Przyznam, że jakoś specjalnie mnie do tej książki nie ciągnęło. Wszystko przez dość ostateczne zakończenie "Pani Jeziora". W rezultacie "Sezon burz" musiał odstać na półce trochę czasu. I się doczekał. A ja po lekturze mam mieszane uczucia.
O czym jest "Sezon burz"? O potworach, nie tylko tych prawdziwych, ale też tych w ludzkiej skórze. Geralt zabija w lesie dziwne, bardzo mordercze stworzenie, które okazuje się wynikiem eksperymentów z pogranicza genetyki i magii. Po odebraniu nagrody wyrusza do małego, niewiele znaczącego królestwa, by tam spróbować rozkoszy miejscowej kuchni. Nawet mu do głowy nie przychodzi, że jest to jedna z najgorszych decyzji, jakie mógł podjąć.
Ten niefortunny przyjazd rozpoczyna serię mniej lub bardziej pechowych zdarzeń, które uprzykrzają Wiedźminowi żywot. Gdy już wydaje się, że wszystko jakoś się ułoży, psuje się coś innego. Takiego pasma nieszczęść w poprzednich tomach cyklu próżno szukać. Miałam wrażenie, że autor chciał w ten sposób nadrobić owe braki. Jeśli tak, to udało mu się. Z nawiązką.
Obrodziło tu także nowymi postaciami. Właściwie, poza Geraltem, Jaskrem i Yen, próżno szukać starych znajomych. To akurat mi się bardzo podobało - wilkołak, oddział szukający mordercy czy Pinety wprowadzili do opowieści nową energię. Szkoda tylko, że autor nie zdecydował się na drobną zmianę u samego wiedźmina - nadal wystarczy jeden jego krzywy uśmiech by damy traciły dla niego głowę. I części garderoby. Wkurzało mn...