Na operę „Salome” Richarda Straussa trafiłam kilka dni temu tropiąc w sieci ślady biblijnej Salome. Zainspirowałam się lekturą książki Izabeli Krasińskiej. Obejrzałam duże fragmenty przedstawień, poczytałam trochę opracowań i dowiedziałam się, że „Salome” to jeden z najważniejszych utworów operowych, do dziś bardzo często i chętnie wystawiany na największych scenach świata. Każdy liczący się w świecie dyrygent chce choć raz poprowadzić Salome, a najwspanialsze śpiewaczki dramatyczne zabiegają o możliwość zaśpiewania tytułowej roli. Ten wyczyn uznaje się za nobilitację i potwierdzenie najwyższej klasy wokalnej. No, no!
Dzieło powstało w oparach skandalu związanego z uciętą głową zaserwowaną na srebrnej tacy. Otrzymała ją od ojczyma Salome jako nagrodę za zmysłowy taniec, a wykonała „Taniec 7 zasłon”. Na początku XX wieku opera znalazła się na indeksie.
Muzykę do „Salome” napisał Richard Strauss. Libretto również, ale oparł je na dramacie Oscara Wilde’a, czyli na tej właśnie pozycji. Krytycy twierdzą, że jest to jedna z najlepszych sztuk teatralnych autora. Wspaniała pod względem literackim, pełna wykwintnych zwrotów i opisów.
Trudno mi to ocenić, żaden ze mnie znawca, ale jestem bardzo zadowolona, że dotarłam do tego dramatu z początków ubiegłego stulecia i się z nim zmierzyłam w ramach różnicowania literackich doświadczeń.
Bardzo chciałabym zobaczyć operę „Salome” na żywo. Doszperałam się, że w 2016 roku grana była w Teatrze Wielkim w Warszawie. Może będz...