Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "piaty lat od i o ten", znaleziono 455

Był raz pewien młodzieniec o bardzo biernym podejściu do życia. Godził się na wszystko, co kazali mu przełożeni. Drażnił ich jednak, ponieważ był lizusem.
Obcięli mu język: przestał się podlizywać.
Potem obcięli mu palce. Przestał pisać teksty pochwalne.
Aż któregoś dnia zaczął bić głową w stół, mówiąc alfabetem Morse’a do swoich przełożonych:
- Jeszcze jeden taki numer i stracicie przyjaciela.
[...] gdy nasze spontaniczne postawy wobec innych są nieprzyjazne, zasady moralne nie hamują agresji, przeciwnie, są dodatkowym instrumentem, który jej służy. Wszyscy znamy tę zimna wrogość, jaka bije od osób aseptycznie moralnych i zasadniczych, gdy wytropią kogoś, kto ma odmienne zasady lub nie ma żadnych. Zasady moralne sa maską ukrywająca niezdolność do przyjącia świata.
Pamięć ludzka o kimś, kto był, ale już odszedł na zawsze, to takie dalsze życie. Ten, o kim się pamięta, nie do końca umarł. Może z tego powodu ludzie zabiegają o to, by pozostawić tu coś po sobie – sadzą drzewa, tworzą jakieś wiekopomne dzieła, biją rekordy, mają dzieci, wierząc, że to w nich i w tych dziełach oraz zwyczajnych ludzkich dokonaniach będzie istniała część ich samych? Wszyscy przecież umrzemy. Liczy się to, co przed śmiercią.
Fazy żalu: podobno pierwszą jest niedowierzanie. Nieprawda. Wprost przeciwnie, na początku jest całkowita akceptacja. Człowiek słyszy złą wiadomość i doskonale rozumie, co mu powiedziano. Wie, że ukochana osoba - małżonek, rodzic, dziecko - już nigdy nie wróci do domu, że odeszła na zawsze i nigdy, przenigdy już jej nie zobaczy. Pojmuje to w okamgnieniu. Nogi się uginają. Serce przestaje bić.
Nauczyłam się, że nie wolno schodzić ze szlaku. Niezależnie od tego, co musisz zrobić, niezależnie od tego, jak bardzo musisz zrobić to, co musisz zrobić, niezależnie od tego, czego musisz wysłuchać i jak długo będziesz tego słuchała, nie wolno zejść ze szlaku.(...) Na szlaku nie czuło się ucisku w dołku, a serce biło mocno, równo i powoli. Na szlaku człowiek czuje się bezpieczny, a tylko to się liczy
Przebudzam się nagle i stwierdzam, że coś jest nie w porządku. Podnoszę głowę i dociera do mnie, że leżę na środku areny cyrkowej, przypięty pasami do łóżka w taki sposób, żebym nie mógł się ruszyć. Dookoła na widowni siedzi pełno ludzi, którzy zaczynają bić brawo. W tle leci głośna muzyka cyrkowa, oznajmiająca, że za chwilę zacznie się przedstawienie.
– Odepnijcie te pasy! – krzyczę.
Kochać kogoś oznaczało równocześnie akceptację całego zła, jakie otacza drugą osobę. Kochałam każdą wadę Lucasa. Tak naiwnie pragnęłam tylko jego. Nikogo innego. I nie wyobrażałam sobie już, żeby mogło być inaczej. Bo to jego dotyk nudził mnie do życia. Dźwięk jego głosu sprawiał, że moje serce biło szybciej, a uśmiech rozświetlał nawet największy mrok. Właśnie na tym polegała miłość.
Nawałnica zelektryzowała powietrze, przy okazji sprawdzając wytrzymałość okien. Od grzmotów szybciej biły serca poznaniaków i chociaż adrenalina krążyła im w żyłach, awarie w dostawie prądu zmusiły mieszkańców do szybszego wylądowania w łóżkach. O dziwo zasypiało się łatwo, a sny przybywały gdzieś zza najgęstszych mgieł, wyjątkowo lepkie i głębokie niczym dźwięk dzwonu.
Te mie­dzia­ne włosy, spo­sób, w jaki opa­dały mu na twarz, gdy żywo gesty­ku­lo­wał… Ma w sobie pewną lek­kość, roz­ta­cza świe­tli­stą aurę, która jest osza­ła­mia­jąca i intry­gu­jąca zara­zem. Może kiedy tak długo ota­cza kogoś ciem­ność, jej prze­ci­wień­stwa zwy­czaj­nie nie da się zigno­ro­wać. Oczy­wi­ście do­brze wiem, że po­zo­ry mylą, jed­nak spo­sób, w jaki gesty­ku­luje i się uśmie­cha… spra­wia wra­że­nie, że bije od niego we­wnętrz­ny blask.
Patriota - w kontekście marszów na cześć Burego patriota to Polak - katolik, posiadający przodków w AK i niemający w żyłach nawet promila krwi żydowskiej. Nosi krótko przystrzyżone włosy i namiętnie kolekcjonuje kije do baseballa. Jeżeli patriota ma żonę, to zazwyczaj regularnie ją bije, ale w zamian oddaje cześć Maryi. Jedna obrywa, druga jest wielbiona, czyli mamy taki, powiedzmy feministyczny remis.
Ale to Wenecja pojawiała się najczęściej. Miasto na wodzie, gondole unoszące się na weneckiej lagunie, niezliczone mosty, pistacjowe cannoli, które można jeść, siedząc na murku i dotykając bosymi stopami wody. Jaśmina nie wspomniała ojcu, że znalazła te zapiski. Bo to właściwie były raczej zapiski niż pamiętnik. Luźne notatki o tym, za czym Marianna tęskni najbardziej, co powoduje, że jej serce bije trochę mocniej.
Nie trzeba było znać Pilu długo, żeby zauważyć, że płynie przez życie jak kokos przez ocean. Zawsze się wynurza. Biło w nim jakieś naturalne źródło radości. Smutek, jak chmura w słoneczny dzień, szybko przemijał. Przygnębienie było schowane gdzieś głęboko, zamknięte w klatce i owinięte kocem jak papuga kapitana. Z niewesołymi myślami rozprawiał się bardzo prosto: nie dopuszczał ich do siebie. Jak gdyby ktoś do ciała chłopca włożył mózg psa (...).
Odbyło się osiem rozpraw. Trynkiewicz zeznawał beznamiętnym głosem, jakby mówił o rzeczach zupełnie obojętnych. Bez emocji patrzył na dwa rzędy siedzących w ławkach, na czarno ubranych ludzi. Raz się tylko zdenerwował, gdy jedna z matek rzuciła w niego butelką po mleku. Byłem kiedyś normalnym człowiekiem. Zawsze kochałem dzieci i starałem się dla nich zro bić jak najwięcej dobra. Nie byłem potworem” – powiedział w ostatnim słowie.
Dla wojownika nie ma miłości niemożliwej do spełnienia. Ani milczenie, ani obojętność, ani odrzucenie nie są w stanie go onieśmielić. Wie, że pod lodowatym pancerzem, za którym czasem kryją się ludzie, bije gorące serce. Dlatego wojownik podejmuje większe niż inni ryzyko. Bez wytchnienia szuka miłości, nawet za cenę wielu "nie", licznych powrotów na tarczy i dojmującego poczucia odrzucenia duszy i ciała. Wojownik nie daje się łatwo zastraszyć, kiedy poszukuje tego, co mu niezbędne do życia. Wie, że bez miłości jest niczym.
Widok wiwatującego tłumu wywołał w nim potok myśli. Wszystkie słowa, które miał w głowie, były jak gotowi na walkę spartańscy wojownicy. Czuł, jak jego serce bije w rytm niewyrażonej stanowczości i wyrafinowania, które zapulsowały w jego żyłach, dając mu siłę do wypowiedzenia tego, co kryło się w głębi jego umysłu. Kiedy odwrócił się, by opuścić balkon, myśli te skróciły się do czterech słów, które rzekł stanowczo i lodowato w stronę Misanga Byeongsy:
– Czas zniszczyć tych ludzi.
Co ma zrobić osoba, która jest ofiarą przemocy, żeby przestać nią być?
Zauważyć, że jest ofiarą i że tak nie musi być. A potem znaleźć w sobie odwagę powiedzenia "basta".
Do tego momentu ofiara dochodzi latami, jeśli w ogóle.
Człowiek żyje ze swoim cierpieniem i prawdopodobnie nie rozumie go w ten sposób. Definiuje je w kategoriach bezradności i troski o dzieci. Albo myśli: "Nie mogę nic zrobić z tą sprawą, bo on mnie zabije". Lub: "Owszem, on mnie czasem bije, ale przecież czasem bywa taki dobry".
-Pożałujesz tego!-wrzasnęła. - No co? No co? Chcesz się bić? Wykończę cię! Ty chyba sobie nie zdajesz sprawy, co to znaczy zadrzeć z lisem! Zrobię sobie z twojego ogona szalik na zimę, zobaczysz, ty wstrętny, wyleniały koci pomiocie!!!
Kot wstał powoli, a Foksi pisnęła i jednym susem znalazła się na gałęzi jabłonki.
- Masz szczęście, że jestem teraz bardzo zajęta, bo inaczej byłoby z tobą marnie!- zawołała pośpiesznie i wskoczyła wyżej.
Poniżać można na różne sposoby, Mona zna ich wiele, z opowieści i z własnego doświadczenia. Cmokanie na ulicy. Irytujące stukanie ołówkiem o okienko przez urzędnika w banku, zniecierpliwionego tym, że Mona zbyt długo szuka właściwego dokumentu. Niechciane dotyki w autobusie. I niekończące się uwagi, i wyzywanie od kurw, kiedy ma odkrytą głowę. Nigdy do tego nie przywyknie, do tego nie da się przywyknąć. Jeśli codziennie będziesz bić muła, nie sprawisz, że stanie się bardziej świadomy i weselszy.
Prokurator nie odczuwał wielkich wyrzutów sumienia. (...) Ludzie lubią sobie wyobrażać, że one zjadają człowieka. Że zabójstwo staje się przekleństwem, które zatruwa całe życie, choroba, gangreną. Smutna prawda natomiast jest taka, że człowiek się boi na początku i z tego strachu żałuje. Wydaje mu się, że peka, znika, gnije. Ale potem nie dzieje się nic, więc się uspokaja. Wspomnienia bledną. Nie budzą go już w nocy dźwięki masakrowanej młotkiem czaszki i mlaśnięcia miażdżonego mózgu. Serce zaczyna bić normalnie.
– Gdzie chory? – lekarz z sanitariuszem, obaj w kitlach zielonych jak zepsute mięso, weszli do kuchni.
Czuję fachowe ręce doktora obmacujące moją głowę i szyję. Bada puls w nadgarstku. To dureń. Wyjmij stetoskop, człowieku. Co! Nic nie słyszysz? Moje serce bije! Może słabo, ale bije. Jak jasna cholera! Nie dotykaj mnie tutaj, bo mam gilgotki. Lepiej przyłóż mi lusterko do ust. Nie uczyli cię tego?
– Kiedy to się stało?
– Nie wiem. Wróciłam z zakupów i znalazłam go w takim stanie.
– Jak długo pani nie było?
– Godzinę, może dwie. Najwyżej trzy.
Trzy godziny?! Na zakupach? No, jak z tego wyjdę, to z tobą pogadam. Zanosi się na poważną rozmowę, koleżanko. Tym razem ci nie odpuszczę.
– Już ostygł, proszę pani.
– Nie!
– Przykro mi.
Co ci przykro? Co ci przykro? Mojej żonie to jest przykro. Zbadaj mnie porządnie, konowale jeden. To hipotermia. Mówi ci to coś? Nie widzisz, że leżę na zimnej podłodze?
– Nic nie możemy zrobić. Musimy zaraz jechać do wypadku. Akt zgonu wystawię później.
Jakiego zgonu?! No, już! Leć, leć. Spieszy wam się, żeby dać cynk firmie pogrzebowej. Jest świeża skóra, będzie ekstra kasa.
Jedną z jej ulubionych rozrywek była jazda konna albo w okolicy obozu, albo na dużej konnej arenie, gdzie później rozstrzeliwano niewinnych więźniów. Istniała nawet orkiestra złożona z więźniów, która musiała ją zabawiać. Spotkanie z nią oznaczało nieszczęście dla każdego więźnia. Czasami wpadała w szał bo [więzień ] nie przywitał się, albo odważył się ją przywitać. Czasami, bo odważył się na nią spojrzeć, a czasami po prostu była w złym humorze. Podawała jego numer do administracji obozu i nagiego więźnia publicznie bito na oczach tysięcy innych skazańców.
Obecnie znajdowaliśmy się na poboczu obok jakiejś polany, gdzie nie było ani jednej żywej duszy. Archer stwierdził, że z moim szczęściem pewnie kogoś przejadę, dlatego trzeba mnie zabrać na odludzie. Akurat w tej sprawie się z nim zgadzałam. Złapałam kierownicę i zaczęłam jechać do przodu.
- Ja jadę! Matko Boska, ja jadę! Widzisz to, Archer?! Widzisz?
- Widzę, a teraz zatrzymaj się, bo zaraz spowodujesz wypadek przez te krzyki. - zaśmiał się. Tak też zrobiłam, a następnie złapałam się ucieszona za serce, które zaczęło szybciej bić.
- Udało mi się! Faktycznie jestem super.
- Nie
Panie komendancie, zajmuję się hodowlą wyrafinowanych kur. Bardzo wyrafinowanych. Nie znam się na walce. Drób nigdy nie jest aż tak agresywny. Bardzo mi przykro, drogi panie, ale nie poszedłem zobaczyć, co się dzieje, bo bałem się, że zobaczę. Rozumie pan? Bo gdybym zobaczył, to wtedy tamci ludzie też by mnie zobaczyli, wie pan, a przyszło mi do głowy, że tacy ludzie. którzy zostają żywi po tym, jak inni ludzie są już niekiedy martwi, a może nawet ciąży na tych ludziach odpowiedzialność za owe zgony, widzi pan, no więc postarałem się, żeby mnie nie widzieli. Poza tym nie mam broni, za to mam słabe płuca i drewnianą nogę. I chwilowo jeszcze żyję.
"Nazywają to godziną czarownic, ten moment w środku nocy, kiedy wszyscy ludzie śpią, a nocne stworzenia mogą usłyszeć ich oddech, poczuć zapach ich krwi, patrzeć, jak płyną ich sny. To ta chwila, kiedy świat należy do nas, kiedy możemy polować, zabijać, chronić. To moment, kiedy najbardziej pragnę się pożywić. Muszę się jednak powstrzymywać. Bo powstrzymując się i polując wyłącznie na zwierzęta, których krwi nigdy nie burzy pożądanie, których serca nigdy nie biją żywiej radością, których pragnienia nie sprowadzają snów, mogę kontrolować własne przeznaczenie. Mogę się nie poddawać mrocznej stronie. Mogę zapanować nad własną Mocą."
- Kilku Żydów, których ukryli w komórce Polacy, pewnego dnia wyszło na ulicę i ...
- I co?
- Wyszli i powiedzieli, że są ludźmi i nie będą całe życie w ciemnościach żyć. Nie chcą, by ich ciała wrzody obsypały, a twarze w nocy szczury gryzły. Nie chcą umierać po kryjomu, w mroku.[...]
- Szli w swoich żydowskich świątecznych strojach, z księgami świętymi, z uniesionymi do góry głowami i śpiewali pieśń "O mój Izraelu". (...) Biła od nich jakaś duma, wielka odwaga i moc potężna.
- Honor!- powiedział ojciec.
A mnie się wydało, że honor to coś takiego, jak bardzo wysoka góra, na którą wspinają się Żydzi. I sam chciałem się wspinać na taką górę. Poczułem, że ta góra w życiu jest najważniejsza.
Życie byłoby nędzne i zawstydzające – mówił Rudy – gdybyśmy skupiali się tylko na przygotowaniu do zadań jutra, a nie brali udziału w walce już dziś. Ale życie byłoby głupie i bezsensowne, gdybyśmy żyli tylko walką dzisiejszą, a nie przygotowywali się do jutra. Zaś przygotowanie jutra to nie jeden tor, to dwa tory: szkolenie żołnierskie do jawnej walki żołnierskiej i szkolenie się naukowe, zawodowe, społeczne do pracy cywilnej w Polsce. Mam odwagę powiedzieć, że moją osobistą ambicją jest nie tylko bicie rekordów w Małym Sabotażu, chcę także kiedyś bić rekordy jako technik i człowiek. Żeby ruszyć z miejsca tę przeklętą bryłę świata, żeby dopomóc do nadrobienia tych przeklętych zapóźnień nad Wisłą.
Szum wokół samotnego człowieka. Tak jakby ktoś, społeczeństwo, instytucje, czort wie kto, bez przerwy przystawiał do jego głowy olbrzymią muszlę. Potrząsa głową, chce zerwać ten hełm, a właściwie hełmofon, w którego słuchawkach syczą głosy, mieszają się języki, nakładają się komunikaty przekonane o własnej ważności. Niekiedy taki człowiek bije głową o mur i to wydaje się absurdalne, gdyż nie widzimy uciskającej go zmory. Innym razem sięga po pióro i zniszczony zeszyt, licząc na chwilową ulgę, sądząc, że utrwali coś z własnej niezależności ledwo słyszalnej w tym nieustannym szumie. Kim jestem na chwilę, kim jestem w tych rzadkich porywach własnej prawdy? Czy w ogóle jest we mnie coś niezwiązanego z wiedzą wbijaną z góry do głowy, z wyłaniającą się z szumu matrycą zachowań, gestów, przekonań, słów? Co mam zrobić, żeby wyłamać się z tego bardziej? Z czego właściwie chcę się wyłamać?
Wszystkiego, co naprawdę trzeba wiedzieć o tym, jak żyć, co robić i jak postępować, nauczyłem się w przedszkolu. Mądrość nie znajdowała się na szczycie wiedzy zdobytej w szkole średniej, ale w piaskownicy niedzielnej szkółki. Tam się nauczyłem, że trzeba: dzielić wszystko, postępować uczciwie, nie bić innych, odkładać na miejsce każdą znalezioną rzecz, sprzątać po sobie, nie brać nic, co do mnie nie należy, powiedzieć "przepraszam", jeśli się kogoś uraziło, myć ręce przed jedzeniem, spuszczać wodę, jeść ciepłe bułeczki i popijać zimnym mlekiem, prowadzić zrównoważone życie, trochę się uczyć i trochę myśleć, malować i rysować, i śpiewać, i tańczyć, i bawić się, i codziennie trochę popracować, po południu zdrzemnąć się. A kiedy wyjdziesz z domu, uważaj na ruch, trzymaj ręce i kij przy sobie. Zwracaj uwagę, jak cudowne jest wszystko, co ciebie otacza Zapamiętaj też to ważne słowo, jedno z pierwszych, jakiego się nauczyłeś: PATRZ. Wszystko to, co trzeba wiedzieć, gdzieś istnieje. Niepodważalne reguły i miłość, i troska o higienę. Ekologia i polityka, i równość wszystkich, i zdrowe życie.
Przeczytałem kiedyś pewną książkę i całe moje życie się zmieniło. Już od pierwszej strony tak silnie na mnie podziałała, że miałem wrażenie, jakbym odrywał się od krzesła, na którym siedziałem i od stołu, na którym leżała książka. Chociaż byłem przekonany, że moje ciało oddala się ode mnie, to tkwiłem na krześle i przy stole całym sobą, całym swoim jestestwem, a książka działała nie tylko na mą duszę, lecz na wszystko, co sprawiało, że jestem sobą. Był to wpływ tak ogromny, że wydawało mi się, iż spomiędzy jej kartek bije światło, które uderza w moją twarz; światło, które mąci mój umysł i jednocześnie go rozjaśnia. Pomyślałem, że dzięki niemu będę mógł stworzyć siebie na nowo i że z nim nie zboczę z drogi; wyczułem w nim zapowiedź życia, do którego wkrótce miałem się zbliżyć i które miałem poznać. Siedziałem przy stole i przewracałem kolejne strony, z pełną świadomością czytając zapisane na nich słowa, a moje życie właśnie się zmieniało. Miłość to nagła potrzeba wtulenia się w kogoś i bycia obok niego. To pragnienie, by trzymając tego kogoś w ramionach, zostawić cały świat na zewnątrz. To tęsknota za bezpiecznym schronieniem dla duszy.
Przy biurku w recepcji siedziała Wielka Cyndi. "Siedziała" to niewłaściwe słowo. Na ten widok przychodził na myśl przysłowiowy wielbłąd, próbujący przecisnąć się przez ucho igielne. Blat biurka, którego nogi wisiały w powietrzu, kołysał się na jej kolanach jak huśtawka. Kubek z kawą niknął w dłoniach wielkich jak jaśki. Krótkie szpikulce włosów biły dziś w oczy różem. Makijaż kojarzył mu się z wypadkiem z kredkami świecowymi, którymi wymazał się w dzieciństwie, a biała szminka na ustach z filmem dokumentalnym o Elvisie. Zazwyczaj Cyndi witała go warknięciem. Dziś jednak uśmiechnęła się i zatrzepotała powiekami, przerażając go o wiele bardziej niż zwykle. wyglądała jak Bette Davis w "Co sie zdarzyło Baby Jame", tyle, że Bette Davis na sterydach. Palcem środkowym wskazała w górę, unosząc go i opuszczając. -Pierwsza linia?- spytał Pokręciła przecząco głową. Ruchy jej palca przyspieszyły. Spojrzała na sufit. Myron podążył za jej wzrokiem, ale nie dostrzegł niczego. Cyndi przewróciła oczami. Na twarzy miała nieruchomy uśmiech cyrkowego klauna. -Nie rozumiem- wyznał. -Win chce się z panem widzieć- wyjaśniła. Myrona zaskoczył jej głos, usłyszał go po raz pierwszy. Brzmiał tak pewnie jak głos hostessy programu kablowej sieci handlowej, w którym nie milkną telefony od wdzięcznych klientów opisujących nader szczegółowo, jak bardzo odmieniło się ich życie po zakupie zielonej wazy w kształcie góry Rushmore.
© 2007 - 2025 nakanapie.pl