Po czterech tomach wypełnionych po brzegi rozbuchanymi fantazjami i nieprzyzwoitym uwielbieniem Jadowska w końcu zeszła na ziemię. Seria mogąca ubiegać się o tytuł oficjalnego Hymnu Stowarzyszenia Miłośników Mary Sue (lub co bardziej prawdopodobne nawoływania godowego) w końcu stała się klasycznym i całkiem przyzwoitym urban fantasy. Już w poprzednim tomie można było dostrzec ruch w dobrym kierunku, jednak kilka słabszych decyzji w połączeniu ze starymi przyzwyczajeniami sprawiła, że czwarta odsłona była po prostu przeciętna. Tymczasem w piątym tomie jest już znacznie lepiej. Historia nareszcie miała jakiś interesujący wątek główny, który nie wystrzelał się z odpowiedzi już w pierwszych pięciu rozdziałach. Natomiast wszystkie charakterystyczne elementy, które do tej pory prowokowały intensywne przecieranie czoła z niedowierzania, prawie całkiem znikają. Postaci zaczynają się rozwijać w innych kierunkach niż dotychczasowe “ej, ale weźmy się umówmy, zrobię Ci tak dobrze, że będzie z tego cały rozdział”, peany pochwalne na cześć Dory nie są już wygłaszane, w co drugim dialogu, a pozbawione fabularnego znaczenia flirty pojawiają się tylko raz czy dwa. Nawet skrajny marysuizm nie manifestował się tak nachalnie jak dotychczas.
Oczywiście nadal znajdziemy tu sporo zbyt prostych rozwiązań czy łatwość wychodzenia z opresji, jednak nie przytłaczają one ilością ani nachalnością. I nawet w skrajnych przypadkach nie wypadały komicznie. “Egzorcyzmy Dory Wilk” napra...