Do tej pory po książki Dardy sięgam z sentymentu, ale coś czuję, że powoli, ale konsekwentnie, kończy się moja sympatia do powieści grozy w wykonaniu autora. Przeczytałam większość powieści Dardy, sporo też opowiadań, jestem wielką fanką cyklu „Czarny Wygon”, być może z racji, że akcja dzieje się na ulubionych i dobrze mi znanych terenach, jednak ostatnie dwa tytuły tj. „Cymanowski młyn” i „ Przebudzenie zmarłego czasu” wymęczyłam. Dlatego bardzo, ale to bardzo liczyłam na to, że nowa powieść okaże się hitem. No, niestety. Tak w ogóle to Dardę polubiłam za mroczny styl, doskonałe opisy, tajemnicze, nadprzyrodzone historie, a przede wszystkim za nawiązywanie do wierzeń ludowych, w których roi się od zjawi i upiorów. Pochodzę z rejonów, gdzie do tej pory żywe są legendy i opowieści z dreszczykiem. Nadal też dobrze się mają wierzenia, czy też obrządki związane z pożegnaniem zmarłej osoby. Tym bardziej zaintrygował mnie główny wątek w „Jednej krwi”, który nawiązuje trochę do strzyg, trochę do wampirów, w każdym razie do mało sympatycznych istot, które po śmierci budzą się z ogromnym pragnieniem krwi.
Spotkania z takim stworzeniem doświadczył jedenastoletni Wieńczysław. Zdarzenie to bardzo wpłynęło na jego psychikę (chociaż podejrzewam, że od zawsze miał nierówno pod sufitem) i mimo że od nieszczęsnego tete a tete z nieboszczką minęło dwadzieścia siedem lat, to nasz bohater nadal jest zdrowo sfiksowany na punkcie „jednej krwi”. Dlatego gdy jego matka zaczyna si...