Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "zadaj mi w", znaleziono 322

Za­wsze uwa­ża­ła, że ciot­ki mają za mało zna­jo­mych, a miały ich rze­czy­wi­ście mało, bo były nie­zwy­kle in­te­li­gent­ne. Bycie nie­zwy­kle in­te­li­gent­nym to spory kło­pot. Lu­dzie cię nie lubią, a ty się w ich to­wa­rzy­stwie nu­dzisz. Nie masz ocho­ty fikać przy disco polo, oglą­dać prze­róż­nych dziw­nych pro­duk­cji te­le­wi­zyj­nych, zwa­nych przez nie­któ­rych se­ria­la­mi, ani gadać o dupie tej czy innej gwiazd­ki. O ciu­chach też. Same stra­ty. Do­dat­ko­wo ciot­ki po­tra­fi­ły w pięć minut przej­rzeć każ­de­go na wylot.
Dawni powieściopisarze, tacy jak Scott, zawsze wychodzili z długów dzięki pisaniu. chwalebne. cennym atrybutem pisarza jest wytrwałe dążenie do celu. Dlatego też William Seward Hall postanowił wymknąć się śmierci za pomocą pisania. Śmierć, jak myśli Hall, jest równoznaczna z ogłoszeniem duchowego bankructwa. Trzeba unikać przestępstwa, jakim jest ukrywanie zasobów. szczegółowy wykaz często pozwala dostrzec, że zasoby są znaczne, a bankructwo rzekome. Pisarz musi badać swoje długi bardzo skrupulatnie i drobiazgowo.
Telefon Garcii wydał dźwięk oznaczający otrzymanie wiadomości. (...) Carlos dostał SMS od żony, który składał się z trzech słów i wściekłej emotikonki: „Wracasz do domu?”
- Już nie żyję. Tak bardzo, że będą mnie musieli pochować dwa razy- powiedział, po czym szybko odpisał: „Jestem w drodze.” [...]
-Pozdrów ode mnie Annę, dobra?
-Pozdrowię, o ile będzie chciała ze mną jeszcze gadać. Jakbym zaginął nagle bez śladu, to sprawdź moje podwórko, szukaj płytkiego grobu. W innym wypadku widzimy się jutro u federalnych.
Myślałam kiedyś, że może wcale nie byłoby źle być katoliczką. Przynajmniej ludzie na mszy nie gadają i w niedzielę miałabym ze dwie godziny spokoju. Poza tym jakaś forma edukacji religijnej pomogłaby lepiej zrozumieć T.S. Eliota, nie mówiąc o Miltonie i Chaucerze. Mój brat Martin, lekarz, który w  Boże Narodzenie zawsze jest „pod telefonem”, nie ma cierpliwości do takich rozmyślań. Wychowuje dzieci w  duchu czystego racjonalizmu. Żadnych Wróżek Zębuszek, Świętych Mikołajów ani Dzieciątek Jezus. Na pewno zostaną scjentologami.
Przez dziesiątki wieków ludzkość była przyzwyczajona do regularnych kształtów platońskich lub, ogólniej, geometrii euklidesowej. Nawet geometrie hiperboliczna i eliptyczna nie zachwiały dotąd tym pojęciem tak bardzo jak nowowprowadzana geometria fraktalna – wszak geometrie nieeuklidesowe zrewolucjonizowały wiele pojęć, i jak już wiemy, podważały piąty pewnik Euklidesa, również cechowały się pewną regularnością kształtów. Geometria fraktalna zaś, z jej nieskończenie poszarpanymi i popękanymi obiektami o znacznie większym stopniu skomplikowania, potrzebowała mocnego zakotwienia z Naturą, i takie zakotwienie dzięki badaniom Mandelbrota pozyskała.
"(...) I doradcy, którzy z każdej strony szepczą, że tak trzeba, że nie można dopuścić do tego, żeby zaprzepaścić to, co się osiągnęło. A ty słuchasz i myślisz: mają rację, mądrze gadają! Bo jak nie oni, to kto? I nagle w pewnym momencie rozglądasz się wokół siebie i okazuje się, że nie ma nikogo. Jesteś sama jak palec. Przyjaciele nie wytrzymali izolacji i na amen o tobie zapomnieli, zajęli się życiem, a ktoś, kto był kiedyś najważniejszy na świecie, wieki temu został zapisany w rozdziale "dawno i nieprawda". Jedynym stałym człowiekiem w twoim życiu jest listonosz, bo nawet kurierzy się często zmieniają."
Tylko zakupy i ślub im w głowie. Jakby nie istniało na tym świecie nic innego. Szkoda gadać. – A masz zamiar brać z nią ślub? – zaciekawił się Piotr. – Czy ja wiem? Potrzebne mi jej wieczne ględzenie? Jeśli już teraz jest taka upierdliwa, to co może być potem? Strach pomyśleć. Mam już co prawda trzydzieści cztery lata, ale nie wiem, czy jestem gotowy na małżeństwo. To poważna decyzja. Na całe życie. Muszę się jeszcze nad tym wszystkim zastanowić. Mój kumpel, który jest rozwodnikiem, powiedział mi kiedyś, że w dzisiejszych czasach małżeństwo jest nieopłacalne. Szkoda na nie czasu i pieniędzy.
To planeta skrajności, zawrotnych skoków wszystkich znanych nam parametrów. Niesamowita skala wibracji nawet w obrębie jednego gatunku – od najniższych, u nas prawie niespotykanych, do bardzo wysokich, godnych niekłamanego podziwu (…). Nasze badania wskazują, że opisywany stan wysokich frekwencji towarzyszy często relacjom osobników przeciwnej płci, w szczególności procesom bezpośrednio dotyczącym rozmnażania. Ale, jak na ironię, procesom tym towarzyszy wiele specyficznych lęków. Zresztą, uczucie zagrożenia jest tu nagminne, nękające niemal każdą jednostkę w sposób mniej lub bardziej uświadamiany.
Chyba nigdy nie byłem tak długo zupełnie sam. W domu nawet samotny człowiek bez przerwy słyszy mowę. Mówią przedmioty, sprzęty domowe. "Klucze! Brakuje kluczy!" - wykrzykuje czip wprasowany w kurtkę, kiedy wychodzisz z domu. Gada dom, lodówka, telewizor, samochód.
Kiedy byłem mały, te wszystkie rzeczy jeszcze na dokładkę usiłowały człowieka pilnować i wychowywać. Takie były czasy. "To czwarta puszka piwa!" - rugała mojego ojca lodówka. - "Jedno piwo to jednostka alkoholu i stanowi równowartość dwudziestu pięciu setnych grama czystego spirytusu! Nawet taka ilość może być groźna dla zdrowia!". Szlag mógł trafić.
Kłamstwo zrodziło się w tej samej chwili, kiedy czlowiek zatracił poczucie bezpośredniego związku z naturą; oceniając bowiem sprawy w oparciu o charakter swoich bliźnich, pzyswoił on sobie fałszywe sądy na temat zła i dobra. Zło tkwi tylko w człowieku i jedynie przz niedorzeczne i zgubne uogólnienie przyjęliśmy poniżające pojęcie zła jako naturalnego prawa. Badanie bliźnich doprowadziło człowieka do gorzkiego poznania swojej osobowości. Ta zasmucająca wiedza dała mu sto powodów, by nie dwierzać własnej duszy; i odkąd zwątpił o wewnętrznym świecie miłości, uznał za marny, okrutny i szpetny świat zewnętrzny, który w świętej rzeczywistości poddany jest wyłącznie regułom piękna i harmonii.
"Wpatrzyłam się w odbicie w lustrze. Krew pokrywała moją brodę , a z rozcięcia w dolnej wardze sączyło się jej jeszcze więcej i całość wsiąkała w białą koszulkę. Warga już puchła, lecz z radością zauważyłam, że moje oczy były suche - ani śladu łez.
Za moimi plecami pojawił się Matteo. Górował nade mną, mrocznymi oczami badając moją obitą twarz. Bez swojego słynnego uśmiechu rekina i aroganckiego rozbawienia, wyglądał niemal znośnie.
- Nie wiesz, kiedy się zamknąć, co ? - Jego usta ułożyły się w pogardliwy uśmieszek, lecz coś wyglądało nie tak. W jego wzroku tkwiło coś niepokojącego. Jego spojrzenie przypominało to, jakie widziałam u niego po tym, jak w piwnicy zajął się schwytanymi Rosjanami. W głębi oczu czaiło się coś spaczonego.
- Ty też nie - powiedziałam, a następnie skrzywiłam się , gdy poczułam w wardze kłujący ból.
- Prawda - przyznał dziwnym głosem. "
'Jakieś takie postromantyczne banialuki. Kiedy miłość stała się tańsza od marlboro, nikt już się dla niej nie tnie. Może za wyjątkiem licealistów. Ci jednak wolą się, dla poratowania samooceny i uciesze gawiedzi, powypinać na skype. O czym donoszą pewne socjologiczne badania. Jakaś taka - zatem - mocno przeidealizowana koncepcja osoby. Niczym przesocjalizowana - znowu 'prze' - koncepcja podmiotu u E. Goffmana. Oczywiście, złapią się na tę 'prze' i licealiści z niedoborem magnezu, i studenci pierwszych lat, co to Wawę i Krk traktują na podobieństwo platoników - niczym miejsce rozgrywania się miłosnej idylli; po 'mitomańsku' - jednak zwłaszcza wtedy retrospektywa okaże się fatalna. Dawni fani, po latach, będą się z niesmakiem otrzepywać od niegdysiejszej apoteozy. I po czasie pozostanie tylko niesmak. Próżny dar, daremny trud - tylko łapy od klaskania jeszcze bolą'
Jakieś takie postromantyczne banialuki. Kiedy miłość stała się tańsza od marlboro, nikt już się dla niej nie tnie. Może za wyjątkiem licealistów. Ci jednak wolą się, dla poratowania samooceny i uciesze gawiedzi, powypinać na skype. O czym donoszą pewne socjologiczne badania. Jakaś taka - zatem - mocno przeidealizowana koncepcja osoby. Niczym przesocjalizowana - znowu 'prze' - koncepcja podmiotu u E. Goffmana. Oczywiście, złapią się na tę 'prze' i licealiści z niedoborem magnezu, i studenci pierwszych lat, co to Wawę i Krk traktują na podobieństwo platoników - niczym miejsce rozgrywania się miłosnej idylli; po 'mitomańsku' - jednak zwłaszcza wtedy retrospektywa okaże się fatalna. Dawni fani, po latach, będą się z niesmakiem otrzepywać od niegdysiejszej apoteozy. I po czasie pozostanie tylko niesmak. Próżny dar, daremny trud - tylko łapy od klaskania jeszcze bolą'
- Dzień dobry, Barnaby - mówi policjant.
- Dzień dobry. Czym mogę służyć?
- Cóż... kiedy wczoraj wieczorem pochowaliśmy przy kościele psa pastora Briana, ktoś ten grób naruszył. Podobnie jak grób pastora. Wygląda na to, że ktoś przeniósł psa.
- Doprawdy?
Policjant wzdycha głośno.
- Gadaj, Barnaby. Czy wykopałeś ponownie psa po tym, jak cię za to aresztowaliśmy?
Ojciec się śmieje
- Pewnie że nie. Wróciłem prosto do domu i poszedłem do łóżka. - Policjant mówi coś jeszcze, ale ojciec mu przerywa. - Z całym szacunkiem, marnujecie czas. Pies jest martwy i jak dla mnie leży tam, gdzie pastor chciałby, żeby leżał. Nie macie ważniejszych spraw na głowie?
Policjant próbuje wtrącić słówko, ale ojciec pyta:
- Macie nakaz?
- No, nie. Przyszliśmy z tobą pogadać...
- Dobrze. I pogadaliście. Chciałbym teraz wrócić do śniadania. Udanego dnia, postrachu przestępców.
Następny stracony dzień. Nie działo się nic. Słońce, cykady, strażnicy leniwie łażący między namiotami. Jeno robotnicy dobrani spośród najsilniejszych, a przy tym najmniej sprytnych, kopali z mozołem wał okalający obozowisko. - Eee! Makary. Byczek niechętnie rozwarł powieki. Leżał na wyrze i chyba przymierzał się do popołudniowej drzemki. - A, to ty. Wyszczekany ziomek. Czego tu? - Tyś z Cezarei. - No i co z tego? - Z gęby buchnął mu ten sam smród. Baranina z czosnkiem i przetrawione wino. Skąd, u diabła, ta świnia ma wino? - pomyślał Kalikst. - Chyba, że ma flaki przesiąknięte nim jak stary dzban. A miast krwi barani tłuszcz rozcieńczony białym z Rodos. - Znam tam paru złodziei - rzekł. - Paru mocnych rębajłów. - Taaa.? No coś takiego. - burknął bez zainteresowania osiłek i z zapałem zabrał się za dłubanie patykiem w zębach. - U nas w Konstantynopolu bywał taki jeden. Manuel Chazar. Gadał o tobie.
Od tamtego czasu na własną rękę zaczął badać chorobę, która szerzyła się w tym mieście. Diagnoza była piekielnie prosta: Malcolm Seth. Nikt z jego kolegów nie interesował się tą osobistością. Nikt nie chciał poprowadzić śledztwa w jego sprawie. I ostatecznie nikt nie wiedział, że robi to Durum. Udało mu się zebrać informacje na temat zaginięcia siedmiu kobiet, które miały styczność z szefem lokalnego syndykatu zbrodni. Jego cztery żony oraz trzy inne kobiety. Zniknęły w tajemniczych okolicznościach lub przydarzały im się niezwykłe wypadki. Jednak Durum nie dał się zwieść pozorom i odkrył, jeśli nie całą, to przynajmniej część prawdy o szefie mafii. Kiedy zebrał wystarczającą ilość informacji zdolną pogrążyć mafioso, rozpoczął poszukiwanie osoby, która mogła by te informacje potwierdzić lub podsunąć mu dowód popełnienia zbrodni. I jak zawsze w takich sytuacjach bywa, Durum zaczął od szukania wrogów Malcolma Setha. A to nie było proste, bo większość jego wrogów kończyło egzystencję na tym stanowisku zaraz po tym, jak się na nim znalazło.
– Gdzie chory? – lekarz z sanitariuszem, obaj w kitlach zielonych jak zepsute mięso, weszli do kuchni.
Czuję fachowe ręce doktora obmacujące moją głowę i szyję. Bada puls w nadgarstku. To dureń. Wyjmij stetoskop, człowieku. Co! Nic nie słyszysz? Moje serce bije! Może słabo, ale bije. Jak jasna cholera! Nie dotykaj mnie tutaj, bo mam gilgotki. Lepiej przyłóż mi lusterko do ust. Nie uczyli cię tego?
– Kiedy to się stało?
– Nie wiem. Wróciłam z zakupów i znalazłam go w takim stanie.
– Jak długo pani nie było?
– Godzinę, może dwie. Najwyżej trzy.
Trzy godziny?! Na zakupach? No, jak z tego wyjdę, to z tobą pogadam. Zanosi się na poważną rozmowę, koleżanko. Tym razem ci nie odpuszczę.
– Już ostygł, proszę pani.
– Nie!
– Przykro mi.
Co ci przykro? Co ci przykro? Mojej żonie to jest przykro. Zbadaj mnie porządnie, konowale jeden. To hipotermia. Mówi ci to coś? Nie widzisz, że leżę na zimnej podłodze?
– Nic nie możemy zrobić. Musimy zaraz jechać do wypadku. Akt zgonu wystawię później.
Jakiego zgonu?! No, już! Leć, leć. Spieszy wam się, żeby dać cynk firmie pogrzebowej. Jest świeża skóra, będzie ekstra kasa.
Wbrew pozorom człowiek chce i lubi się uczyć. Dowiadywanie się nowości, poznawanie nowych rzeczy, opanowywanie nowych umiejętności, zdobywanie nowych sprawności, rozpracowywanie stających przed nim problemów, przyswajanie sobie nowych zachowań, stałe usiłowanie zrozumienia niezrozumiałego i tym podobne zajęcia stanowią ulubione zatrudnienie jego umysłu oraz inteligencji, jakiejkolwiekby one były jakości. Dzieci zaś w dziedzinie motywacji do uczenia się są wręcz rekordzistami. Przez wiele lat żyć oznacza dla nich poznawać i uczyć się. Jeśli ktoś kiedykolwiek widział, z jakim zainteresowaniem, skupieniem, uporem i cierpliwością półtoraroczniak, dwulatek, trzylatek czy pięciolatek bada otaczającą go rzeczywistość, chłonąc wszystkimi zmysłami budowę wybebeszonej w celach poznawczych lalki lub konsystencję błota w napotkanej kałuży, jak w nieskończoność próbuje wykonać jakiś ruch, krok czy wydać odpowiedni dźwięk, z jaką cierpliwością potrafi asystować mechanikowi naprawiającemu pralkę - to nie będzie miał wątpliwości co do poznawczej pasji małego człowieka i jego zachłannego pragnienia, by się uczyć. Dlaczego więc dzieci, a przynajmniej niemała ich liczba, nie chcą albo nie mogą uczyć się w szkole? Ano dlatego, że to jest zupełnie inna nauka> nie radosny, spontaniczny proces odkrywania i poznawania fascynującego świata, ale usystematyzowane, zrutynizowane, przymusowe przyswajanie sobie "na zawsze" abstrakcyjnych, w większości, reguł i mechanizmów tym światem rządzących.
Syskiego nikt nie musiał przekonywać, że w komendzie najważniejsza jest funkcja i to, co policjant ma na pagonach, a nie efekty jego pracy. Komisarz w wydziale kryminalnym choćby nie jadł, nie spał, nie brał urlopu, harował w soboty, niedziele i święta nie po osiem godzin, ale od świtu do zmroku, komendant tego nie pochwali na odprawie. Najwyżej powie, że takie są zadania policji i za to państwo płaci. Nie podoba się? Droga wolna. Młodzi czekają na wolne miejsca. Znają się na komputerach, mówią po angielsku, mają zagraniczne dyplomy magistrów, niektórzy po dwa, nie liczą godzin, nie chorują i nie protestują. Z niewolnika nie ma solidnego pracownika. Bywało, że podczas konferencji prasowych dziennikarze pytali o nazwiska śledczych, wtedy komendant wspominał, kto się zasłużył, ale zaraz dodawał, że nic w tym szczególnego, bo takie są obowiązki policji państwowej. Inspektor może zbijać bąki na korytarzu, godzinami przesiadywać w bufecie, gadać
przez telefon z kochanką, a i tak będzie chwalony. Mało tego, podczas uroczystej odprawy w święto policjanta będzie stał w pierwszym szeregu wśród odznaczonych i nagrodzonych. A jeśli w czasie dorocznego testu ze sprawności fizycznej zasapie się, bo dźwiga brzuch obrośnięty sadłem, komisja uzna to za okresowy brak kondycji. Najwyżej każe mu codziennie chodzić na pływalnię i do siłowni, oczywiście na koszt komendy. I tak inspektor dotrwa do emerytury. Najtrudniej w policji mają ci od szarej roboty, czyli aspiranci i komisarze, uważa Syski.
Posterunkowy Lombard jako niepodważalny dowód demoralizacji owych wyrzutków dołączył sodomiczny wiersz napisany przez nich do spółki, który to utwór agenci przechwycili dystrybuowany w Dzielnicy Łacińskiej. Wiersz nosi skandaliczny tytuł „Sonet do dziury w dupie” i zawiera obsceniczne sformułowania dobitnie dezawuujące sprzeczne z naturą upodobania delikwentów, w rodzaju „amarantowy bratek”, „omdlewająca koncha”, „niebiańska tuba” czy „pieszczotliwy flet”, i gdzie opisywane są „wilgotne od miłości, obrzeżone haftem, białe pośladki”, „pokorne kucanie na mchu” i inne ekscesy, a wreszcie potwierdzony jest fizyczny coitus.
Również sprawozdanie z badania lekarskiego oskarżonego Verlaine’a, przeprowadzone przez doktorów Semala i Vlemincksa, sąd uznał za okoliczność obciążającą. Stwierdza się w rzeczonym sprawozdaniu, że penis oskarżonego jest krótki i cienki, zaś żołądź jest mała i zwęża się ku czubkowi, co wskazywałoby na pederastię aktywną. Natomiast odbyt daje się rozewrzeć nader łatwo poprzez lekkie rozchylenie pośladków na głębokość około trzech centymetrów. Tym sposobem obnażony zostaje powiększony lejek (infundibulum), który przypomina ścięty stożek z wklęsłym wierzchołkiem. Mimo że fałdy zwieracza zaciskają się prawie normalnie, także pederastię bierną uznano za wysoce prawdopodobną.
W tych warunkach skazanie Paula Verlaine’a na dwa lata więzienia i dwieście franków grzywny zdaje się być łagodną karą, jakkolwiek była to kara ipso iure maksymalna. Wycofanie skargi przez poszkodowanego Rimbauda nastąpiło po terminie i nie wpłynęło na bieg sprawiedliwości.
Mieszkanie stanowiło w PRL – podobnie jak dzisiaj – jeden z głównych życiowych problemów do załatwienia, ale wówczas tego nie ukrywano, i było ono głównym celem oszczędzania. Badania nad problemami nowożeńców z lat 80. wykazywały, że mieszkanie znajduje się na pierwszym miejscu. Niemożność zdobycia własnego dachu nad głową przyczyniała się do podjęcia decyzji o zmianie miejsca pracy i zamieszkania. Mieszkalnictwo PRL z porównawczej historycznej refleksji w stosunku do prawicowej cenzurki propagandowej wychodzi z oceną znacznie poprawioną. Próby ukazania budownictwa mieszkaniowego przed 1989 rokiem jako niesprawnego, totalitarnego dziwoląga okazują się chybione. Z jednej strony sytuacja w tym zakresie skokowo się poprawiła w stosunku do warunków przedwojennych, z drugiej Polska po 1944 roku wykorzystywała przydatne w warunkach kraju biednego najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne, urbanistyczne i cywilizacyjne Zachodu. Należy wręcz powiedzieć, że budownictwo było przeinwestowane w stosunku do stopnia zamożności kraju, co nie oznacza, że było wystarczające wobec potrzeb. Upada też teoria, że kwintesencją zdrowego mieszkalnictwa są mieszkania własnościowe, bo nawet w najbogatszych krajach Zachodu znaczną część mieszkańców stać jedynie na wynajem mieszkania. Jest to już od wieków dosyć oczywisty stan rzeczy i próby całkowicie komercyjnej organizacji mieszkalnictwa w III RP spaliły na panewce. Dariusz Łukasiewicz, Od braku mieszkań socjalnych do braku pieniędzy na mieszkania komercyjne. Mieszkalnictwo w PRL Po stalinowskim, socrealistycznym interwale (choć i wtedy mieliśmy „bikiniarzy” czy „zakonspirowane” kluby jazzowe, „Przekrój”, a do 1953 roku „Tygodnik Powszechny”) nastąpiła istna eksplozja kulturalna. Zarówno kultury masowej, jak i „wyższą” zwanej. Zacznijmy od tej pierwszej. Stefan Kisielewski zwykł mawiać, że socrealizm skończył się definitywnie wraz z Karin Stanek, którą zresztą bardzo lubił. Jimmy Joe czy Malowana lala były jednak tylko kamyczkami w lawinie naśladownictwa muzyki zachodniej czy importu jej samej. Polska inwencja stawiła jak zwykle czoło trudnościom technicznym. W braku płyt słuchano Chubby’ego Checkera, Kinksów, Otisa Reddinga, boskiego Elvisa, Procol Harum i Smokeya Robinsona… z tak zwanych pocztówek dźwiękowych. To już, prócz awansu technologicznego (gdzież te pocztówki i winyle?), się nie zmieniło. Zachód zatriumfował w stu procentach. W listopadzie 1965 roku koncertowali w Warszawie The Animals, w kwietniu 1967 Rolling Stonesi. Rzecz nie do pomyślenia w innych KDL [kraje demokracji ludowej]! Jak grzyby po deszczu rodziły się nasze zespoły rockowe… Ludwik Stomma, PRL PO LATACH. Polska Ludowa, w której wzrastałem
„Ogień”. Fałszywy mit Z prof. Julianem Kwiekiem, historykiem AGH rozmawia Paweł Dybicz Przełożeni „Ognia” otrzymywali meldunki, informacje, że jego ludzie dopuszczają się rabunków i gwałtów. Wydany przez AK wyrok śmierci na niego, później złagodzony, jest jednak jakimś symptomem, że w AK wiedzieli, iż mają do czynienia z jednostką, która działa na jej szkodę. – I wypacza jej obraz wśród miejscowych. To niewątpliwie miało miejsce, ale ja, mimo wszystko, łączyłbym osobowość „Ognia” z góralskością. Nawet dziś, jak się patrzy na górali, to widać taką postawę: ja tutaj wszystko mogę. Tego typu czyny „Ognia” i „ogniowców”, jak rabunki, napady, w środowisku, w którym się obracali, wtedy nie były niczym niezwykłym. W tamtych, wojennych i tużpowojennych latach Józef Kuraś w oczach wielu Podhalan uchodził za przywódcę szajki złodziejskiej. To wychodzi z zapisków Tadeusza Byrdaka (Świadkowie mówią: „Ogień” był bandytą – czytaj s.109), ja do nich podchodzę ostrożnie, ale ich nie neguję. Wiele z nich wymaga weryfikacji, w końcu jest to subiektywne spojrzenie. O wyprawach na słowacki Spisz i nie tylko wiemy dużo. I nie były to wyprawy turystyczne, tylko rabunkowe. Bardziej widziałbym „Ognia” jako regionalnego watażkę o dużych ambicjach i skomplikowanym charakterze. „Ogień”, kiedy opuścił AK, a właściwie zdezerterował, znalazł się w Batalionach Chłopskich. Był jakoś ideowo związany z ludowcami? Przecież to, co robił, było wbrew ludowcom, wbrew PSL Stanisława Mikołajczyka, który od czerwca 1945 r. był wicepremierem Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. – Trudno w tym przejściu do BCh doszukiwać się jakichś względów ideowych. W tym nie było żadnej ideologii, zrozumienia różnic programowych. Na postać „Ognia” patrzyłbym w kategoriach psychologicznych, a nie ideologicznych. On był prostym człowiekiem, nie miał należytego wykształcenia. Wątpię więc, by wiedział, czym się różni AK od BCh. To była partyzantka i to partyzantka. Jedni i drudzy często mówili: nie chcemy mieć nic wspólnego z komunistami i Żydami, ale to takie ludowe podejście, bardzo płytkie rozumienie świata. Poza tym nie ma żadnych dowodów, że Kuraś coś napisał, współtworzył odezwę, która by wyrażała jakąś jego myśl, oczywiście poza ogólnymi epitetami. Tym, co mogło go popychać do działania, było coś, co nazwę ideologią władzy. I ona była chyba też głównym powodem chęci zostania szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu. Poza tym proszę pamiętać, że po wojnie sporo ludowców poszło do milicji. Większość szeregowych milicjantów to była młodzież chłopska. Nie żydowska. „Ogniowcy”, jak i wszyscy „żołnierze wyklęci”, tłumacząc się z dokonanych mordów, mówili, że ograniczali się do likwidacji kolaborantów i donosicieli. Tymczasem wśród około 450 cywilów zabitych przez ludzi Kurasia wiele było kobiet i dzieci. – Kiedy analizuje się działalność poszczególnych ugrupowań podziemia antykomunistycznego, to na ogół dochodzi się do wniosku, że wśród ich ofiar wysoki odsetek stanowią kobiety i dzieci. Potwierdzają to badania z terenów województw kieleckiego czy łódzkiego, gdzie nie było konfliktu etnicznego, nie było ludności ukraińskiej. Na Podhalu, na obszarze działania „Ognia”, też notujemy dużą liczbę zamordowanych kobiet i dzieci. Ofiary ludzi „Ognia” badałem tylko pod kątem narodowościowym, ale mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, że wśród zabitych Żydów wiele było kobiet i dzieci. Przypomnę choćby mord pod Krościenkiem. Podobnie pod Czerwonym choć, jak wspomniałem, nie ma pewności, że dokonali tego „ogniowcy”. Czy dziecko mogło być kolaborantem? Czym tłumaczyć zabójstwa dzieci? – Nie tylko na Podhalu, ale wszędzie ci, którzy przychodzili wykonywać wyrok śmierci, często rozstrzeliwali całą rodzinę. Były takie przypadki w odniesieniu do Żydów czy Ukraińców. I na ogół wystarczyło posądzenie na przykład jakiegoś Polaka czy Żyda o współpracę z władzą, a Ukraińca z UPA. Zabijano, by nie było świadków mordu? – O to chyba najczęściej chodziło. Dziś, by wymowę mordowania świadków zbrodni jakoś osłabić, wytłumaczyć, już nie mówię usprawiedliwić, ich sprawcy najczęściej mówią o likwidowaniu kolaborantów. Do tych tłumaczeń nie bardzo jestem przekonany, choć wiem, że trudno je zweryfikować, a dziś w zasadzie nie ma takiej możliwości. W jednej publikacji znalazłem zdanie: im bliżej siedliska rodzinnego „Ognia”, tym opinia o nim jest gorsza. – Wspominałem już, że Podhale jest podzielone. Potwierdzeniem tej przytoczonej przez pana opinii jest sprawa pomnika „Ognia” i „ogniowców”. Stoi w Zakopanem, a przecież „Ogień” to Ostrowsko, tuż koło Nowego Targu. Kiedy zrodziła się idea postawienia pomnika Kurasiowi w Nowym Targu, to tamtejsi radni powiedzieli jego inicjatorom: w życiu nie zgodzimy się na pomnik „Ognia”. Ci ludzie nie mówiliby tak, gdyby nie wiedzieli, jaka jest o nim opinia na ich terenie. Ta odmowa to dowód, że mieszkańcy z rodzinnych stron „Ognia” mają wiele wątpliwości co do jego poczynań, szczególnie powojennych. Ci ludzie pamiętają albo słyszeli na przykład o kobiecie, którą powieszono na słupie czy drzewie. Słusznie rozumują, że nawet gdyby ona była czemuś winna, współpracowała z UB, donosiła, wydawała „ogniowców”, to nie był to powód, by tak ją uśmiercać. W czasach wojny taką osobę AK by zastrzeliła, jakoś „po ludzku”. Ale wieszać? Ta brutalizacja i sposoby eliminowania, karania ludzi przez „żołnierzy wyklętych” musiały budzić niechęć, rodzić myśl, że to nie uchodzi. – Musiały wręcz rodzić głęboki sprzeciw. Przywołany przeze mnie przypadek kobiety to jeden z wielu, były bardziej drastyczne sposoby uśmiercania. Na przykład zatrzymanemu Żydowi, który był w PPR albo go o to posądzano, jeden z dowódców „wyklętych” kazał odciąć głowę. I jego podwładni to zrobili. Takie uśmiercanie daleko odbiegało od szacunku do zwłok. Mogę zrozumieć zabicie kogoś, ale bezczeszczenie zwłok jest już niepojęte. Było odrzuceniem polskiej kultury śmierci? – Tak. Znane są przypadki, że zanim kogoś rozstrzelano, bito go najpierw, łamano mu ręce czy nogi. Bestialskie znęcanie się nad przeciwnikiem nie budziło uznania. I dziś jest podobnie. Takie postępowanie „wyklętych” też wpływa na to, że wielu Polaków nie godzi się na uznawanie ich za bohaterów. Oczywiście nie wszyscy z nich tak postępowali. Znam przypadek, że oddział partyzantki antykomunistycznej napadł na pociąg, wyciągnął z niego Żyda i woził furmanką po okolicy. Kiedy ten Żyd zapytał, gdzie go wiozą, to usłyszał, że na piwo do Abrahama. Po pewnym czasie wypuszczono go, ale zdarzały się przypadki, że wyrzucano ludzi, głównie Żydów, z pociągu w biegu. Zarzut zabijania niewinnych kobiet i dzieci, Polaków, Żydów, Słowaków dyskwalifikuje „Ognia” jako bohatera. – Nie w oczach wszystkich. Czym tłumaczyć to jednostronne zaangażowanie historyków spod znaku IPN w gloryfikowanie „wyklętych”? – Z perspektywy zawodu historyka powiem tak: im dalej jest on od ośrodków decyzyjnych, tym lepiej dla niego i nauki historycznej. Nie ma nic gorszego jak wciągnąć się w politykę, zwłaszcza bieżącą. Takiej czy innej ekipy politycznej. To zawsze grozi tym, że wcześniej czy później, zwykle wcześniej, zboczy się z naukowej drogi, zapomni o jej wymogach i regułach oraz o zasadach, które historyka powinny obowiązywać. I w ogólnym rozrachunku zamiast szacunku przynosi wstyd. O podziemiu antykomunistycznym trzeba pisać, ale zgodnie z wymogami metodologicznymi i warsztatowymi i nie uciekać od trudnych tematów. Nie należy przeszłości malować w barwach biało-czarnych.
© 2007 - 2025 nakanapie.pl