Gdy w liceum „Proces” był lekturą — cieszyłam się, że moja nauczycielka postawiła na ekranizację (tę z 1993 roku w reżyserii Davida Hugh Jonesa), bo nie mogłam zmusić się do czytania tekstu, który nigdy nie został skończony. Powieści, którą wydano pośmiertnie, bez zgody autora. Wszystko we mnie krzyczało, że to nie książka dla mnie, ale minęło prawie dziesięć lat i uświadomiłam sobie, że mam dziury w literackim życiu. Wyrwy po książkach znanych, uważanych za najważniejsze, a jednak dalej przeze mnie nie nadrobionych. Porzuciłam więc dawne uprzedzenia, złapałam za „Proces” i przepadłam. Jeden rozdział nie został ukończony, a całości brakuje ostatecznych korekt autora, nie mamy też jego zgody na lekturę, więc wciąż kontekst ten uwiera, ale dobra powieść pozostaje dobrą powieścią, pomimo sprzecznych uczuć wokół jej otoczki.
Oniryzstyczne arcydzieło. Surrealizm wyciekał szparami, wszystko coraz mocniej przypominało koszmar, a bohater przechodził na naszych oczach kilka przemian. Józef K. utknął w machinie systemu, gdzie powód oskarżenia nie był znany, droga dowodzenia niewinności nie prowadziła przez salę sądową, a instytucja, która miała decydować o jego losie, przypominała nieśmieszny żart. Pozbawiony podstawowych praw, ciągle czując, że znikąd nie może dostać pomocy, Józef K. miotał się w objęciach bezsensowności. Zdawał się ofiarą systemu, a jednak nie chciał za nią uchodzić i wykazywał się zbyt wielka butą. Przekonany o tym, że jest ponad innymi, nieustannie zd...