Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "leahy drugi", znaleziono 26

Żaden człowiek nie może sądzić serca ani problemów drugiego, bo żaden człowiek nie może ich tak na prawdę poznać.
Jak to się dzieje, że gdy tylko ktoś zbuduje mur, ktoś inny zaraz chce wiedzieć, co jest po jego drugiej stronie?
Macierzyństwo to syzyfowa praca. Fastrygujesz jeden szew, a zaraz pęka drugi.
W świecie związków, miłości i uczuć nie ma chyba żadnych reguł. Z jednej strony jest to przerażające, z drugiej jednak w jakimś sensie piękne.
W tej wielkiej pustce, którą miał dokoła i wewnątrz siebie, w tej samotności duchowej zdało mu się, że jedynym ratunkiem i jedynym uspokojeniem będzie praca - wielka, gorliwa praca dla drugich.
To, że parę lat temu przez chwilę otarłeś się o jednego, nie sprawia, że każde morderstwo będzie zaraz początkiem serii. Prędzej spotkasz jednorożca, niż weźmiesz drugi raz udział w sprawie z seryjnym.
dlaczego Węgier nie może być Węgrem we własnej ojczyźnie, a Rosjanin w swojej, jeden nie różni się od drugiego, wśród nas też są łajdacy, a u Rosjan są z pewnością dobrzy ludzie, czemu zabierają sobie nawzajem ziemię, rwą jak postaw sukna,...
Zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej przejeżdżający przez Warszawę oficer rosyjski dopytywał przygodnego znajomego o liczebność Polski. „Będzie nas chyba ze 27 milionów”. „Ot, 27 milionów! Da u nas bolsze naroda w koncłagierach sidit”.
Kuzyni zachorowali, szybko ich ochrzcili, ale okazało się, że woda święcona nie działa jak woda żywa, i zaraz potem umarli. Jeden po drugim. I potem był pogrzeb. I na środku kościoła stały dwie małe, białe trumienki, a na nich różyczki.
Uniosła przedramiona, zasłaniając nimi twarz, jakby spodziewała się, że Mortka zaraz ją uderzy. Komisarzowi zrobiło się wstyd. Także dlatego, że miał na to ochotę. Nie zrobiłby tego, tak mu się przynajmniej zdawało, ale w jego głowie pojawiła się myśl, że dziewczynie nie zaszkodziłby jeden i drugi policzek dla odświeżenia pamięci.
Zaraz ich potem wyłapano co do jednego i powołano do życia. Tylko, że nikt nie wiedział jeszcze, jakie ono teraz jest. Jakie będzie? I gdzie? U góry czy na dole? Z przodu czy z tyłu? Po stronie lewej czy prawej? A może w ogóle go nie ma, choć ciągle się tak samo nazywa – życie. A tymczasem to tylko szus z jednej biedy do drugiej.
Jeżeli małpie wstrzyknąć prolaktynę i podrzuci jej szczeniaka, to zaraz go zacznie pieścić i hołubić, ale wystarczy, żebyś przestał podawać hormon, a na drugi - trzeci dzień pożre tego ulubionego pieska. Masz miłość macierzyńską, najszczytniejsze uczucie: trochę chemikaliów we krwi!
Zapukała delikatnie, potem drugi raz, nieco mocniej, ale przestała, gdy głuche echo tylko odbiło się od ściany lasu. Poczekała chwilę, ale nikt nie odpowiedział. Miała nadzieję, że mężczyzna na cmentarzu mówił prawdę i że gdy teraz wejdzie do środka, to nie natknie się na rozzłoszczonego leśnika z dwururką wycelowaną nie w jej stronę niczym w zwierzynę łowną.
Żeby naród zmartwychwstał,
żeby jakieś społeczeństwo odrodziło się, żeby ludzkość przemieniła się,
żeby świat cały przekuł szable na pługi, ...czegóż potrzeba?
Oto jednej marnej rzeczy:
trzeba, ażeby tak przeczyste powietrze nas okoliło,
w którym, jeśliby kto prawdę rzekł,
drugi na to musiałby mu odpowiedzieć,
za serce chwytając się:
- A, prawda!"
C.K. Norwid.
Na dłuższy związek już człowieka dzisiaj nie stać. Każdy za czymś goni, do czegoś się wspina, to z kimś drugim jak z kulą u nogi. Mówić się już nie chce, a tu trzeba. Nie ma o czym, a tu trzeba. Zdarzają się, nie powiem, małżeństwa do śmierci. Ale to już zabytki. Niedługo będzie się do takich wycieczki prowadzić, jak do zamków, katedr, muzeów.Małżeństwo, prawdę mówiąc, to dzisiaj spółka z ograniczoną odpowiedzialnością.
Na dłuższy związek już człowieka dzisiaj nie stać. Każdy za czymś goni, do czegoś się wspina, to z kimś drugim jak z kulą u nogi. Mówić się już nie chce, a tu trzeba. Nie ma o czym, a tu trzeba. Zdarzają się, nie powiem, małżeństwa do śmierci. Ale to już zabytki. Niedługo będzie się do takich wycieczki prowadzić, jak do zamków, katedr, muzeów. Małżeństwo, prawdę mówiąc, to dzisiaj spółka z ograniczoną odpowiedzialnością.
Udałam się do czekającego na mnie myśliwca Curtiss P-40 Warhawk, po drodze zauważając dwóch mężczyzn, którzy mnie obgadywali zaraz po lądowaniu. Teraz jeden ze zmarszczonym czołem przyglądał się ogonowi małego jednosilnikowca Stinson Reliant, wykorzystywanego często do nauki pilotażu, drugi zaś wdrapywał się właśnie do kokpitu.
- Ładny samolocik - powiedziałam. - Jak opanujecie sztukę latania nim, może pozwolą wam się przesiąść na dziewczyńskie maszyny.
No i wybuchla afera… Ktoś wywołał wykradziony z pracowni fotograficznej film, na którym - klatka po klatce, z wyjątkiem ostatniej - były po dwa fiuty wystające z rozporków. Jeden - ten zawsze większy - to był fiut drużynowego druha Tomasza,a inne po kolei chłopaków z drużyny, gdyż druh Tomasz postanbowił udokumentować nasz biwakowy konkurs,który polegał na tym: kto ma najmniejszego fiuta. Druh osobiście mierzył linijką, a Piasek zapisywał wyniki do zeszytu. .Wygrał Łysica z drugiej klasy, bo wpadł na pomysł i nikomu go nie zdradził: żeby tuż przed mierzeniem włożyć interes do wiadra zimnej wody. Tak mu się skurczył, że początkowo wydawało się, że wynik będzie zerowy, ale w koncu nabiło 3 centymetry i druh Tomasz ogłosił Łysicę zwycięzcą. Zacząłem szukać telefonu do Stalina od gabinetu ojca. Doszedłem bowiem do wniosku, że skoro telefon do Bieruta był mniejszy niż reszta telefonów w Komitecie, to telefon do Stalina musi być jeszcze mniejszy; pewnie dlatego, żeby go latwie można było ukryć, a może panowala taka zasada, że im telefon do kogoś ważniejszego, tym jest mniejszy. I może z kolei na biurku Stalina stoi telefon całkjiem malutki do kogoś ważniejszego od niego samego. Wtedy przypomn iałem sobie co mówila mi moja opiekunka, że najważniejszy ba świecie jest Pan Bóg i zaraz wszystko ulożyło mi się w logiczną całość, czyli że telefon do Boga jest taki mały, że może niewidoczny; tak jak mówiła opiekunka, że wystarczy powiedzieć coś w myśli do Boga i on już wszystko wie. Podczas jazdy z obozu po chlew do wsi, widziałem jak żmije wygrzewały się na piaszczystej drodze. Ojciec, proweadząc gazik, jechał nieubłaganie prosto i nie omijał nawet jednego lba żmii leżącej na skraju drogi. Nieruchoma przed nami droga zaraz się ożywiala za naszym przejazdem. Patrzyłem z zachwytem na przemian to przed siebie, to - klękając na tylnym siedzeniu - za siebie; fascynowała i zarazem przerażala mnie ta nagła zmiana drogi z martwej w żywą.
Najwyraźniej komuś się to znudziło i zdjął drzwi. Pokój miał taki układ, że były tam jeszcze jedne drzwi. Wpadłem na następujący pomysł: zdjąłem te drugie drzwi z zawiasów, zniosłem do piwnicy i schowałem za zbiornikiem z ropą. Gdy zrobiło się już później, udałem, że zaspałem i zszedłem na dół jako jeden z ostatnich. Wszyscy latali jak z piórkiem, a Pete i jego współlokatorzy strasznie się martwili: ktoś im zabrał drzwi, a oni muszą się uczyć etcetera. Gdy schodziłem po schodach, spytali: - Feynman! To ty zabrałeś drzwi? - Jasne, że ja - odparłem. - Popatrzcie, otarłem sobie palce o ścianę, gdy znosiłem drzwi do piwnicy. Moja odpowiedź nie zadowoliła ich. Prawdę mówiąc, nie uwierzyli mi. Przez następny tydzień poszukiwania drugich drzwi nie przyniosły żadnych efektów, więc dla kolegów, którzy się uczyli w tym pokoju, sytuacja stała się krytyczna. Ktoś wysuwa jakiś pomysł, potem ktoś następny. Następny kolega występuje z kolejną propozycją: - Mam inny pomysł - mówi. - Myślę, że ty, jako prezes, powinieneś zapytać każdego, czy zabrał drzwi, na słowo honoru członka konfraterni. - Znakomity pomysł - mówi prezes. - A więc na słowo honoru członka konfraterni! -Zaczyna chodzić wokół stołu i pyta każdego po kolei - Jack, zabrałeś drzwi? - Nie, nie zabrałem drzwi. - Tim, zabrałeś drzwi? - Nie, nie zabrałem drzwi. - Maurice, zabrałeś drzwi? - Nie, nie zabrałem drzwi. - Feynman, zabrałeś drzwi? - Jasne, że zabrałem. - Przestań, Feynman, to nie są żarty! Sam! Zabrałeś drzwi. - i tak w koło. Wszyscy byli wstrząśnięci. Był pośród nas jakiś nikczemnik, który sobie bimbał ze słowa honoru członka konfraterni! W nocy zostawiłem w widocznym miejscu kartkę z rysunkiem zbiornika na olej i ukrytymi z tyłu drzwiami, więc następnego dnia znaleźli je i wstawili. Jakiś czas później przyznałem się, że to ja je zabrałem, i wszyscy oskarżyli mnie o krzywoprzysięstwo. Nie pamiętali, co powiedziałem. Pamiętali tylko wniosek, do którego doszli, gdy prezes obszedł wszystkich i rzekomo nikt się nie przyznał, bo mnie nie potraktowali poważnie. Pamiętali ogólną wymowę, a nie poszczególne wypowiedzi. Ludzie często uważają mnie za kłamczucha, ale ja z reguły mówię prawdę - tyle, że w taki sposób, że często nikt mi nie wierzy!
'In Australia one has to consider whose and what aspects of cultures are reproduced. While recognising goals and functions for Indigenous Literature depicted by Indigenous authors, it is important to remember their comments on the mainstream literary critique and notice the above mentioned Indigenous Literature’s unsteady position within Literary History and Institutions. Not represented up to its miscellaneous aptitudes, Aboriginal literature (within literary discourses and social forms of organisation) engages with various systems of signs in the production of texts. These very texts replicate the meanings of a culture, which must be seen as ever changing. Assuming exclusiveness, and inclusiveness of Indigenous Literature, this article’s intention has been to dismantle the perspective of theoretical nativism in the case of Australian Indigenous Literature.' (ANTI-NATIVISM IN AUSTRALIAN INDIGENOUS LITERATURE. Kultura Globalizacja Historia, nr7) 'To jest moja droga koniecznosci/ za krotkie mam rece/ by siegnac snow/ zamieszkalych na drugim koncu' (Punkt widzenia)
Sąd Ostateczny Bachor siedział na ławce w kościele Mariackim i wywijał nogami z wrażenia, a zarazem przerażenia. W kaplicy rozlegał się miarowy łomot. Od godziny wpatrywał się w obraz Memlinga „Sąd Ostateczny”. Bał się. Bardzo się bał. Przez tę długą godzinę (jakieś dwa odcinki „M jak Miłość”), podczas której tu siedział, przypomniał sobie wszystkie dokonane złe uczynki. Oczywiście namawianie hackera do włamywania się do skrzynki pocztowej jego taty zaliczane było przez specyficzne sumienie Bachora do kategorii uczynków dobrych. W sumie afera z eliksirem też była pozytywna. Jego wzrok uciekał w prawą stronę, gdzie postacie z okrzykiem spadały w ogień piekielny. Oj, Zuzanna słyszała ten krzyk! Co chwila zamykała oczy i otwierała je ponownie z przerażeniem. Była ciekawa, co ci ludzie takiego narobili, że znaleźli się w tym ogniu. Pewnie też bawili się we wróżkę. I zabierali pieniądze za stawianie kart, i w nie grali. I pewnie też podrabiali podpisy… Jacek doszedł do wniosku, że trzeba koniecznie pokazać córce obraz Memlinga, w momencie, gdy przyłapał ją właśnie na podrabianiu jego podpisu pod uwagą o następującej treści: „Zuzanna Wolicka poiła kolegę świństwem. Kolega zwymiotował na tornister koleżanki”. – Zuza, co ty robisz? – zapytał, zabierając jej dzienniczek. Przeczytał w spokoju uwagę i zmartwiony usiadł obok córki na tapczanie. Rozejrzał się po pokoju dziecka. Przed oczami mignął mu plakat Harry’ego Pottera i zaczął się zastanawiać, czy Zuza do tej książki nie jest jeszcze za mała. Tym bardziej do filmu. Wziął do ręki czapkę czarodzieja i zapytał – o co chodzi z tym świństwem? – Bo wiesz, tata, ja eliksir robiłam. Czarodziejski – wydukała Zuza ze spuszczoną głową. – Miłosny eliksir. I chciałam wypróbować. No i Kacper się nawinął… – podniosła szybko głowę. – Tata, naprawdę to nie jest moja wina, że on się porzygał! – kiwała głową przecząco. – Zrobił to zaraz po tym, jak mu powiedziałam, z czego to zrobiłam… – Z czego? – zapytał Jacek. Nieco bał się odpowiedzi, ale postanowił sobie, że będzie dzielny. – „Włosy kota, woda z kranu, odrobina marcepanu, włos staruszki, cztery zęby, co wypadły komuś z gęby, trochę piasku z piaskownicy i paznokieć od dziewicy” – wyrecytowała Zuza jednym tchem. Jacek walczył mocno z odruchem wymiotnym. – Dziecko, i ty mu dałaś to wypić? – zapytał skrzywiony. – Tak, ale przecedziłam – powiedział niewinnie Bachor. – Było napisane, żeby przecedzić, to przecedziłam, przez skarpetkę – Jackowi było jeszcze gorzej. – Czystą, tata! – krzyknął Bachor, widząc minę Jacka. – Ale, Zuza, dlaczego? – w dalszym ciągu nie rozumiał. – Skąd ty ten przepis wzięłaś? I na co on miał pomóc? – Tata, z Internetu, a miał pomóc na miłość, no… – zniecierpliwiła się Zuza. – Dzisiaj rano dałam polizać Parysowi. Zaraz zwiał pod piętnastkę. Położył się na wycieraczce i skomlał. Wiesz, tam ta sznaucerka mieszka. Wył do niej, zatem myślę, że się zakochał – uśmiechnęła się i kontynuowała. – Pomyślałam sobie, że jak na Parysa działa, to muszę na ludziach wypróbować. A ten idiota się porzygał na tornister Karoliny – wzruszyła ramionami i zrobiła smutną minę. – Zuza! – krzyknął tata. – No, naprawdę – Bachor kiwał głową – prawie wszystko wyrzygał. Zmarnował eliksir. – Zuzanko, ale po co ci było, żeby Kacper się w tobie zakochał? – rozmowy tego typu wykańczały Jacka. Zdecydowanie nie rozumiał kobiet, nawet tych zupełnie małych. – Tata, tu nie chodziło o mnie! – krzyknęła Zuza – ani o Kacpra! To było na próbę! – mówiła dalej podniesionym głosem. – To chodziło o ciebie, tato! Jacka zatkało. Przez chwilę nie mógł z siebie wydobyć słowa. Jego córka skorzystała z okazji i ciągnęła dalej. – Bo nie idzie ci z tymi dziewczynami, tato, co jedna to gorsza – powiedziała z miną znawcy. – I pomyślałam sobie, że jak znajdę kogoś odpowiedniego, to dam eliksir i już. I ty się zakochasz, i ona. No, niestety, jeszcze nie spotkałam, ale przecież ty mi zawsze mówisz, że trzeba być przygotowanym na wszystko. Jacek nie wiedział, co ma powiedzieć. Z jednej strony wiedział, że powinien ukarać córkę za takie zachowanie, a z drugiej strony czuł, że to jego wina. Że coś zaniedbał. Westchnął głęboko i stwierdził, że jadą do Mariackiego zobaczyć „Sąd Ostateczny” Memlinga. Może córka popatrzy i przemyśli pewne sprawy. Wierzył w jej inteligencję. A potem obiecał sobie, że zabierze Zuzę na duże lody. I frytki. I cokolwiek będzie chciała. Cokolwiek.
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
Sewastopol i Wilno Rząd węgierski oznajmił, że w sporze o Krym „nie jest stroną”. Podpisuję się pod tym stanowiskiem, mnie także jest obojętne, czy Krym będzie należał do Rosji, Ukrainy, czy po dwóch wiekach wróci do Turcji. Polscy politycy i dziennikarze fanatycznie obstają przy Krymie ukraińskim i planują wielkie zakupy wszelkiego rodzaju broni u Amerykanów, aby mieć czym w razie czego wspierać Ukrainę w wojnie z Rosją. Najgłośniej też ze wszystkich ludzi na świecie nawołują do obłożenia Rosji najsurowszymi sankcjami. Premier Tusk podobno przez pół godziny rozmawiał w tej bardzo nam, Polakom, doskwierającej sprawie z premierem Chin, ale ani słówkiem nie zdradził, co wskórał. A nie mówiłem, że olimpiady w Pekinie nie należało bojkotować? Wielu się głowi, do czego można porównać zajęcie Krymu przez Rosję. Czy to był Anschluss, jak powszechnie piszą gazety niemieckie? Nie bardzo ten półwysep przypomina Austrię, która już przed Anschlussem przestała być niemal starożytnym cesarstwem niemieckim, z którego pozostała wielka głowa ze śladami dawnej wspaniałości, ale osadzona już tylko na karłowatym tułowiu i poszukująca rozwiązania swoich problemów w połączeniu się z wielkimi Niemcami, do czego w końcu dochodzi w najgorszym momencie i pod absolutnie najgorszym z możliwych przywództwem. Inni porównują Krym do Kosowa, oderwanego siłą od Serbii i zamienionego przez Amerykanów w niepodległe państwo. Oczywiste, że Kosowo jest i będzie kuszącym precedensem dla wszelkich secesjonistów, pragnących utworzyć własne państwo kosztem – że się tak po staropolsku wyrażę – macierzy, ale prędko mówiący demagodzy zaraz dodają, że kosowscy Albańczycy doszli do celu po trupach Serbów, co jest podobno najlepszą legitymizacją, a na Krymie nikt nie zginął. Na kosowski precedens lepiej się nie powoływać z innego powodu. Krymczanie ogłosili niepodległość – prawo narodów do samostanowienia im przysługuje jak innym – tylko na chwilę, a ich prawdziwym celem było przyłączenie się do Rosji. Nikt na Krymie nie zginął, ale już wkrótce mogłoby być inaczej. Słyszymy od Julii Tymoszenko, że „kacapów” na Ukrainie należy unicestwić atomem. To nam trochę wyjaśnia, dlaczego i z ogłoszeniem niepodległości, i z przyłączeniem się do Rosji krymscy Rosjanie tak się śpieszyli. Bazomania Od kilkunastu lat widzę, że najważniejszym celem polskiej dyplomacji jest wprowadzenie amerykańskich baz wojskowych, przynajmniej jednej solidnej i stałej bazy. Rodzaj broni jest sprawą drugorzędną, chodzi o to, żeby tu byli realni, żywi żołnierze amerykańscy. Nie wyjaśnia się narodowi, dlaczego ustanowienie tych baz jest takie ważne, skoro znikąd nie grozi nam niebezpieczeństwo. Przez te kilkanaście czy 25 lat nic nam nie groziło, ale teraz, gdy Rosjanie przyłączyli Krym, żadne wyjaśnienie nie jest potrzebne, wszystko bowiem jasne: Rosja i nas może chcieć przyłączyć. I tu następuje opis świata, z którego wynika, że Krym, Donbas to tylko początek podboju Europy i świata, jaki planują na Kremlu. Żeby ktoś nie pomyślał, że robię tu sobie retoryczne drwinki z poważnej sprawy, przytoczę na dowód parę zdań streszczających wspomniany opis świata. „Zachód musi być przygotowany na wszelkie scenariusze i na użycie wszelkich narzędzi, które zniechęcą Rosję do zmieniania mapy świata. Nie zniknęło zagrożenie dla suwerenności Litwy, Łotwy i Estonii. Nie zmniejszyły się rosyjskie apetyty na zniewolenie Gruzji, Mołdowy, Kazachstanu. Nie zniknęło zagrożenie dla krajów Europy Środkowej, w tym Polski. To wyzwania dla całego świata, nie tylko dla Unii, NATO czy Waszyngtonu” („Rzeczpospolita”, 11.06.2015). Taka treść w przeróżnych odmianach stylistycznych przepełnia polskie media i konferencje politologiczne. Rosja stara się zachować wpływy w bliskiej zagranicy, co jest zrozumiałe, i z tego polscy specjaliści od spraw wschodnich i politycy wyprowadzają wniosek, że chce ona podbić Polskę, Europę, świat. Czy usilne zabiegi rządu o ustanowienie amerykańskich baz nie mają innego uzasadnienia lub przyczyny niż takie brednie? Bazy wojskowe obcego, potężnego mocarstwa, niezależnie od tego, czy zostały nam narzucone, czy sprowadzone na nasze usilne prośby, nie są dowodem naszej niepodległości. Przeciwnie, w tym wypadku świadczą, że na niepodległość nas nie stać. W Polsce niepodległość stoi na najwyższym podium wartości patriotycznych, w czym nie jesteśmy wyjątkiem, ale z pewnością przesadzamy, rozpatrując dzieje narodowe we wszystkich ich wymiarach – kulturalnym, gospodarczym, moralnym, a nawet religijnym – z punktu widzenia niepodległości. I oto teraz, gdy ta niepodległość wreszcie nastała, czyni się wysiłki, aby ją ograniczyć. Zależności od USA ja się nie boję. Znajdują się daleko i mają taką metodę panowania nad narodami od nich zależnymi, że nie wtrącają się do wszystkiego; twardo – są niesamowicie skuteczne – kontrolują punkty strategiczne, dla wielu może niewidoczne, resztę puszczają na żywioł, w czym są przeciwieństwem panowania rosyjskiego, które lubuje się w rządzeniu szczegółami i przez to jest takie uciążliwe. Rozpowszechniony dowcip w krajach mających kłopoty: Co zrobić? Wydać wojnę Ameryce i przegrać. Moje zmartwienie polega na tym, że sprowadzanie baz amerykańskich nie zostało postanowione po rozważeniu położenia narodowego, wszelkich za i wszelkich przeciw, lecz było psychologicznym musem, wynikiem działania mimetycznego, skutkiem instynktu naśladowczego. Przypomnijmy sobie, jak to było. Istniał Wolny Świat, demokratyczny i kapitalistyczny, w którym istniały amerykańskie bazy, i Polacy mieli głębokie przekonanie, że ich właściwe, należne im miejsce jest w Wolnym Świecie. Przyjęli w sposób niejako naturalny panujące tam główne instytucje i zasady ustrojowe, podzielili się na wiele partii, wprowadzili dość uczciwe wybory, zlikwidowali cenzurę starego typu, wojsku nadali cywilnego ministra, wartość pieniędzy będących w obiegu zrównali z wartością towarów do sprzedania, czym szybko zapełnili półki sklepowe, i wiele innych jeszcze cech krajów Wolnego Świata słusznie zaczęli naśladować. Czuli mimo to, że czegoś im jeszcze brakuje. Kraje demokratyczne trwale im się skojarzyły z bazami US Army i dopóki takich baz nie będzie na naszej ziemi, Polacy będą się uważać za demokratyczny kraj drugiej kategorii. A bardzo nie lubimy drugiej kategorii. Źródło polskiej bazomanii jest irracjonalne, ale skutek jest jak najbardziej racjonalny. Amerykanie mają swoją koncepcję radzenia sobie z Rosją, utrzymywania jej w stanie strategicznej słabości, a ich nieukrywana praktyka polega między innymi na otaczaniu tego regionalnego mocarstwa bazami wojskowymi, żeby mu się nie zachciało być mocarstwem ponadregionalnym. W tym punkcie zbiegają się strategiczne interesy amerykańskie z bazomanią polskich rządów wywodzących się z ruchu solidarnościowego. Spojrzenie na Wschód Odstawiania Rosji jako kraju wrogiego, agresywnego i zbójeckiego, że aby przyciągnąć ich uwagę do tematu, trzeba z wielkim nagłośnieniem powiedzieć, że Polska jest od 1939 r. ofiarą rosyjskiego terroryzmu państwowego, że katastrofa smoleńska była aktem tego terroryzmu, podobnie jak wojna z Gruzją i konflikt na Ukrainie, i trzeba jeszcze dodać, że fale emigrantów destabilizujące kontynent europejski są także spowodowane rosyjskim terroryzmem państwowym. To właśnie wygłosił najważniejszy minister polskiego rządu, będący też drugą osobą w hierarchii partii rządzącej. A może pierwszą, to nie jest jasne. Czym się różni ta wypowiedź od wizji Rosji, jaką przedstawiają od lat 20 polskie media oraz występujący w nich pracownicy „naukowi” najrozmaitszych instytutów do spraw wschodnich z Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia włącznie? Owi „badacze” Wschodu muszą dla przyzwoitości naśladować styl rzeczowego opisu, podczas gdy minister rządzący wojskiem nie musi nikogo się wstydzić, może dać nieskrępowany wyraz swojej osobowości i daje. Nasi wschodni sąsiedzi – podobnie jak zachodni z innych względów – muszą znajdować się w kręgu naszego żywego zainteresowania, co znaczy, że powinniśmy znać fakty, wiedzieć, co się naprawdę dzieje w Rosji i na Ukrainie. Nie wiemy tego jednak. Zarówno funkcjonariusze instytutów do spraw wschodnich, jak też dziennikarze dobierają tylko ilustracje do prawdy kanonicznej, ustanowionej ćwierć wieku temu: Rosja jest z natury imperialistyczna, zaledwie się rozpadła, już znowu myśli tylko o tym, jak się odbudować w granicach radzieckich i przywłaszczyć sobie znowu utracone strefy wpływów. Najlepszy dowód na „terrorystyczną” naturę Rosji to zabór Krymu, skądinąd rosyjskiego.
Przedmowa Kończący się w. XX charakteryzowało przekonanie o globalnym kryzysie ekologicznym, którego skutki ocenia się jako mogące zagrozić dalszemu trwaniu cywilizacji, naszego gatunku i życiu na ziemi w ogóle. Punktami zwrotnymi w widzeniu odmiennych niż dotychczas perspektyw rozwojowych były w przeszłości: * trwający przeszło 100 lat ruch nowoczesnej ochrony przyrody (konserwatorskiej) i wyrosły zeń ruch ochrony środowiska (sozologia), dążące nie tylko do ochrony zachowawczej przyrody, ale i do rozsądnego gospodarowania istniejącymi zasobami przyrody (1948 r. - konferencja w Brunnen - Szwajcaria); * raport Sekretarza Generalnego ONZ U. Thanta (1969 r.) "Człowiek i jego środowisko" - postulat zharmonizowania trendów rozwojowych biosfery i technosfery; * światowy kryzys paliwowy (1974 r.) i wybuch elektrowni jądrowej w Czarnobylu (1986 r.), które zwróciły uwagę społeczeństw na problemy granic wzrostu gospodarczego i ogólnie - na problem tzw. "ekologicznego stylu życia"; * Światowa Konferencja ONZ "Środowisko i Rozwój" w Rio de Janeiro (1992 r.) - ochrona różnorodności biologicznej i zasada zrównoważonego rozwoju (ekorozwoju). Ekorozwój, to uznawanie nadrzędności celów ekologicznych nad celami polityczno-gospodarczymi, to rezultat wyciągnięcia wniosków z ograniczonej adaptacyjności ekosystemów do warunków szybko zmieniającej się techno- i socjosfery. To postulat (znów!) zharmonizowania rozwoju gospodarczego z zasadami racjonalnej gospodarki w przyrodzie. Wreszcie - przyjęcie (przynajmniej teoretyczne) zasady nierepresyjności rozwoju społeczno-gospodarczego wobec biosfery. W ostatnich latach pojawiają się jak grzyby po deszczu rozliczne poradniki "sztuki przetrwania", poradniki medycyny niekonwencjonalnej czy naturalnej, poradniki "ekologicznego sposobu życia" (urządzenia mieszkania, ogrzewania, oczyszczania ścieków, urządzenie ekologicznego ogródka, dodam: "ekologicznych" butów i trumien a nawet - "ekologicznej defekacji" w warunkach naturalnych). Wszystkie te książki, broszury i czasopisma przygotowują jednostkę (względnie rodzinę lub inną wyodrębnioną małą grupę społeczną) do przejścia przez "szok przyszłości". Mówią one o możliwości alternatywnego rozwiązywania problemów życiowych w społeczeństwie stechnicyzowanym i zurbanizowanym. Przygotowują jednostkę do wejścia w "nowy wiek" ludzkości; mieszczą się też najczęściej w pojęciu Nowej Ery (New Age). Z drugiej strony społeczeństwo (uznawane za już poprzemysłowe) bombardowane jest informacjami o wydźwięku katastroficznym, głoszącymi kryzys całej biosfery. Niepostrzeżenie przeszło 100 lat trwający ruch nowoczesnej ochrony przyrody przekształcił się w ruch po części futurologiczno-katastroficzny, po części ostrzegawczo-planistyczny. Najdobitniej wyraża się to w postulacie ekorozwoju gospodarczego. Filozofia ekorozwoju jest hasłowym narzędziem teoretycznym na poziomie organizacji państwowych i ich stowarzyszeń, kontynentów, w ostateczności dużych grup społecznych. Najczęściej wpływ tej filozofii na politykę gospodarczą jest nieadekwatny do szumu informacyjnego jaki wokół siebie wytwarza. Niemniej, jest ona niekwestionowanym elementem krajobrazu intelektualno-społecznego przełomu tysiącleci. W dzisiejszym piśmiennictwie ekologicznym, tak chętnie odwołującym się do pojęcia "strategia ekorozwoju", jest - zdaje się - więcej "teorii" niż "praktyki". Różne "strategie ekorozwoju", nie są niczym innym, jak wykazem problemów do rozwiązania, którym towarzyszą z reguły ogólnikowe wskazania dróg prowadzących rzekomo do poprawy sytuacji. Są zaledwie koncertem życzeń zbożnych celów. Takie opracowania istniały i dawniej, tyle że wówczas używało się innych modnych słów. Tak jak określa to socjologia, istnieje do dzisiaj rozziew między poziomem świadomości jednostki ludzkiej i poziomem percepcji makrostruktur społecznych - przepaść częściowo wypełniona stanami pośrednimi, formułowanymi w obrębie poszczególnych grup zawodowych czy intelektualnych. Również współczesnej teorii ekorozwoju brakuje owych "ogniw pośrednich", moderatorów najczęściej radykalnie definiowanych sposobów rozwiązania przyszłych losów ludzkości. Przyszłość biosfery nie rozstrzygnie się w rezerwatach przyrody i parkach narodowych. Nie rozstrzygnie się też w ogniu efektownych "operacji ekostrategicznych" rozgrywanych na olbrzymich obszarach Globu. Przyszłość biosfery rozstrzygnie się na poziomie niższych struktur społecznych, terytorialnych, funkcjonalnych. Do podstawowych struktur szczebla pośredniego zaliczyć należy w naszych warunkach gminę. Od powodzenia przyjętej "polityki ekologicznej" w każdej gminie zależeć będą losy fauny i flory na przeważającym obszarze państwa. Niniejsza książka próbuje ocenić możliwości ekorozwoju na poziomie współczesnej gminy wiejskiej, jako podstawowej samorządowej jednostki terytorialnej. Jednostki, gdzie ledwie docierają echa oficjalnej "strategii ekorozwoju" i gdzie praktycznie cała ludność swą zapobiegliwą krzątaniną dowodzi, że bliższe są jej cele partykularne niż ekorozwój, pojęcie noosfery itp. konstrukcje filozoficzne. Przewrotnie też nie używam pojęcia "strategia". W odniesieniu do gminy pojęcie to brzmi szczególnie groteskowo. Gmina to typowy teren działań taktycznych, bez których żadna strategia się nie powiedzie. Jeśli zatem "strategia" oznacza "praktykę przygotowania i prowadzenia wielkich operacji i kampanii wojennych", to "taktyka" oznacza "teorię i praktykę rozmieszczenia oddziałów wojskowych, rodzajów broni, okrętów itd., manewrowanie nimi w ich wzajemnym odniesieniu do siebie i do nieprzyjaciela oraz używanie ich w walce". Jest to dalej "metoda postępowania, umiejętność używania rozporządzalnych sił dla osiągnięcia zamierzonych celów" (nb. brzmi to pragmatyzmem ale daleki jestem od odżegnywania się od tego zdeprecjonowanego określenia!). Przez swoistą przewrotność książka ta chce być właśnie poradnikiem "taktyki ekorozwoju" gminy. Uważam dalej, że sytuacja dzisiejsza da się porównać do stanu, w którym sztab dowodzący strategicznym ugrupowaniem wojsk odkrywa w przeddzień bitwy, że w kompaniach i bateriach nie widzieli na oczy "Regulaminu walki kompanii piechoty w natarciu", czy "Instrukcji strzelania artylerii naziemnej"! Pozostając nadal przy wojskowych terminach: strategia ekorozwoju Polski to szczebel operacyjny, taktyka ekorozwoju gminy to szczebel taktyczny (np. kompanii czy batalionu wojska). Oczywiście na skuteczność taktyczną np. baterii artylerii składa się znajomość nie tylko jednej, wspomnianej wyżej "Instrukcji" (ISAN). Oprócz znajomości odpowiednich regulaminów obowiązuje też rozeznanie w całości wiedzy o możliwościach zastosowania w bitwie artylerii. Każda gmina jest inna i każda w procesie ekologizacji musi posługiwać się specyficzną taktyką. Różna jest przecież taktyka kompanii spadochroniarzy, saperów czy baterii artylerii. Czasem będzie to taktyka "wojny elektronicznej", a być może czasem będzie trzeba posługiwać się (przez analogię) regulaminem z czasów Fryderyka Wielkiego. Zapewne czas dobrych "regulaminów" taktyki ekorozwoju gminy dopiero przed nami. Jak niewdzięczne i mało efektowne jest to zadanie - próbuję przedstawić w książce. Być może dlatego tak wiele mamy kandydatów na "generałów ekorozwoju", którzy nie posadzili jednego drzewa, ale za to z upodobaniem toczą papierowe kampanie ekologiczne. Niemiecki ekolog H. Remert tak kończy swoją "Ekologię": "Istnieją prawa chroniące nas przed znachorami i szarlatanami medycyny. Nic nas jednak nie broni przed szarlatanami ekologii, zaś ich liczba i wpływy rosną w tempie alarmującym. Ekologia jest nauką biologiczną. Bez solidnych biologicznych podstaw zalecenia ekologiczne i propozycje ochrony środowiska dla miast i gmin mogą być tylko szarlatanerią - szarlatanerią niebezpieczną, gdyż perspektywa szybkich i prostych rozwiązań jest bardzo kusząca." W swoim eseju nawiązuję do tego, zdając sobie w pełni sprawę, że niewiele moich pomysłów i interpretacji oscyluje na krawędzi szarlataństwa. Jeśli coś mnie chroni przed tego rodzaju postawą, to przekonanie, iż w ekologii gmin nie ma rozwiązań "szybkich i prostych". Oleg Budzyński
Wojsko kontra anarchia Nie tylko wojskowi wiedzą, że mądre decyzje poprzedza dobre rozpoznanie oraz że trzeba być blisko ludzi i ich spraw, jeśli chce się uniknąć „błędów i wypaczeń” poprzedników (mam na myśli rządzące wcześniej ekipy PZPR). Z napływających meldunków wynikało, że oficerów przyjęto życzliwie i z nadzieją, iż „zaprowadzą porządek”. Ludność wiejska i małomiasteczkowa odczuwała dolegliwie skutki dezorganizacji państwa, braki w zaopatrzeniu, bezkarność biurokracji, korupcję i inne systemowe właściwości gospodarki niedoborów. W drugim etapie, 13 listopada 1981 r., wyjechały na rekonesans do 500 wytypowanych zakładów pracy wojskowe grupy operacyjno-kontrolne (ok. 200 grup kadry zawodowej i żołnierzy służby zasadniczej, którym właśnie przesunięto termin przejścia do rezerwy). Ich sprawozdania uzupełniły opis stanu gospodarki państwowej i nastrojów ludności. Pokazały dezorganizację produkcji w przedsiębiorstwach, braki surowców, nierytmiczność dostaw kooperacyjnych, bezwład zarządzania, no i dyrekcje sparaliżowane strajkami (kilkadziesiąt miesięcznie). Zebrane informacje analizowano w Komitecie Obrony Kraju oraz w Sztabie Generalnym i z odpowiednimi wnioskami przedkładano gen. Jaruzelskiemu, a potem do wiadomości zainteresowanym ministrom i wojewodom. Wyniki kontroli były zatrważające, pokazywały państwo w stanie anarchii. Oczywiście należało brać pod uwagę, że tego rodzaju sprawdziany mogą zniekształcać rzeczywistość przez to, że są nastawione na wyciąganie ułomności i tępienie zła, wychwytują zjawiska negatywne, żeby im zapobiec w przyszłości. Dla jasności sytuacji zaraz po powrocie terenowych grup operacyjnych do macierzystych jednostek (20 listopada) wyekspediowano w teren (25 listopada) – do większych miast i wszystkich miast wojewódzkich – miejskie grupy operacyjne w składzie 7-14 żołnierzy. W ten sposób uruchomiono bezpośredni strumień informacji, stały kontakt ze społeczeństwem z ominięciem szczebli pośrednich, a więc bez możliwych deformacji przez biurokrację. Dane te w zestawieniu z informacjami urzędowymi i oficjalną sprawozdawczością pozwalały dojść do obiektywnego stanu rzeczy. Na wszystkich trzech etapach wprowadzania grup operacyjnych (gminnych, zakładowych i wielkomiejskich) aktywność wojska miała wieloraki charakter, przede wszystkim była to działalność interwencyjna i kontrolna. Pomagano ludziom rozwiązywać problemy, zdawałoby się, dotąd nie do pokonania. Zginie pól miliona ludzi Analiza wydarzeń po ewentualnym wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski w 1981 r. Wariant „tragiczny” Wariant ten może praktycznie wchodzić w rachubę, jeśli rozwój sytuacji w Polsce zagrozi – zdaniem kierownictwa radzieckiego – politycznemu status quo w części Europy pozostającej pod radziecką kontrolą. Może być wywołany przekonaniem kierownictwa radzieckiego, że sytuacja w Polsce jest dramatyczna lub bliska dramatu – czemu sprzyjać może np. dezinformacja przez nieodpowiedzialne źródła informacji. Wkroczenie wojsk radzieckich wywoła odruchowy kontratak ze strony części polskich oddziałów wojskowych, które prawdopodobnie odmówią w takiej sytuacji posłuszeństwa swym dowódcom lub zaatakują oddziały radzieckie pod ich kierownictwem (ci sami dowódcy, gotowi dziś do wykonania wszelkich zobowiązań sojuszniczych i zaangażowani w propagandę przyjaźni polsko-radzieckiej, zachowają się w sytuacji takiego konfliktu w sposób drastycznie odmienny od swej dotychczasowej postawy). Wojska radzieckie będą musiały również przełamać zbrojny opór wielomilionowych załóg robotniczych, któremu będą towarzyszyły spontaniczne a straceńcze akcje części młodzieży. Opór ten, wobec przewagi wojsk radzieckich, zostanie dość szybko przełamany przy dużym rozlewie krwi i liczbie ofiar od 100 do 500 tys. Partia polska rozpadnie się podczas pierwszych dwóch dni kampanii lub też jej robotnicze organizacje zadeklarują swą szeroką gotowość walki z armią radziecką, sekretarze organizacji partyjnych będą musieli wręcz opowiedzieć się w taki sposób, ponieważ te elementy w partii, które uchylą się od gotowości walki, mogą to przypłacić nawet życiem. Armia radziecka zostanie uznana za armię okupacyjną, a zakłady pracy podejmą strajk generalny. Kierownicy polityczni armii radzieckiej będą zapewne próbowali powołać rząd, prawdopodobnie spośród elementów umiarkowanych i nieskompromitowanych, ale jest niemal rzeczą oczywistą, że każda taka osoba przy najlepszej nawet swej dobrej woli zostanie uznana przez społeczeństwo polskie za kolaboranta, oburzenie wobec takich postaw będzie silniejsze nawet niż wobec armii uznanej za okupacyjną, wyrażać się będzie w samosądach na takich osobach i zamachach z wyroku podziemnych sądów. W ciągu krótkiego czasu rozwinie się cała typowa dla polskich tradycji podziemna struktura państwowa, analogiczna do funkcjonującej podczas okupacji hitlerowskiej, ze swymi władzami, sądownictwem, oświatą itp. (35 lat propagandy wspomnień wojennych nie tylko zbudowało legendę Polski Podziemnej, ale przekazało społeczeństwu polskiemu szczegółowy instruktaż środków i metod działania). Współpraca z armią radziecką, uznaną za armię okupacyjną, będzie traktowana jako kolaboracja i karana wyrokami podziemnych sądów. Ruch oporu, zgodnie z tradycją, obejmuje całe społeczeństwo, z dziećmi włącznie. Próby ewentualnych eksterminacyjnych represji pogłębią tylko wrogość i nienawiść. Stan okupacyjny będzie musiał się przedłużać, wymagając stałej obecności w Polsce około 30 do 50 dywizji. Opór Polski będzie prowokować napięcie w krajach sąsiednich, gdzie w tej sytuacji pojawią się zapewne oznaki kryzysu i ataki na system władzy, z tendencją do przekształcenia się w otwarty bunt. Konieczność skoncentrowania na terenie tych krajów dalszych 20 do 50 dywizji może oznaczać hasło do wzrostu niepokojów w radzieckich krajach nadbałtyckich, a następnie na Środkowym Wschodzie, ponieważ wytworzy się swoisty łańcuch „korzystania ze sposobności”. Kukliński: fakty przeczą mitom 7 marca 1946 r. Kukliński został aresztowany, oskarżono go o napad rabunkowy z bronią w ręku. 13 kwietnia 1946 r. z aresztu wyszedł. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie mogłyby dać materiały z jego teczki personalnej. Nie ma ich jednak. Jak wspomniałem, na przełomie lat 1952-1953 większość dokumentów została z niej wyjęta. Teczkę tę odtwarzano w roku 1958. Może więc potrzebne informacje dałoby się znaleźć w aktach sądowych? Nic z tych rzeczy. W roku 1992 (!) usunięto z nich dokumenty prowadzonego wówczas przeciwko Kuklińskiemu śledztwa. Nie wiadomo, kto to zrobił ani na czyje polecenie. A wiele epizodów z życia Kuklińskiego, zwłaszcza tych sprzed czyszczenia teczki, czyli sprzed 1953 r., jest bardzo zagadkowych. W roku 1948, dwa lata po aresztowaniu, rozpoczął naukę w Oficerskiej Szkole Piechoty nr 1 we Wrocławiu. Dlaczego go przyjęto? Dlaczego aresztowanie z roku 1946 uznano za nieznaczące? Tego nie wiemy. W 1950 r. decyzją szefa Sztabu Generalnego WP gen. broni Władysława Korczyca Kukliński został wydalony z uczelni. I to w sposób radykalny – nie zaliczono mu trzech lat pobytu w niej i skierowano do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Ale już dwa tygodnie później ten sam gen. Korczyc zdecydował o przywróceniu Kuklińskiego do szkoły. Sprawą tą zajmował się również główny inspektor szkolenia gen. broni Stanisław Popławski. Kukliński został wydalony nie tylko ze szkoły, ale również z PZPR. Ale szybko, na mocy decyzji Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej przy KC, członkostwo mu przywrócono. Do akt jego sprawy były dołączone dokumenty Informacji Wojskowej. Jeżeli na temat współpracy Kuklińskiego z Informacją Wojskową od lat 40. możemy tylko spekulować, to pewne jest, że od 1962 r. był nie tylko zwykłym oficerem Wojska Polskiego, ale również agentem WSW. Używając języka polskiej prawicy, donosił wojskowej bezpiece na kolegów. Co mało zaskakujące, tak chętnie o sobie mówiący Kukliński o tym, że był tajnym współpracownikiem WSW, nigdy nie wspomniał. A był, jak wynika z zapisów w karcie, pożyteczny. Odbierający od niego informacje funkcjonariusze kontrwywiadu mieli o nim jak najlepszą opinię. „Oficer pozytywnie do nas ustosunkowany. Informuje nas chętnie”, czytamy w karcie. Kukliński ukrywał, że był tajnym współpracownikiem WSW – dziś zatem, zgodnie z obowiązującą ustawą lustracyjną, nie mógłby pełnić funkcji publicznych.
Jerzy S. Łątka, Zemsta zza grobu Stanisława Pytla. Historia okrutnej zbrodni w Brzozowej” Brzozowa, 17 stycznia 1945 28 lutego 1947 r. świadek Mieczysław Potępa zeznał: „Słyszałem tylko z opowieści ludności, że bandyci przed dokonaniem napadu pili wódkę u Stępka Franciszka w Brzozowej odgrażając się, że dzisiaj zrobią porządek z Pytlami, to znaczy Wójcikami”. Bandyci, którzy się odgrażali, to Eugeniusz Nicpoń i Józef Gągola. Z zeznania Jana Pytla, brata Antoniego: popołudnie 17 stycznia 1945 r., szedł z Janiną Studzińską i Bronisławą Kaczorowską, aby zemleć zboże na chleb, i koło stodoły Jana Gniadka zobaczył Józefa Gągolę i Eugeniusza Nicponia. Gągola schronił się w krzakach, a Nicpoń podszedł do Pytla, „zahaltował, wylegitymował po rusku” i przyłożył mu rewolwer do głowy. Pytel i kobiety zaczęli Nicponiowi mówić po imieniu, że go poznają i żeby się nie wygłupiał. Nicpoń powiedział wtedy, żeby wracali do siebie. On i jego kompan udali się zaś w stronę domu Antoniego Pytla. Po drodze odwiedzili Jana Gniadka. Nicpoń zażądał pół litra wódki, dostał tylko ćwiartkę. Wypili. Wychodząc, Nicpoń zabrał worek znajdujący się w sieni. Półtorej godziny przed podpaleniem „Ołów” (Franek z blizną) odwiedził Marię Pytlównę. Uchodził za Ukraińca, miejscowi nazywali go „Ołowiem”, bo miał zwyczaj żartować: „Chcesz ołów?”. Po jakimś czasie do izby, w której siedzieli, wszedł Eugeniusz Nicpoń. Nie powiedział ani słowa, zabrał ze stołu budzik w marmurowej obudowie i wyszedł. Franek to zrozumiał, niebawem wyszedł za nim z Marią. Irena Dera pamięta ten wieczór, jakby to było wczoraj. Ściemniało się, Zosia już spała, pozostali grzali się przy kuchni. Niemcy już się wyprowadzili, Rosjanie jeszcze nie dotarli. Panami byli uzbrojeni partyzanci. Postanowili wymierzać sprawiedliwość, a raczej załatwiać sąsiedzkie porachunki. Podpalenie było planowane. Kompan podpalaczy Józef Duliński uprzedzał Pytlową. Żyła w napięciu. Miała spakowane walizki. Co jednak mogła zrobić w środku zimy z taką gromadką dzieci, bez męża, który z całym lagrem był prowadzony w stronę Zakliczyna? Przez okno widziała, że u Siaków gromadzą się jacyś podejrzani. Edward, 16-latek, okupacyjną nudę zabijał grą w karty. Tym razem Pytlowa zachęciła go: „Ty idź do Siaków i popatrz, co to za polska armija tam się gromadzi”. Zofia Ferenc do dziś pamięta, jak Siakowie opowiadali jej, że schlanych jak świnie bohaterów jego widok rozjuszył. Józef Gągola powiedział: „Chłopczyku, idź stąd”. Obrażony 16-latek coś mu odrzekł. Gągola postrzelił Edwarda. Włożyli go do worka i zabrali, idąc podpalić dom Pytlów. Gniadkowa, która była matką chrzestną Zosi Pytlusionki, na kolanach ich prosiła, aby tego nie robili. Odtrącili ją i poszli. „Edka niosą”, usłyszała Irena głos matki, która podeszła do kołyski i wzięła Jadwigę na rękę. Ojciec Edwarda Antoni 25 lutego 1947 r. zeznał: „Franciszek Wróbel powiedział mi, że syna mojego Edwarda bandyci nieśli w worku pobitego, przynosząc go następnie do stajni, gdzie przywiązali go do drzwi podpalając następnie stajnię”. W ciągu kilku minut nastąpiło piekło. Pożar na wsi to powszechna mobilizacja wszystkich. Każdy biegnie gasić. Tym razem także sąsiedzi chcieli ratować dobytek Pytlów. Bolesław Potępa (ur. 1905): „Wybiegłem z domu z zamiarem gaszenia. Gdy dobiegłem około 200 metrów od pożaru zostałem zatrzymany przez jakiegoś osobnika o nieznanym mi nazwisku, osobnik posiadał broń palną grożąc mi, abym natychmiast powrócił do domu, co też z obawy uczyniłem”. Mieczysław Potępa, lat 56, zeznał podczas rozprawy w 1947 r.: „Z chwilą wybuchu pożaru ludność zbliżała się do obrony, lecz w około 100 metrów byli obstawieni bandyci i jak ktoś się zbliżał to odpędzali grożąc zastrzeleniem”. Na pytanie, ilu było bandytów, padła odpowiedź: „Tego mi nie wiadomo, mniej od ośmiu nie było, gdyż wszystkie drogi były obstawione”. Innego sąsiada Pytlów, Władysława Cygana, pożar zastał u Gądka. Zdziwił się że ludzie nie idą na ratunek płonącego dobytku. Wtedy usłyszał, że – jak zeznał – „bandyci nie pozwolili ratować”. Najbliższa sąsiadka Matylda Wróbel, żona Leopolda, gdy zobaczyła pożar, wybiegła z domu. Stefania Pytlowa, zobaczywszy ją, resztkami sił wołała: „Matyldzia, ratuj!”. Wróblowa nie została jednak dopuszczona do leżącej na pierzynach Stefanii przez osobnika z potężnym kijem. Prawdopodobnie przez Józefa Gągolę, który, jak sam zeznał, nie miał broni, tylko „pałę”. Wspomnienie tego wydarzenia prześladowało Matyldę Wróbel przez całe życie. Najstarszy Pytlusiok znajdował się niespełna kilometr od płonącej chaty i chciał biec, aby ratować dobytek rodziców. Powstrzymał go Stępek: „Nie idź tam, ciebie zastrzelą, a i tak nic nie uratujesz”. Pijani bohaterowie, mimo że walczyli z kobietami i dziećmi, nie spisali się. Postrzelona w stopę 12-letnia Irena wyprowadziła z palącej się chaty dwóch młodszych braci, którzy wraz z nią schronili się u Ferenców. Marysia, która przybiegła, zobaczywszy, że dom płonie, po drodze była zatrzymywana przez Nicponia. No i dostała serię. Jak wykazała rozprawa z 1947 r., podpalenia dokonali Józef Gągola i Eugeniusz Nicpoń. Wiadomo, że do matki i Ireny, a także później do Marii, strzelał z pistoletu parabellum Nicpoń. Maria dotarła do palącej się chaty. By zahamować krwotok, przewiązała się ręcznikiem i choć sama ciężko ranna, wyniosła z ognia mamę, ułożyła na pierzynach przed domem. Wyniosła również maszynę do szycia i wszystko z szaf, kołyskę z Jadwigą postawiła z dala od płonącej chaty. Któryś z oprawców ją znalazł i przez otwarte okno wrzucił do wnętrza domu. Wtedy Marysia wyniosła Wiśkę bez kołyski i położyła obok konającej matki, która zdążyła jeszcze podać jej pierś. Póki żyła, ogrzewała swoim ciepłem maleństwo. Dopiero teraz Maria usłyszała jęki Edwarda. Chwilę go szukała. Był w worku przywiązany drutem do płonącej stajni. Drut był rozgrzany, parzył, ale uwolniła brata z worka, potem odciągnęła go od ognia. Niestety, postrzelony i poparzony zmarł. Maria dowlokła się z Zosią do Wróblów. Dziewczynka odniosła najmniejsze obrażenia. Wróblowie, co wiadomo z cytowanego listu Ireny Dery, sprowadzili księdza, który po wysłuchaniu spowiedzi Marii powiedział zebranym: „Tak ginie niewinne, bohaterskie dziecko”. Żar od płonących zabudowań utrzymał się do rana. Dzięki temu nie zamarzła nakarmiona mlekiem umierającej matki niespełna dwumiesięczna Wiśka. Matka zmarła w ciągu nocy. Nad ranem, kiedy już było pewne, że nikt pożaru nie strzeże, Matylda Wróblowa poszła do spalonej zagrody. Usłyszała płacz dziecka leżącego przy martwej Pytlowej. Niemowlę uspokoić mógł tylko, w zastępstwie zmarłej matki, pokarm mamki. Wróblowa dziecku pomóc nie mogła i zaniosła je do Zofii Ferenc. Ta zaś wiedziała, że bratowa ojca płaczącej sieroty miała synka w jej wieku i mogła maleństwo nakarmić. Toteż bez zwłoki udała się z dzieckiem do niej. Jan, brat Antoniego Pytla, kiedy starsze dzieci po trzech dniach trafiły do niego, posłał je na pogorzelisko po pierzyny i psa. Gdy wróciły, powiedziały, że „wszystko jest rozstrzelane i pies został zastrzelony i wszystko rzucone do studni”. 22 stycznia zmarła Maria, jej ciało zostało przywiezione do Brzozowej. Kierownik miejscowej szkoły Bronisław Józefowicz w prowadzonym „Dzienniku wydarzeń” odnotował hasłowo pod datą 23 stycznia: „Trupy Pytlów w kostnicy. Nie ma się kto zająć”. To nie było prawdą. Pogrzebem Pytlowej i Edwarda zajęli się Franciszek Wójcik i Jan Pytel. I pochowali ich 22 stycznia. Być może nocą, w tajemnicy. Sąsiadów nie poinformowano. Nawet Ferencowa nie pożegnała Stefanii. Istniała obawa, że gdyby oprawcy dowiedzieli się o terminie pochówku, nie dopuściliby do niego. Marysia została pochowana 24 stycznia. Cztery dni po jej pogrzebie Irena wróciła ze szpitala. Z kulą w stopie. Antoni Pytel, prowadzony z całym lagrem wraz z uciekającymi Niemcami, podczas sowieckiego nalotu stoczył się z wozu w zaspę i udawał martwego. Jeden z Niemców chciał do niego strzelić, ale drugi, trącając go nogą, powiedział: „Szkoda kuli, bo on nie żyje”. Gdy cała kolumna przeszła, Antoni wstał i powlókł się w stronę Brzozowej. Dotarł tu po sześciu tygodniach pobytu w lagrze. Na pogorzelisku nie miał czego szukać. Z całego ruchomego dobytku ocalała wyniesiona przez Marysię maszyna do szycia, której podpalacze nie zauważyli. Pytel udał się do Jana Gniadka. Ks. Józef Boduch właśnie chodził po kolędzie i poradził mu, aby uciekał z wioski, „gdyż banda tutaj dalej grasuje i mogą mnie zastrzelić, abym w przyszłości nie szukał sprawiedliwości”, jak zeznał Antoni. Skorzystał z rady księdza i wyjechał do brata Wojciecha mieszkającego w Krynicy, gdzie był bezpieczny.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl