczących głównie postaci teściowej, jednak widać wyraźnie, że w języku włoskim suocera i nuora mają swoje dobrze określone miejsce. I tak: Andare d’accordo come suocera e nuora – dosłownie: “zgadzać sie jak teściowa i synowa” – znaczenie: być ze sobą w ciągłym konflikcie. W przypadku tego określenia możnaby było zastosować ekwiwalent „żyć z sobą jak pies z kotem” ale takie samo określenie istnieje w języku włoskim: „vivere come cani e gatti” dlatego też lepiej jest tutaj zastosowac dosłowne tłumaczenie wyrażenia włoskiego. Dire a nuora perché suocera intenda – czyli „powiedzieć synowej aby teściowa zrozumiała” – znaczenie: zwracanie się do jednej osoby ale z zamiarem aby jej intencje pojęła druga osoba, czyli ta do której nie zwrócono się bezpośrednio. Essere/stare come suocera e nuora – “żyć jak teściowa z synową” – znaczenie: żyć w ciągłej kłótni i nienawiści. W języku polskim używa się wyrażenia „żyć jak pies z kotem”. Fare la suocera/essere una suocera – „zachowywać się jak teściowa” - Non far tanto la suocera! – “Nie udawaj teściowej, Nie zachowuj się jak teściowa” – znaczenie: to włoskie wyrażenie sugeruje, szczególnie w podanym jako przykład zdaniu wykrzyknikowym, aby adresatka nie zachowywała się w sposób apodyktyczny i autorytarny. (la) lingua di suocera – „język teściowej” – znaczenie: w języku włoskim to płaski, długi herbatnik, czasem pokryty czekoladą. W obu językach natomiast wyrażenie to odnosi się do rośliny o długich, wiecznie zielonych liściach z gatunku sanseweria gwinejska, zwana wężownicą lub właśnie „językiem teściowej”. Roślina ta jest trująca. Lo sciroppo di suocera e nuora – „syrop/mikstura teściowej i synowej”; użycie takiego wyrażenia oznacza w języku włoskim ukazanie koncentracji nienawiści zawartej w trakcie jakiegoś konfliktu czy zaognionej sytuacji.
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
Jerzy S. Łątka, Zemsta zza grobu Stanisława Pytla. Historia okrutnej zbrodni w Brzozowej” Brzozowa, 17 stycznia 1945 28 lutego 1947 r. świadek Mieczysław Potępa zeznał: „Słyszałem tylko z opowieści ludności, że bandyci przed dokonaniem napadu pili wódkę u Stępka Franciszka w Brzozowej odgrażając się, że dzisiaj zrobią porządek z Pytlami, to znaczy Wójcikami”. Bandyci, którzy się odgrażali, to Eugeniusz Nicpoń i Józef Gągola. Z zeznania Jana Pytla, brata Antoniego: popołudnie 17 stycznia 1945 r., szedł z Janiną Studzińską i Bronisławą Kaczorowską, aby zemleć zboże na chleb, i koło stodoły Jana Gniadka zobaczył Józefa Gągolę i Eugeniusza Nicponia. Gągola schronił się w krzakach, a Nicpoń podszedł do Pytla, „zahaltował, wylegitymował po rusku” i przyłożył mu rewolwer do głowy. Pytel i kobiety zaczęli Nicponiowi mówić po imieniu, że go poznają i żeby się nie wygłupiał. Nicpoń powiedział wtedy, żeby wracali do siebie. On i jego kompan udali się zaś w stronę domu Antoniego Pytla. Po drodze odwiedzili Jana Gniadka. Nicpoń zażądał pół litra wódki, dostał tylko ćwiartkę. Wypili. Wychodząc, Nicpoń zabrał worek znajdujący się w sieni. Półtorej godziny przed podpaleniem „Ołów” (Franek z blizną) odwiedził Marię Pytlównę. Uchodził za Ukraińca, miejscowi nazywali go „Ołowiem”, bo miał zwyczaj żartować: „Chcesz ołów?”. Po jakimś czasie do izby, w której siedzieli, wszedł Eugeniusz Nicpoń. Nie powiedział ani słowa, zabrał ze stołu budzik w marmurowej obudowie i wyszedł. Franek to zrozumiał, niebawem wyszedł za nim z Marią. Irena Dera pamięta ten wieczór, jakby to było wczoraj. Ściemniało się, Zosia już spała, pozostali grzali się przy kuchni. Niemcy już się wyprowadzili, Rosjanie jeszcze nie dotarli. Panami byli uzbrojeni partyzanci. Postanowili wymierzać sprawiedliwość, a raczej załatwiać sąsiedzkie porachunki. Podpalenie było planowane. Kompan podpalaczy Józef Duliński uprzedzał Pytlową. Żyła w napięciu. Miała spakowane walizki. Co jednak mogła zrobić w środku zimy z taką gromadką dzieci, bez męża, który z całym lagrem był prowadzony w stronę Zakliczyna? Przez okno widziała, że u Siaków gromadzą się jacyś podejrzani. Edward, 16-latek, okupacyjną nudę zabijał grą w karty. Tym razem Pytlowa zachęciła go: „Ty idź do Siaków i popatrz, co to za polska armija tam się gromadzi”. Zofia Ferenc do dziś pamięta, jak Siakowie opowiadali jej, że schlanych jak świnie bohaterów jego widok rozjuszył. Józef Gągola powiedział: „Chłopczyku, idź stąd”. Obrażony 16-latek coś mu odrzekł. Gągola postrzelił Edwarda. Włożyli go do worka i zabrali, idąc podpalić dom Pytlów. Gniadkowa, która była matką chrzestną Zosi Pytlusionki, na kolanach ich prosiła, aby tego nie robili. Odtrącili ją i poszli. „Edka niosą”, usłyszała Irena głos matki, która podeszła do kołyski i wzięła Jadwigę na rękę. Ojciec Edwarda Antoni 25 lutego 1947 r. zeznał: „Franciszek Wróbel powiedział mi, że syna mojego Edwarda bandyci nieśli w worku pobitego, przynosząc go następnie do stajni, gdzie przywiązali go do drzwi podpalając następnie stajnię”. W ciągu kilku minut nastąpiło piekło. Pożar na wsi to powszechna mobilizacja wszystkich. Każdy biegnie gasić. Tym razem także sąsiedzi chcieli ratować dobytek Pytlów. Bolesław Potępa (ur. 1905): „Wybiegłem z domu z zamiarem gaszenia. Gdy dobiegłem około 200 metrów od pożaru zostałem zatrzymany przez jakiegoś osobnika o nieznanym mi nazwisku, osobnik posiadał broń palną grożąc mi, abym natychmiast powrócił do domu, co też z obawy uczyniłem”. Mieczysław Potępa, lat 56, zeznał podczas rozprawy w 1947 r.: „Z chwilą wybuchu pożaru ludność zbliżała się do obrony, lecz w około 100 metrów byli obstawieni bandyci i jak ktoś się zbliżał to odpędzali grożąc zastrzeleniem”. Na pytanie, ilu było bandytów, padła odpowiedź: „Tego mi nie wiadomo, mniej od ośmiu nie było, gdyż wszystkie drogi były obstawione”. Innego sąsiada Pytlów, Władysława Cygana, pożar zastał u Gądka. Zdziwił się że ludzie nie idą na ratunek płonącego dobytku. Wtedy usłyszał, że – jak zeznał – „bandyci nie pozwolili ratować”. Najbliższa sąsiadka Matylda Wróbel, żona Leopolda, gdy zobaczyła pożar, wybiegła z domu. Stefania Pytlowa, zobaczywszy ją, resztkami sił wołała: „Matyldzia, ratuj!”. Wróblowa nie została jednak dopuszczona do leżącej na pierzynach Stefanii przez osobnika z potężnym kijem. Prawdopodobnie przez Józefa Gągolę, który, jak sam zeznał, nie miał broni, tylko „pałę”. Wspomnienie tego wydarzenia prześladowało Matyldę Wróbel przez całe życie. Najstarszy Pytlusiok znajdował się niespełna kilometr od płonącej chaty i chciał biec, aby ratować dobytek rodziców. Powstrzymał go Stępek: „Nie idź tam, ciebie zastrzelą, a i tak nic nie uratujesz”. Pijani bohaterowie, mimo że walczyli z kobietami i dziećmi, nie spisali się. Postrzelona w stopę 12-letnia Irena wyprowadziła z palącej się chaty dwóch młodszych braci, którzy wraz z nią schronili się u Ferenców. Marysia, która przybiegła, zobaczywszy, że dom płonie, po drodze była zatrzymywana przez Nicponia. No i dostała serię. Jak wykazała rozprawa z 1947 r., podpalenia dokonali Józef Gągola i Eugeniusz Nicpoń. Wiadomo, że do matki i Ireny, a także później do Marii, strzelał z pistoletu parabellum Nicpoń. Maria dotarła do palącej się chaty. By zahamować krwotok, przewiązała się ręcznikiem i choć sama ciężko ranna, wyniosła z ognia mamę, ułożyła na pierzynach przed domem. Wyniosła również maszynę do szycia i wszystko z szaf, kołyskę z Jadwigą postawiła z dala od płonącej chaty. Któryś z oprawców ją znalazł i przez otwarte okno wrzucił do wnętrza domu. Wtedy Marysia wyniosła Wiśkę bez kołyski i położyła obok konającej matki, która zdążyła jeszcze podać jej pierś. Póki żyła, ogrzewała swoim ciepłem maleństwo. Dopiero teraz Maria usłyszała jęki Edwarda. Chwilę go szukała. Był w worku przywiązany drutem do płonącej stajni. Drut był rozgrzany, parzył, ale uwolniła brata z worka, potem odciągnęła go od ognia. Niestety, postrzelony i poparzony zmarł. Maria dowlokła się z Zosią do Wróblów. Dziewczynka odniosła najmniejsze obrażenia. Wróblowie, co wiadomo z cytowanego listu Ireny Dery, sprowadzili księdza, który po wysłuchaniu spowiedzi Marii powiedział zebranym: „Tak ginie niewinne, bohaterskie dziecko”. Żar od płonących zabudowań utrzymał się do rana. Dzięki temu nie zamarzła nakarmiona mlekiem umierającej matki niespełna dwumiesięczna Wiśka. Matka zmarła w ciągu nocy. Nad ranem, kiedy już było pewne, że nikt pożaru nie strzeże, Matylda Wróblowa poszła do spalonej zagrody. Usłyszała płacz dziecka leżącego przy martwej Pytlowej. Niemowlę uspokoić mógł tylko, w zastępstwie zmarłej matki, pokarm mamki. Wróblowa dziecku pomóc nie mogła i zaniosła je do Zofii Ferenc. Ta zaś wiedziała, że bratowa ojca płaczącej sieroty miała synka w jej wieku i mogła maleństwo nakarmić. Toteż bez zwłoki udała się z dzieckiem do niej. Jan, brat Antoniego Pytla, kiedy starsze dzieci po trzech dniach trafiły do niego, posłał je na pogorzelisko po pierzyny i psa. Gdy wróciły, powiedziały, że „wszystko jest rozstrzelane i pies został zastrzelony i wszystko rzucone do studni”. 22 stycznia zmarła Maria, jej ciało zostało przywiezione do Brzozowej. Kierownik miejscowej szkoły Bronisław Józefowicz w prowadzonym „Dzienniku wydarzeń” odnotował hasłowo pod datą 23 stycznia: „Trupy Pytlów w kostnicy. Nie ma się kto zająć”. To nie było prawdą. Pogrzebem Pytlowej i Edwarda zajęli się Franciszek Wójcik i Jan Pytel. I pochowali ich 22 stycznia. Być może nocą, w tajemnicy. Sąsiadów nie poinformowano. Nawet Ferencowa nie pożegnała Stefanii. Istniała obawa, że gdyby oprawcy dowiedzieli się o terminie pochówku, nie dopuściliby do niego. Marysia została pochowana 24 stycznia. Cztery dni po jej pogrzebie Irena wróciła ze szpitala. Z kulą w stopie. Antoni Pytel, prowadzony z całym lagrem wraz z uciekającymi Niemcami, podczas sowieckiego nalotu stoczył się z wozu w zaspę i udawał martwego. Jeden z Niemców chciał do niego strzelić, ale drugi, trącając go nogą, powiedział: „Szkoda kuli, bo on nie żyje”. Gdy cała kolumna przeszła, Antoni wstał i powlókł się w stronę Brzozowej. Dotarł tu po sześciu tygodniach pobytu w lagrze. Na pogorzelisku nie miał czego szukać. Z całego ruchomego dobytku ocalała wyniesiona przez Marysię maszyna do szycia, której podpalacze nie zauważyli. Pytel udał się do Jana Gniadka. Ks. Józef Boduch właśnie chodził po kolędzie i poradził mu, aby uciekał z wioski, „gdyż banda tutaj dalej grasuje i mogą mnie zastrzelić, abym w przyszłości nie szukał sprawiedliwości”, jak zeznał Antoni. Skorzystał z rady księdza i wyjechał do brata Wojciecha mieszkającego w Krynicy, gdzie był bezpieczny.
Prezydent na uchodźstwie, czyli coś z niczego W Polsce symbole pożerają rzeczywistość, miałem na uwadze między innymi takich „prezydentów na uchodźstwie” jak nieboszczyk Ryszard Kaczorowski, stawianych w hierarchii bytów politycznych wyżej od prezydentów całkiem realnych, ale z innej partii. Naród, który daje sobie wmówić takie myślenie, będzie oszukiwany także w innych, stokroć ważniejszych sprawach. Dam jeszcze jeden przykład, jak symboliczne myślenie zniekształca rzeczywistość i do jakich dziwacznych skutków prowadzi. Po dymisji gen. Sosnkowskiego rząd londyński rozważał, kogo mianować na stanowisko naczelnego wodza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Wybór padł na Tadeusza Bora-Komorowskiego, bo najbardziej heroiczny. Okoliczność, że siedział on wówczas w obozie jenieckim, w oczach polskich władz na uchodźstwie nie miała znaczenia. Zamiast realnego wodza ustanowiono sobie symbolicznego, starając się nie uwypuklać za bardzo różnicy. Zdarzało się w historii, że naczelni wodzowie dostawali się do niewoli, ale żeby mianować wodzem kogoś, kto już w niewoli się znajduje, to polski patent. Warto jeszcze dodać, że zanim Bór-Komorowski został tym wodzem, rozważano, czy nie postawić go przed sądem wojennym za powstanie warszawskie. Zmyślenia i prawdy Żeby obchody 150. rocznicy powstania styczniowego w pełni się udały, trzeba by dowieść, że w PRL były zakazane. Trudno tego dowieść. Gdyby dziś, tak jak w czasach Gomułki, chciano wydać 25 tomów dokumentów o tym powstaniu, minister Rostowski podniósłby lament, że budżet się nie domknie i dług publiczny niebezpiecznie wzrośnie. Nie było postanowione przed branką. Jeżeli była ona zarządzeniem niegodziwym, to trzeba pamiętać, o czym przypomina Piłsudski, że powstańcy obok innych aktów przemocy wobec rodaków stosowali też swoją brankę. Przemocą, biciem zmuszali – bywało – wiejskich chłopaków do wstępowania do oddziałów powstańczych. Po jakimś czasie dziwowali się, jacy z nich się zrobili dzielni powstańcy. Gwałt nie lepszy od poboru zarządzonego przez władzę. Historia terroru powstańczego wobec Polaków jest do napisania. Proces beatyfikacyjny Romualda Traugutta potknął się o wyroki śmierci, jakie dyktator podpisywał. Domniemanych zdrajców, to znaczy aktywnych przeciwników powstania, ścigano aż w Galicji. Pamiętnikarz Ludwik Jabłonowski, szwagier Aleksandra Fredry, obok innych przykładów aktów terroru powstańczych konspiratorów w rozdziale „Sztyletniki, nożowniki, żandarmy, prostym słowem: hycle narodowe” wspomina taki przypadek: „W moim sąsiedztwie mieszkał jakiś potulny uciekinier. Bóg wie, za co skazano go na śmierć. (To znaczy, Rząd Narodowy skazał). Dwóch panów (…) zajeżdża tam pewnego dnia, po wesołym obiedzie zapraszają na przechadzkę i zaprowadzonemu w kukurydzę rozpłatawszy brzuch nożem, umieszczają w nim dekret skazujący na śmierć i zostawiają na polu konającego w niewymownych mękach”. Oto rzeczywistość nieprzedstawiona powstania styczniowego. Co odsłania upływ czasu „Antykomunizm” jest synonimem zastępującym trudniejszy w użyciu antypeerelizm. Dla III RP państwem najbardziej wrogim, nieustannie poddawanym rytuałom potępienia jest PRL. Jeśli cokolwiek chce się totalnie zdyskwalifikować, mówi się, że jest „jak w PRL”. Jeśli coś miało wartość nie do zakwestionowania, mówi się, że władza dopuściła to, aby się zalegitymizować. Państwowa machina propagandowa stara się oszkalować lub ośmieszyć wydarzenia cieszące się wielką popularnością, jak Wyścig Pokoju czy festiwale piosenek. Arcybiskup wrocławski Gołębiewski twierdził nawet, że wyświęcanie biskupów w czasie PRL było mniej ważne, „ale w Kościele już pojawiają się biskupi, którzy przyjmowali święcenia po upadku komuny” („Gazeta Wyborcza”, 11 stycznia 2007). Partia rządząca krajem przez 45 lat nie mogła zachować ideologicznej czystości. PZPR była partią lewicową ze względu na swoje pochodzenie i prawicową z konieczności wynikającej z praktyki sprawowania władzy i ponoszenia odpowiedzialności za państwo. SLD, który od tamtej partii się odżegnuje, ale od niej pochodzi, chcąc być wiernym swojej rzeczywistej tradycji i swoim wyborcom, nie może się wyrzec dziedzictwa politycznego realizmu. W przemianach, jakie zaszły po wojnie, powinien rozróżniać zdyskredytowaną utopię komunistyczną narzuconą siłą od rewolucji socjalnej, jaka się wówczas dokonała i która należy do historycznych zdobyczy stuletniego ruchu lewicowego i ludowego. Niestety, SLD milcząco i biernie przypatruje się, jak te zdobycze są przekreślane w propagandzie i realnej polityce. O tym, czy okres PRL był w realnym życiu gospodarczym sukcesem, czy stratą czasu, można dyskutować tylko z rocznikiem statystycznym w ręku. O innym wymiarze można wyrobić sobie zdanie w prostszy sposób. Czy patrząc na mapę, ktoś może pomyśleć, że granice, jakie mamy, mógł Polsce dać wróg? Z cudowności, o jakiej mówił Stefan Kisielewski, granice zachowały się do dziś. Ciekawe, czy na zawsze? W miarę upływu czasu coraz wyraźniej widać, że w tym bycie złożonym z wielu części i wymiarów, jakim była PRL, komunizm mniej znaczył, niż nam się do niedawna wydawało. „Precz z komuną” Maszerują narodowcy i krzyczą: „Precz z komuną”. Manifestuje KOD, transparenty głoszą: „Precz z komuną”. W Sejmie opozycja skanduje: „Precz z komuną”. Partia rządząca wygrała wybory, obiecując, że się rozprawi z komuną. Trudno wymagać od posła Piotrowicza, żeby na zasadzie wyjątku powstrzymał się od wznoszenia okrzyku „Precz z komuną”. To najlepsze, co może odpowiedzieć na zarzuty. Ta walka z komuną musi dawać niesamowitą rozkosz, skoro ćwierć wieku za mało, żeby ją przerwać. Przewidywałem to i zdaje mi się, że pisałem, iż „Solidarność” będzie walczyć z komuną tak długo, jak długo będzie istnieć nie komuna, ale „Solidarność”. Partie solidarnościowe najpierw środkami propagandowymi przesunęły wojsko polskie okresu 1944-1989 do obozu wrogiego. Niedługo trzeba było czekać na szykanowanie materialne żołnierzy zawodowych niektórych formacji – obrona granic, KBW, WOP. Obecnie rządząca frakcja obozu posolidarnościowego rozszerza szykany i głosi, że całe Wojsko Polskie (zwane ludowym, może słusznie) nie było państwu polskiemu potrzebne, wystarczyli żołnierze wyklęci. Dla rządu Kaczyńskiego-Macierewicza kategorie takie jak „Polak”, „polskie” bardzo mało znaczą. Co z tego, że generał jest Polakiem, skoro nie należał do KOR? Co z tego, że wojsko było polskie, skoro nie było antykomunistyczne. KBW walczyło z bandami UPA? Najlepszy dowód, że to była formacja zbrodnicza, skoro strzelała do UPA, naszego obecnego sojusznika. Jarosław Kaczyński oświadczył kiedyś, że Polsce trzeba nadać tożsamość antykomunistyczną. Proszę skupić uwagę na słowie „tożsamość”. W szkołach zreformowanych przez PiS na pytanie: kto ty jesteś? trzeba będzie odpowiadać: antykomunista mały.
Poczułam się bardzo zmęczona. Powoli, czepiając się poręczy łóżek, noga za nogą powlokłam się na swoje legowisko. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej wyzdrowieć. Kobieta obok zachrypiała głosem pełnym zazdrości:
– Jaka ty musisz być szczęśliwa. Twoje dzieci żyją, a ja nie mam nikogo. Nikt już nie przyjdzie do mnie pod okno i nie zawoła: „Mamusia!”. Moich zasypało w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w zbombardowanej kamienicy. Nikt nie przeżył z naszej rodziny. Nikt oprócz mnie, bo w tym dniu pojechałam do brata za miasto. Powiedz mi, gdzie wtedy był Bóg. Niebo jest puste – stwierdziła z goryczą. – Po stokroć wolałabym zginąć z mężem i dziećmi, niż zostać sama.
Wzruszyła ramionami.
– Ten doktor próbuje mnie leczyć, ale po co? Żebym zechciała żyć, powinien mi wyciąć skalpelem mózg. Nikt mnie nie rozumie – powiedziała nagle złym głosem. – Ty też nie.
Zaczęła kiwać się w łóżku w przód i w tył jak opuszczone dziecko w sierocińcu. Poręcz jej łóżka miarowo uderzała o ścianę, osypując tynk. W tej szpitalnej ciszy dudniący odgłos z każdą chwilą wydawał się potęgować.
Przybiegła pielęgniarka. Ta sama ruda co przedtem. Zaczęła do niej przemawiać słodkim głosem, jak do dziecka:
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na miłość boską nie chybocz tak tym łóżkiem, bo narobisz sobie siniaków.
Kobieta nagle znieruchomiała. Popatrzyła na nią obłąkanym wzrokiem i krzyknęła:
– Zostawcie mnie w spokoju! Nikt z was nie może wiedzieć, co czuję! Nic już nie będzie takie jak przed wojną. Same się przekonacie! – dodała ostrym tonem.
Zabrzmiało to złowieszczo.
– Chcę zostać sama – wymamrotała niewyraźnie, bardziej do siebie niż do nas.
Odwróciła się i zwinęła w kłębek jak embrion. Siostra otuliła ją kocem. Dała mi sygnał oczami, żebym się nie odzywała i poszła do swoich zajęć. Odtąd ja i kobieta obok leżałyśmy w ciszy.
Nagle niepokój złapał mnie szponem za gardło. Intuicja mówiła mi, że dzieje się coś strasznego. Przekonywałam sama siebie, że to tylko nerwy, ale mój trzeci zmysł ostrzegał, że nieszczęście jest na wyciągnięcie ręki. Strach nieprzerwanie narastał.
Czas pokazał, że mój niepokój był jak najbardziej zasadny. Właśnie moje dzieci trafiły w sam środek obławy. Tuż przy szpitalu niemieckie kordony zamknęły spory odcinek ulicy. Moje dzieci znalazły się w epicentrum kotła. To była duża akcja. Brali w niej udział wszyscy: gestapo, członkowie Waffen-SS, żołnierze Wehrmachtu, a nawet młodzież z Hitlerjugend.
Henia z Mieczkiem już dawno nauczyli się rozpoznawać te wszystkie mundury. Gdy rozpoczęło się polowanie, stali spłoszeni pod murem odrapanej kamienicy i nie mogli zrobić kroku. Bali się jak nigdy dotąd. Mieczek co prawda trochę mniej, bo był zaprawiony w bojach, ale i tak był strwożony do granic.
Jak Seweryna rąbała korzenie drzew, a on stał na czatach, to wtedy też się bał, ale inaczej niż teraz. Tam był na swoim terenie. Teraz było inaczej. Nie wiedział, gdzie jest. Nie znał drogi ucieczki. U siebie znał wszystkie przesmyki i obluzowane sztachety, przez które mogło się przecisnąć tylko dziecko. Tam w Skolimowie nie mogliby go zaskoczyć. Już nieraz próbowali, ale zawsze udawało im się wymknąć.
Rozejrzał się wokół. Nigdy nie lubił tego miasta. Brama tuż obok była zamknięta. Jakaś starsza kobieta zdzierała sobie paznokcie do krwi, próbując wydrapać zamek. Jęczała przy tym płaczliwie jak kotka. Przed nimi stanęły odkryte ciężarówki, do których zaczęto upychać ludzi. Nie było szans na ucieczkę. Wszędzie były psy, a one przecież dogonią każdego. Wiedział, że wytresowali je do zagryzania. Był na siebie zły, że nie przewidział tej zasadzki i nie ochronił siostry. Prawdziwy mężczyzna by tak nie dał się zaskoczyć!
Przed ich oczami, jak w rzymskim amfiteatrze, rozgrywały się mrożące krew w żyłach sceny. Właśnie rozdzielano jakąś rodzinę, nie zważając na protesty ojca, krzyki matki i płacz małej dziewczynki w różowej sukience. Wszyscy byli elegancko ubrani. Chyba ta łapanka zaskoczyła ich w drodze na jakieś przyjęcie, bo nieśli ze sobą spory bukiet dalii. W pewnej chwili jeden z hitlerowców jak w amoku doskoczył do mężczyzny i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. A potem powolnym ruchem wyciągnął broń, spokojnie przytknął lufę do jego czoła i strzelił. Krew i odłamki kości rozprysnęły się daleko na boki. Dziewczynka rzuciła się z płaczem do trupa taty. Padł drugi strzał.
Henia z Mieczkiem stali jak sparaliżowani. Esesman spojrzał na nich i z wolna zaczął zbliżać się w ich kierunku. Nie schował broni. „No to już po nas” – pomyślała Henia i przestała oddychać. Czuła, że pełne paniki serce uderza jak młotem. Więc to tak niewiele trzeba, żeby umrzeć? Wystarczy tylko znaleźć się nie o tej porze i nie na takiej ulicy? Szkoda, że nie zobaczy już matki. Zamknęła oczy.
Nagle z oddali usłyszeli wołanie:
– Lotar, kommen auf Hilfe6.
Właśnie nadjechał tramwaj i gestapowiec chciał go wyczyścić z ludzi.
– Lotar, schneller7.
Esesman nie zwracał jednak na niego uwagi i powoli podszedł do dzieci. Podniósł lufą brodę Heni. Otworzyła oczy i zobaczyła na sobie skupiony wzrok tamtego. Miał rozwodnione blade oczy i prawie nie było widać tęczówek. Zobaczyła tam samo zło. Panika nie pozwalała jej odwrócić głowy, choć bardzo tego chciała.
Wyczuł jej strach. Był tak namacalny, że można go było kroić nożem. Z zadowolenia pokraśniał. Lubił napawać się cudzym strachem. Wahał się, co ma zrobić.
– Lotar! Hilfe!
Naprędce ocenił mizeraki pod względem rasy. Uznał, że mogą żyć. Mieli jasne włosy. Odwrócił się zatem i dołączył do sfory.
Henia zaczęła oddychać. Przyglądała się, jak wygarniali ludzi z tramwaju, bijąc kolbami karabinów po plecach. Ustawiali ich twarzami do muru z rękami podniesionymi do góry. Potem była pobieżna rewizja i zapędzenie na platformę ciężarówki. A powietrze cięły dzikie wrzaski.
– Los, los, aber schnell, verfluchte polnische Schweine8.
Pomyślała, że pewnie zabierają ich na Pawiak albo na Szucha. Jej już nigdzie nie muszą brać. Nie muszą mordować. I tak nie ma w niej życia.
– Mam tego dość – syknęła nagle buntowniczo. – Niech mnie rozwalą od razu, teraz i tutaj.
– Spokojnie – wystękał Mieczek cichutko. – Jest okupacja, jeszcze zdążą nas zabić. Nie tu, to gdzie indziej.
W tym samym momencie jakiś młody chłopak odepchnął Niemca i zaczął uciekać. Jego długie nogi w brązowych oficerkach miarowo odbijały się od szarego bruku. Otworzyli do niego ogień bez ostrzeżenia. On też wyciągnął spod marynarki automat i zaczął do nich strzelać na odlew. Kule rykoszetem zaczęły tańczyć po murach. Strzelanina nie trwała długo, bo skosili go serią karabinu maszynowego.
Gdy padł, Henia pomyślała, że jego rozpięta marynarka rozłożyła się na boki jak skrzydła anioła. Była blada jak ściana. Mieczek też patrzył na ciało jak zahipnotyzowany. Jego oczy zamieniły się w szklane paciorki. Nie mógł nimi poruszać na boki. Kałuża krwi rozlewała się coraz dalej i dalej. „Ile jej człowiek w sobie ma” – myślał zafrapowany.
Zdarzenia następowały lawinowo. Akcja była szybka. Teraz wygarniano ludzi z pobliskiego sklepiku i małej kawiarenki. Zbyt opieszałych bito lub zabijano na miejscu. W tej łapance nie honorowano żadnych zaświadczeń. Puścili tylko jednego mężczyznę, który wymachując jakimś dokumentem, głośno krzyczał: – Kriegswichtige Betriebe9.
– Co jest? – spytał Mieczek scenicznym szeptem.
Nie odezwała się, więc ponowił pytanie:
– No mów, co to znaczy? – Z natury był dociekliwy.
– Pracuje dla wojska – wyjaśniła mu krótko. – Jest im potrzebny.
A potem ulica ucichła i zrobiło się pusto. Jazgot i krzyki ustały. Odjechali tak nagle, jak nagle się pojawili. Rozwiali się niczym zjawy. Na ulicy zostali tylko oni. Nie było już tych czarnych duchów z trupimi czaszkami.
Stali przytuleni do siebie, kurczowo trzymając się za ręce. Jedyni pozostawieni samymi sobie z całego tłumu.
– Dlaczego nas nie zabrali? – spytała zdziwiona Henia. – A może to się wcale nie wydarzyło?
– Wydarzyło się – potwierdził Mieczek zapatrzony w kałużę krwi, stygnące ciało chłopaka i zgruchmiony bukiet dalii.
Powoli na ulicę zaczęli wychodzić ludzie. Otwierano z chrzęstem zasuwy bram. Nadjechały ryksze i zaczęły przejeżdżać wypełnione po brzegi tramwaje. Zrobiło się gwarno. Życie zaczynało tętnić swoim zwykłym okupacyjnym rytmem. Przechodnie mijali ich, jakby nic się nie wydarzyło.
A oni nadal stali jak sparaliżowani. Niezdolni do wykonania ruchu, jakby mieli nogi przymocowane do trotuaru. Ciągle w tym samym miejscu, w półcieniu pod wielkim balkonem. Jakaś kobieta litościwie otworzyła okno i do nich krzyknęła: – Dzieci, idźcie do domu.
W końcu Mieczek odważył się zrobić pierwszy krok, a potem następny, a później oboje ruszyli w kierunku pociągu coraz szybciej i szybciej, aż puścili się biegiem. Wiatr rozwiewał mu włosy, a jej porywał warkocze. Biegnąc, rozglądali się dookoła. Nie chcieli już spotkać tych czarnych diabłów.
Jak wpadli na peron, poczuli się odrobinę bezpieczniej. O dziwo, nie było psów i żandarmów. Pociąg przyjechał szybko. W przedziale Mieczek wysapał zdyszanym głosem:
– Dobrze, że z mamą jest coraz lepiej. – Na czole lśniły mu krople potu.
Henia pokiwała głową bez słów. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego dnia i tych drapieżnych wpatrzonych w siebie hitlerowskich oczu. Miała nadzieję, że się jej nie przyśnią. Byłby to najgorszy z możliwych koszmarów.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl