Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "zimne macie", znaleziono 20

Był zimny i niedostępny emocjonalnie. Im bardziej ona chciała mieć dziecko, tym bardziej on nie chciał. Kłócili się coraz częściej i miałam wrażenie, że Jagoda wpadła w coś w rodzaju obsesji.
... w sumie Marilyn Monroe miała rację, mówiąc,że udana kariera to rzecz wspaniała, ale że nie można się do niej przytulić podczas zimnej nocy.
Zaczynał się grudzień. Z nieba leciały pojedyncze płatki śniegu, a Julka miała ochotę nałykać się zimnego, orzeźwiającego powietrza.
Dworzec nie wyglądał zachęcająco, z każdym otwarciem drzwi po wielkiej hali hulał zimny wiatr.
Trąbią, że Wiedeń jest piękny, ale to szkaradztwo nie zasługuje na takie miano.
Uduszę cię! - O, dotknij mnie, moja piękności! Twoje delikatne ręce. - zaśpiewał Irga. - Przestań, żartowałem! Złaź ze mnie! Masz zimne łapska! Nie szarp mnie za szyję! -Patrząc na was, to nic tylko malować erotyczne obrazy - zauważył Otto złośliwie. - Poza na jeźdźca.
Biorę ją za rękę. Palce ma zimne, choć zwykle jest taka ciepła. Może takie będą jej ręce, gdy będzie stara. Wiem, że wtedy chcę być przy niej. Chcę się dowiedzieć, jak będzie brzmiał jej głos, gdy będzie miała osiemdziesiąt lat. Chcę się dowiedzieć, jak będzie wyglądała, gdy jej dołeczki zmienią się w zmarszczki, jak będzie pachniała, gdy będzie chora, jaki będzie miała wyraz twarzy, gdy nie będzie mogła sobie przypomnieć imienia kogoś, kogo zna od zawsze. Chcę tego wszystkiego. Nie dlatego, że – jak mi się kiedyś wydawało – chcę ją mieć na własność, ale dlatego, ze po prostu ją kocham. Tak bardzo ją kocham…
Była sobie raz noc, która się nigdy nie kończyła. W jej mrocznej paszczy przepadło słońce, a zimne, czarne łapska rozczapierzone nad światem zdławiły wszystkie promienie światła. Noc na zawsze zakleiła ludziom oczy, spali więc teraz głębiej i mieli dziwaczniejsze sny, niż kiedyś, a zatraciwszy się w nich i postradawszy pamięć, błądzili między śnionymi przez siebie istotami. Noc malowała na ścianach domów swe najpotworniejsze obrazy, z których pouciekały wszelkie kolory. Jej zimny, duszący oddech wnikał do płuc śpiących i przemieniał je w czarną pulpę.
Gorący gniew był gniewem emocji, powierzchownym nawet w ataku furii - gniewem, jaki zdarzał się między przyjaciółmi, kochankami, członkami rodziny, był gniewem w życiu codziennym. Zimny gniew był gniewem Kamieni - głęboką, niedostępną, lodowatą wściekłością, która zaczynała się w samym środku. Nieprzejednany, niemal zawsze niemożliwy do opanowania, dopóki furia nie zostanie wyładowana, zimny gniew nie mógł zostać stłumiony przez ból, głód lub zmęczenie. Rodzący się z takich wewnętrznych otchłani gniew sprawiał, że ciało, które go gościło, przestawało mieć znaczenie.
Szczęśliwi ludzie, potraficie zamknąć swe umysły na nieskończoność zimnych głębi wszechświata. Macie to coś, co nazywanie... nudą? To najrzadszy talent we wszechświecie! (...) Budujecie maleńkie światy, maleńkie opowieści, maleńkie muszle, w których chronicie swoje umysły, które trzymają nieskończoność na uwięzi i dlatego budzicie się co rano bez krzyku na ustach!
Wbrew temu, co myślały istoty magiczne, nie obrażałem się za nazwanie mnie człowiekiem. W ogóle nie miałem nic przeciwko ludziom i swojemu wyglądowi. Musiałem jednak zareagować, bo mirrou, który poczuje się zbyt pewnie, robi się nie do wytrzymania.
Wypowiedziałem zaklęcie odbierające głos. Miało absolutnie zerowe zastosowanie w walce. Po pierwsze – było długie, więc ktoś zdążyłby mnie trzy razy zabić, zanim bym je skończył. Po drugie, większości przeciwników nie osłabiało w żaden sposób.
Miałem jednak nadzieję, że na nastroszonego kogucika podziała jak kubeł zimnej wody.
Zdmuchnąłem zapałkę i w bulgoczących ciemnościach zmrużyłem oczy. Trzy metry przede mną mur przebijała plama światła.
Najdziwniejszego światła, jakie w życiu widziałem, Szanowny Czytelniku! Zimne jak śmietana i włókniste jak przędza. Im bardziej się zbliżałem, tym włókna robiły się grubsze, zlewały się w płachty materiału i nagle - miałem przed oczyma pokój. Pokój pełen ognia.
Zdmuchnąłem zapałkę i w bulgoczących ciemnościach zmrużyłem oczy. Trzy metry przede mną mur przebijała plama światła.
Najdziwniejszego światła, jakie w życiu widziałem, Szanowny Czytelniku! Zimne jak śmietana i włókniste jak przędza. Im bardziej się zbliżałem, tym włókna robiły się grubsze, zlewały się w płachty materiału i nagle - miałem przed oczyma pokój. Pokój pełen ognia.
Dlaczego więc miałbym cokolwiek "czuć"? Rozumiem, że istota ludzka może powiedzieć: "Zrobiłem coś i teraz jest mi przykro z tego powodu." Ale jak coś podobnego mógłby powiedzieć zimny i pusty Dexter? Nawet gdybym coś odczuwał, jest wysoce prawdopodobne, że w zgodnej opinii ogółu byłoby to raczej coś niepożądanego. Nasze społeczeństwo nie pochwala emocji typu "Potrzeba zabijania" czy "Frajda z Krojenia", a bądźmy realistami, po mnie właśnie tego należałoby się spodziewać.
- To taki zimny świat, pozbawiony czegoś... więcej.
- Wprost przeciwnie – odparł elf. – To lepszy świat. Miejsce, w którym sami odpowiadamy za własne czyny, w którym możemy być dla siebie dobrzy, ponieważ chcemy i ponieważ tak należy, a nie dlatego, że wpojono nam strach przed karą boską. Nie zamierzam mówić ci, w co masz wierzyć, Eragonie. Lepiej nauczyć się myśleć krytycznie i samemu móc podjąć decyzję niż przyjmować ślepo poglądy innych.
Aniela Wichrowa, nie uwierzyła w jego śmierć. Trzymała bezwładne ciało w ramionach i cicho śpiewała Jankowi kołysanki. Po to, aby śmierć myślała, że ten tylko śpi. Ale śmierć nie dała się oszukać. Zabrała Janowe życie i poszła swoją drogą, zostawiając śpiewającą kołysanki Anielę z zimnym bezwładnym ciałem. A odchodząc, zabrała też bębenek, gdyż potem nikt go nie potrafił znaleźć. Przez cały dzień i noc Aniela śpiewała najpiękniejsze kołysanki, najcichsze i najdelikatniejsze. Miękkie jak puch słowa, bez żadnych drzazg i zadr, miały uśpić małego Janka. A ten spał, spał snem wiecznym.
Książki były jej ocaleniem. W dzieciństwie miała półeczkę z ulubionymi książkami dziecięcymi, które kochała tak bardzo, że czytała je na okrągło. Jednak po pobycie w szpitalu, długiej podróży i wielu zimnych dniach na posępnych korytarzach Idlewild stały się one czymś więcej niż tylko wciągającymi opowieściami. Dawały życie, ich strony były równie ważne jak oddychanie.
Nawet teraz, siedząc na lekcji w klasie, Sonia muskała palcami pożółkłe strony podręcznika do łaciny, jak gdyby ich faktura mogła ją uspokoić. Pani Peabody rozwodziła się przy tablicy o koniugacji czasowników, a dziesięć dziewcząt wierciło się na krzesłach. (…) Sonia znała już ten materiał. Lata temu przebiła się przez podręcznik znacznie dalej; nie mogła nic na to poradzić. Idlewild nie obfitowało w książki. W szkole brakowało biblioteki, nie prowadzono zajęć z literatury, nie pracowała w niej życzliwa bibliotekarka, podająca „My Friend Flicka” z uśmiechem na ustach. Jedyne książki nadsyłali przyjaciele i rodzina, niektóre szczęściary mogły przywozić je z bożonarodzeniowej wycieczki do domu. Skutkiem tego w Idlewild każda książka, nieważne jak durna czy nudna, przechodziła przez setki głodnych lektury rąk, aż w końcu rozpadała się na pojedyncze kartki, które często wiązano razem elastyczną gumką, a później kolejne strony zaczynały ginąć w nieznanych okolicznościach. Gdy brakowało dostępu do jakichkolwiek innych pozycji, najbardziej zdesperowane dziewczęta sięgały po podręczniki.
Proszę się pochylić nad kolebkami, przeniknąć groy: kłamstwo jest wszędzie. Migoce w świetle błędnego ognika bagniska natwarzy dziecka i w odblasku lampki nagrobnej na czole starości. Przetacza się z roku w rok, ze stulecia w stulecie, jak z fali na falę przenosi się tanecznie kleisty osad. Zdradził pana ojciec, i matka i przyjaciel, i ta, przy której obiecywał pan sobie znaleźć spokój serca. Domy patrzą na siebie z nieufnością; mniej kłamstwa kryje się jednak w murze, postawionym przed murem niż w oczach kobiety spoglądającej na kochanka. Proszę nie ufać swojemu dziecku: jego nocne sny są pełne nienawiści i nie odważa się śmiać ani płakać; ma na ustach straszliwą mękę milczenia. Kłamstwo, zimne wyrachowanie i nieczułość serca czyhają na nas ze wszystkich stron. Twoja matka kocha w tobie to, co nie jest z ciebie; twoja najdroższa wielbi w tobie to, co masz z kogoś innego; każdy zdradzany jest w imię wszystkich i każdy uczy się w końcu oszukiwać samego siebie. Słońce wysuszy ci skórę, księżyc wybieli włosy i będziesz jak martwe drzewo na wietrze i jak liść unoszony w morze; i kiedy wybije godzina, zapytasz jeszcze: - Gdzie więc jest prawdziwe słowo? - Bo ten, który nie cierpiał przez miłość i przyjął ją taką, jaką znalazł, ten nigdy nie kochał i serce jego gnije w kłamstwie jak zezwłok robaka w nadgniłym jabłku. Ale ten, który cierpiał przez miłość do stworzenia i który wyrzekł sie jej, i który zwrócił się ku wiecznie czystemu źródłu skażonej rzeki, ten zna Miłość sprzed wieków i kroczy olśniny obecnością Boga.
Polska Ludowa 1944-1956
Alternatywa dla Londynu i… Moskwy
Latem 1944 r., kiedy armie radzieckie wkraczały do Polski, stosunki między rządem emigracyjnym a ZSRR były krańcowo złe. Niezależnie od powodów i racji nic nie wskazywało na ich poprawę. Mocarstwa zachodnie nie kwapiły się do wyrazistego i stanowczego interweniowania w tej sprawie. Motywy takiej polityki są sporne. Nie wydaje się, aby wynikała ona ze słabości, złej informacji czy też jakiegoś zauroczenia Stalinem. Roosevelt był daleki od poczucia słabości, a Churchill należał do najlepszych znawców ZSRR i jego polityki. Jeśli pominąć propagandę i dyplomatyczne kurtuazje, to na podstawie źródeł rysuje się nie tyle uległość przywódców Zachodu, ile dość egoistyczna kalkulacja interesów państwowych. Chcieli wygrać wielką wojnę, minimalizując własne straty ludzkie. Potrzebowali sojusznika zdolnego ponieść niezbędne ofiary w wojnie lądowej. Nie było im obce myślenie w kategoriach wielkomocarstwowych i imperialnych. Dlatego uznawali zasadność pewnych postulatów Stalina, w szczególności w sprawie granicy na linii Curzona oraz „przyjaznych rządów” w państwach granicznych. W tych sprawach nie solidaryzowali się z polityką wschodnią polskiego rządu na wychodźstwie. Ponadto nie przewidywali zimnej wojny i jej konsekwencji. Ale czy mogli? W tej sytuacji powstanie ośrodka rządowego akceptowalnego dla ZSRR leżało w polskim interesie narodowym. Alternatywy rysowały się gorzej lub zupełnie źle – bezpośrednia radziecka administracja ziem polskich lub zarząd czysto powierniczy, ewentualnie nawet los republik nadbałtyckich. PKWN wchodził w pustkę geopolityczną i przynajmniej częściowo przywracał polską podmiotowość w grze międzynarodowej. Był tworem czysto emigracyjnym. Krajowa podziemna PPR nie miała praktycznie żadnego wpływu na decyzje organizacyjne i programowe PKWN, choć kilku jej przedstawicieli przerzuconych wcześniej przez front uczestniczyło w tych pracach. Właściwe kierownictwo PPR nie było nawet informowane. Decydował Stalin i emigracyjne środowisko komunistyczne, skupione wokół Centralnego Biura Komunistów Polski utworzonego na początku 1944 r. decyzją KC WKP(b). Oparcie polityczne i bazę kadrową PKWN stwarzały, z grubsza rzecz ujmując, dwie formacje. Decydująca rola przypadła kilkutysięcznej rzeszy komunistów polskich, dawnych członków KPP przebywających na emigracji w Związku Radzieckim, oraz – w wyzwolonej części kraju – również niezbyt licznym członkom PPR. Powracający z ZSRR byli kapepowcy cieszyli się największym zaufaniem władz radzieckich i mieli największe możliwości działania. W początkowym, tzw. lubelskim okresie wyzwolone ziemie polskie stanowiły bezpośrednie zaplecze frontu na głównym kierunku operacyjnym i siłą rzeczy najwięcej do powiedzenia miała radziecka administracja wojskowa. W miarę oddalania się frontu rosła samodzielność władz polskich.
Od paru dni woda, zawsze krystaliczna, chłodna i świeża, nie smakowała zbyt dobrze. Była mętna, miała ziemny, metaliczny posmak, a na dnie wiadra było coraz więcej piachu.
A potem pomyślała: "Koń" i zastanawiała się czemu, dopóki nie uświadomiła sobie, że gdy mózg wpatruje się w przeszłość, oczy wciąż obserwują okolicę...
- Nigdy jeszcze tego nie widziałam - stwierdziła panna Tyk.
Tiffany powitała ten widok jak starego przyjaciela. Po tej stronie wzgórz Kreda wyrastała z równin dość gwałtownie. Niewielka dolina wcinała się w zbocze, a w jej łuku wyryty był obraz. Ktoś wyciął długie, gładkie pasy murawy tak, że odsłonięta kreda tworzyła wizerunek zwierzęcia.
- To Biały Koń - poinformowała Tiffany.
- Dlaczego tak to nazwali? - spytała panna Tyk.
Tiffany spojrzała na nią.
- Bo kreda jest biała? - zasugerowała, starając się nie sugerować, że panna Tyk jest chyba trochę tępa.
- Nie; chodzi mi o to, dlaczego nazwali to koniem. Przecież nie jest podobne do konia. To tylko... falujące linie...
...które wyglądają, jakby się poruszały, pomyślała Tiffany.
Ludzie mówili, że koń był wycięty w trawie jeszcze za dawnych dni, przez tych, co budowali kamienne kręgi i chowali swoich władców w wielkich ziemnych kopcach. To oni wykreślili Konia na końcu tej zielonej dolinki, dziesięć razy większego od normalnego konia i - jeśli ktoś nie patrzył z właściwym nastawieniem - także w niewłaściwym kształcie. A jednak musieli znać konie, mieli konie, widzieli je codziennie, no i nie byli głupi tylko dlatego, że żyli dawno temu.
Tiffany spytała kiedyś ojca o wygląd tego Konia, kiedy dotarli aż tutaj w drodze na owczy jarmark. Powiedział jej to, co jemu powiedziała babcia Obolała, kiedy był jeszcze małym chłopcem. To, co mówiła, przekazał słowo w słowo, a Tiffany teraz uczyniła to samo.
- To nie jest to, jak koń wygląda. To jest to, czym koń jest.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl