Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "pisano tko", znaleziono 20

Powiedziała, że miał włosy w kolorze soli i oczy jak fiołki. Kochała się w nim prawie cały tydzień i o niczym innym nie pisała w swoich listach.
Homer pięknie opisał pałace i uczty bogów na Olimpie, ale nie był tam nigdy! I po cóż mam mu wierzyć, skoro Olimp każdego dnia mam przed oczyma?
Jest taka teoria, według której, jeśli nie mamy odpowiednich słów na określenie tego, co dzieje się na naszych oczach, nie potrafimy nawet tego dostrzec. Jeśli nie umiemy odpowiednio opisać rzeczywistości, nie widzimy jej. Nie na odwrót.
Przez wiele lat pozostawał w cieniu popularnego Błaszczykowskiego i doskonałego Lewandowskiego. Piszczek był cichy i skromny. Rzadko pokazywał się w telewizji, rzadko o nim pisano. Przez długi czas ludzie zastanawiali się, czy dzieje się tak z powodu jego nieznajomości niemieckiego ( choć Polak znał ten język). Pewnego razu dortmundzka gazeta napisała, że Piszczek "rzuca się w oczy, ponieważ tak nie rzuca się w oczy".
Wyczuwam - pisał w swoich pamiętnikach Ciano - że sojusz z Włochami posiada wartość w oczach niemieckich tylko o tyle, o ile potrafi odciągnąć z ich frontu siły nieprzyjacielskie... Nasz los ich zgoła nie interesuje, wiedzą bo wiem, że o wyniku wojny zadecydują oni, nie my.
Współczuję pisarzom, kiedy muszą opisać kolor niewieścich oczu: wybór jest bardzo mały, a bez względu na to, jaką się decyzję podejmie, implikacje będą banalne. Ma oczy niebieskie: niewinność i uczciwość. Czarne: namiętność i głębia. Zielone: dzikość i zazdrość. Piwne: solidność i zdrowy rozsądek. Ma oczy fiołkowe: powieść napisał Raymond Chandler.
Ale trzeba uważać, bo naród dziwny, ci artyści. Kiedyś ich brałam na kwaterę, ale teraz to już nie. Jak ostatni połamał stołek i zamachnął się na mnie, bo chciał zobaczyć w moich oczach strach i go opisać, to już dałam już spokój. Teraz tylko normalnych przyjmuję na pokój.
Wiosną i jesienią dziadek wychodził z baraku, przysłaniał dłonią oczy, patrzył na bociany i pelikany i ogarniał go smutek na wspomnienie szerokich rzek i olbrzymich pól zbożowych, zasnieżonych stepów i brzozowych gajów. " Oto jestem w kraju jeżynowych zarośli - pisał - w kraju szarańczy i szakala, figowca i oliwnego drzewa".
Świat jest taki, jakim znamy go ze starych podręczników, tylko dlatego, że znajduje się pod obserwacją. Czy - jak piszą w połowie dwudziestego wieku Ildis, Whitrow i Dicke - "aby istniał Wszechświat, konieczne jest, aby na pewnym etapie pojawili się w nim obserwatorzy". Patrzą na mnie, więc jestem. (...) zawsze jest jakiś duży niewidzialny obserwator, jakieś oko, o którym nie powinniśmy zapominać. Starzec, jak nazywa go Einstein. Być może fizyka czy też metafizyka kwantowa właśnie to nam mówi. Skoro istniejemy, to znaczy, że jesteśmy obserwowani. Jest coś lub ktoś, kto nigdy nie spuszcza nas z oczu. Śmierć przychodzi, kiedy to coś przestaje na nas patrzeć, odwróci od nas twarz. (s.272)
Przeszłość zbiera się w popołudniach, tam czas wyraźnie zwalnia, przysypia w kątach, mruży oczy jak kot w świetle wpadającym przez żaluzje. Kiedy wspominamy, zawsze jest popołudnie, a przynajmniej ja tak mam. Wszystko jest zalane światłem. (...) Prawdziwe życie świata i człowieka można opisać za pomocą kilku popołudni, za pomocą światła kilku popołudni, które są popołudniami świata.
Jego wygląd? Jakże go opiszę? Widziałem Arsena Lupina dwadzieścia razy, i dwadzieścia razy był zupełnie inną istotą... a raczej taką samą, tylko jakby zmienioną przez odbicie w dwudziestu lustrach. A każde z tych odbić miało jego charakterystyczne oczy i postać, jemu tylko właściwe ruchy, jego sylwetkę i usposobienie. „Sam nie wiem - powiedział mi - sam już nie wiem, jaki jestem. Nie poznaję się w lustrze”.
No bo… bo… bo dzieci ze szkoły uważają, że jestem dziwny! – Bo jesteś.
– Wcale że nie!!!
– Jesteś, Bożku, jesteś – odparł wujek Konrad ze stoickim spokojem, odchylając głowę, żeby spojrzeć w chabrowe oczy chłopca. – No i co się tak złościsz? Przecież w tym nie ma nic złego. Ani nic dobrego. Po prostu tak jest. I już. Świat byłby niepełny, gdyby żyli na nim sami zwyczajni ludzie. Zwyczajni ludzie robią mnóstwo zwyczajnych rzeczy, bez których nie umielibyśmy żyć. Ale to dziwni wspinają się na najwyższe szczyty gór, latają w kosmos, patrzą godzinami w gwiazdy. Przekraczają granice światów… albo zdrowego rozsądku. Albo piszą książki.
,,Pisanie o wojnie, też sobie fuchę wymyśliłeś, chcesz się dowiedzieć jednej rzeczy, a dowiadujesz się innej, zupełnie innej, i potem już nie możesz zamknąć oczu, krew zamarza, w ustach tak sucho, że haust wody znika, nim zdążysz go przełknąć, a oddech cuchnie gorzej niż tupi jad. Czasem strach prowadził cię na tak dziki azymut, że musiałeś przystawać, gapiąc się na oszalałą igłę. Co tam Vietcong, tu nawet drzewa chciały Cię zabić, trawa słoniowa miała mordercze skłonności, w glebie czaiła się złośliwa inteligencja, to była jedna wielka rzeźnia. A mimo to, jak pomyśleć, gdzie byłeś i co przytrafiało się tylu innym, strach wydawał się przywilejem".
Tak więc odpowiadając na wasze pytanie byłam mężatką już jakieś osiem razy. Ze strażakiem, z bibliotekarzem, rzeźnikiem O ten to był ostry jak tabasco Z muzykiem, księdzem (nie pytajcie nawet), roznosicielem pizzy, ratownikiem na plaży i gejem – to zaledwie wczoraj. Dużo by było pisać o powodach dla których te związki nie przetrwały, może kiedyś w wolnej chwili wam opowiem. Nie lubię rozpamiętywać. Nie będę mydlić wam oczu, że siły rozpadu rozłożyły się równo na pół, bo prawdą jest że wszystkich facetów rzuciłam ja. No dobra roznosiciel pizzy, ten od włosków, mnie rzucił, a z księdzem byłam parą tylko w wyobraźni. Ale tak poza tym to ja ich zostawiałam i koniec. Nieważne, że muzyk sam mnie do tego zmusił, zdradzając mnie dwukrotnie po tygodniu znajomości… No więc sami rozumiecie.
Następnego wieczora [Debussy] zjadł kolację w bistro na rogu i poszedł odwiedzić swego przyjaciela Erika Satie w "L'Auberge du Clou". Lubił towarzystwo tego dowcipnego i melancholijnego cygana, jeszcze biedniejszego niż on sam, który sypiał na podłodze, bo nie stać go było na kupienie łóżka . Klaudiusz zastał Erika pogrążonego w czarnej rozpaczy . - Bigui* mnie rzuciła - oznajmił grobowym głosem z oczami pełnymi łez. - Wróciła do swego kochanka. Zdjął pince-nez, aby otrzeć łzę. - Powieszę się, jak tylko skończę pisać mój balet. - Ile ci potrzeba na to czasu? - Nie wiem. Jakieś dwa, trzy lata. * Przedmiot uczuć Satiego, Bigui, naprawdę nazywała się Suzanne Valadon. Była jedną z najbarwniejszych postaci Montmartre'u. Uważała się za artystkę - malarkę i była matką Maurice Utrilla.
Oczekujący reagują rozmaicie: jedni natychmiast wracają do rzeczywistości i krzyczą, inni – tylekroć wyprowadzeni w błąd przez własną imaginację – tym razem nie reagują. Wszyscy jednak są w mniejszym lub większym stopniu zobojętniali i nie potrafią się cieszyć. Stwarzają wrażenie istot wychłodzonych od wewnątrz, a ich oczy zazwyczaj są puste. Jakąż wartość ma wtedy łyk gorącej herbaty i to wartość daleko wykraczającą poza czysto fizjologiczne działanie na ustrój. Zanim jednak nastąpi to niemożliwe do opisania rozlewanie się ciepła po całym organizmie, trzeba przebyć najtrudniejszy bodaj etap – wytrwać do końca. Najbardziej niebezpiecznym momentem jest chwila, gdy ratownik znajduje się tuż-tuż przy ratowanym. Jak niewiele potrzeba, by przegrać w ostatniej sekundzie walki, jak łatwo – wystarczy nieostrożne wychylenie się do przodu, nagła zmiana pozycji ciała – ratowany może, dosłownie, wymknąć się z rąk ratownika! s. 139
Janczar od młodych lat miał bliski kontakt z prasą, sam dużo pisał, jeszcze przed wojną zamieszczał w „IKC” mrożące krew w żyłach opisy swoich wspinaczek Potem z każdej wyprawy książka, wywiady dla radia, a ostatnio nawet zainteresowała się nim telewizja. Tymczasem ja unikałem rozgłosu, a nawet często zrażałem sobie dziennikarzy, odmawiając udzielania jakichkolwiek informacji o sobie. Pisałem, ale nigdy nawet nie próbowałem drukować, bo zawsze powiedzieliby: Małecki i na tym polu rywalizuje z Janczarem. My jesteśmy ulepieni z innej gliny, a może mi się tylko tak wydawało, może go nie znałem, może trzeba było zbliżyć się do niego. Choć podejrzewam, że zupełnie inne motywy pchnęły nas do alpinizmu. On reprezentuje – to znaczy reprezentował – raczej szkołę francuską, traktującą relacje człowiek-góry lekko i naturalnie bez całej pseudogłębii, bez dusznej atmosfery górskiego mistycyzmu rodem z Niemiec. Najlepiej pan uchwyci różnicę tych dwóch poglądów analizując reakcję na śmierć w górach. Pierwsi powiedzą: zginął, bo popełnił błąd, albo zginął, bo w górach zawsze giną ludzie i nie ma gór całkowicie bezpiecznych, drudzy zaś dorobią do tego ideologię o krwawej zemście skalnych i lodowych olbrzymów, hekatombie, przeznaczeniu itp. U nas ten ostatni punkt widzenia ma swych licznych zwolenników. Na czym polega sprawa? Wydaje mi się, że chodzi tu o rolę, jaką się przypisuje alpinizmowi. Jeśli traktujemy łażenie po lodowcach jako coś ekstra, coś co nas wyróżnia z ludzkiego mrowiska, pociąga to oczywiście za sobą dorabianie teorii mającej uwznioślić nasze hobby, podnieść w oczach otoczenia, a może i własnych. W mieście jesteś niczym, w górach stajesz się inny, lepszy, a przynajmniej możesz to sobie wmówić. Ile jest pozerstwa w górskim światku, ile urojonego bohaterstwa, dużo by mówić. Reprezentuję pogląd zbliżony do Janczara, interesują mnie tylko dodatkowe powody zmuszające, bo tak to należy nazywać, do chodzenia po górach Co w życiu ludzi chorych na góry znaczą one same? Jak można się wyleczyć z tego nałogu? Oto pytania banalne, ale mnie pasjonujące. Oczywiście uważam się za człowieka wyzwolonego, jestem już w wieku, w którym kończą się sportowe ambicje, więc mam już szansę spokojnie przeżyć jeszcze kilkanaście czy kilka lat, jakie mi pozostały. Choć nie ma tu reguły, giną młodzi, w wieku średnim, ale zdarza się potknąć i seniorom. mogę i ja wreszcie nie krócic z kolejnej wspinaczki, nie wykluczam tego, nikt nie może wykluczyć, dopóki się wspina. Jeśli tak się stanie, nie będzie – mam nadzieję – żadnej sensacji, śmierć w górach jest w końcu zupełnie normalnym zakończeniem tak zwanej alpinistycznej kariery. nikt nie szuka śmierci w górach, taternicy nie mają samobójczych ciągot, a że są wypadki , gdzie ich nie ma Należy je traktować jako rzecz normalną, dać spokój tym, którzy zostali w górach, nie zastanawiać się: winien czy nie, dlaczego zginął, czy popełnił błąd. co to da? Analizujemy śmiertelne wypadki dlatego, by inni nie popełniali tych samych błędów – tak mówią ci, którzy w cieple, w fotelu, popijając herbatę czy kawę próbują odtworzyć, co działo się „tam”. Nie odtworzą, niczego się nie dowiedzą! s. 9-10
„Ogień”. Fałszywy mit Z prof. Julianem Kwiekiem, historykiem AGH rozmawia Paweł Dybicz Przełożeni „Ognia” otrzymywali meldunki, informacje, że jego ludzie dopuszczają się rabunków i gwałtów. Wydany przez AK wyrok śmierci na niego, później złagodzony, jest jednak jakimś symptomem, że w AK wiedzieli, iż mają do czynienia z jednostką, która działa na jej szkodę. – I wypacza jej obraz wśród miejscowych. To niewątpliwie miało miejsce, ale ja, mimo wszystko, łączyłbym osobowość „Ognia” z góralskością. Nawet dziś, jak się patrzy na górali, to widać taką postawę: ja tutaj wszystko mogę. Tego typu czyny „Ognia” i „ogniowców”, jak rabunki, napady, w środowisku, w którym się obracali, wtedy nie były niczym niezwykłym. W tamtych, wojennych i tużpowojennych latach Józef Kuraś w oczach wielu Podhalan uchodził za przywódcę szajki złodziejskiej. To wychodzi z zapisków Tadeusza Byrdaka (Świadkowie mówią: „Ogień” był bandytą – czytaj s.109), ja do nich podchodzę ostrożnie, ale ich nie neguję. Wiele z nich wymaga weryfikacji, w końcu jest to subiektywne spojrzenie. O wyprawach na słowacki Spisz i nie tylko wiemy dużo. I nie były to wyprawy turystyczne, tylko rabunkowe. Bardziej widziałbym „Ognia” jako regionalnego watażkę o dużych ambicjach i skomplikowanym charakterze. „Ogień”, kiedy opuścił AK, a właściwie zdezerterował, znalazł się w Batalionach Chłopskich. Był jakoś ideowo związany z ludowcami? Przecież to, co robił, było wbrew ludowcom, wbrew PSL Stanisława Mikołajczyka, który od czerwca 1945 r. był wicepremierem Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. – Trudno w tym przejściu do BCh doszukiwać się jakichś względów ideowych. W tym nie było żadnej ideologii, zrozumienia różnic programowych. Na postać „Ognia” patrzyłbym w kategoriach psychologicznych, a nie ideologicznych. On był prostym człowiekiem, nie miał należytego wykształcenia. Wątpię więc, by wiedział, czym się różni AK od BCh. To była partyzantka i to partyzantka. Jedni i drudzy często mówili: nie chcemy mieć nic wspólnego z komunistami i Żydami, ale to takie ludowe podejście, bardzo płytkie rozumienie świata. Poza tym nie ma żadnych dowodów, że Kuraś coś napisał, współtworzył odezwę, która by wyrażała jakąś jego myśl, oczywiście poza ogólnymi epitetami. Tym, co mogło go popychać do działania, było coś, co nazwę ideologią władzy. I ona była chyba też głównym powodem chęci zostania szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu. Poza tym proszę pamiętać, że po wojnie sporo ludowców poszło do milicji. Większość szeregowych milicjantów to była młodzież chłopska. Nie żydowska. „Ogniowcy”, jak i wszyscy „żołnierze wyklęci”, tłumacząc się z dokonanych mordów, mówili, że ograniczali się do likwidacji kolaborantów i donosicieli. Tymczasem wśród około 450 cywilów zabitych przez ludzi Kurasia wiele było kobiet i dzieci. – Kiedy analizuje się działalność poszczególnych ugrupowań podziemia antykomunistycznego, to na ogół dochodzi się do wniosku, że wśród ich ofiar wysoki odsetek stanowią kobiety i dzieci. Potwierdzają to badania z terenów województw kieleckiego czy łódzkiego, gdzie nie było konfliktu etnicznego, nie było ludności ukraińskiej. Na Podhalu, na obszarze działania „Ognia”, też notujemy dużą liczbę zamordowanych kobiet i dzieci. Ofiary ludzi „Ognia” badałem tylko pod kątem narodowościowym, ale mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, że wśród zabitych Żydów wiele było kobiet i dzieci. Przypomnę choćby mord pod Krościenkiem. Podobnie pod Czerwonym choć, jak wspomniałem, nie ma pewności, że dokonali tego „ogniowcy”. Czy dziecko mogło być kolaborantem? Czym tłumaczyć zabójstwa dzieci? – Nie tylko na Podhalu, ale wszędzie ci, którzy przychodzili wykonywać wyrok śmierci, często rozstrzeliwali całą rodzinę. Były takie przypadki w odniesieniu do Żydów czy Ukraińców. I na ogół wystarczyło posądzenie na przykład jakiegoś Polaka czy Żyda o współpracę z władzą, a Ukraińca z UPA. Zabijano, by nie było świadków mordu? – O to chyba najczęściej chodziło. Dziś, by wymowę mordowania świadków zbrodni jakoś osłabić, wytłumaczyć, już nie mówię usprawiedliwić, ich sprawcy najczęściej mówią o likwidowaniu kolaborantów. Do tych tłumaczeń nie bardzo jestem przekonany, choć wiem, że trudno je zweryfikować, a dziś w zasadzie nie ma takiej możliwości. W jednej publikacji znalazłem zdanie: im bliżej siedliska rodzinnego „Ognia”, tym opinia o nim jest gorsza. – Wspominałem już, że Podhale jest podzielone. Potwierdzeniem tej przytoczonej przez pana opinii jest sprawa pomnika „Ognia” i „ogniowców”. Stoi w Zakopanem, a przecież „Ogień” to Ostrowsko, tuż koło Nowego Targu. Kiedy zrodziła się idea postawienia pomnika Kurasiowi w Nowym Targu, to tamtejsi radni powiedzieli jego inicjatorom: w życiu nie zgodzimy się na pomnik „Ognia”. Ci ludzie nie mówiliby tak, gdyby nie wiedzieli, jaka jest o nim opinia na ich terenie. Ta odmowa to dowód, że mieszkańcy z rodzinnych stron „Ognia” mają wiele wątpliwości co do jego poczynań, szczególnie powojennych. Ci ludzie pamiętają albo słyszeli na przykład o kobiecie, którą powieszono na słupie czy drzewie. Słusznie rozumują, że nawet gdyby ona była czemuś winna, współpracowała z UB, donosiła, wydawała „ogniowców”, to nie był to powód, by tak ją uśmiercać. W czasach wojny taką osobę AK by zastrzeliła, jakoś „po ludzku”. Ale wieszać? Ta brutalizacja i sposoby eliminowania, karania ludzi przez „żołnierzy wyklętych” musiały budzić niechęć, rodzić myśl, że to nie uchodzi. – Musiały wręcz rodzić głęboki sprzeciw. Przywołany przeze mnie przypadek kobiety to jeden z wielu, były bardziej drastyczne sposoby uśmiercania. Na przykład zatrzymanemu Żydowi, który był w PPR albo go o to posądzano, jeden z dowódców „wyklętych” kazał odciąć głowę. I jego podwładni to zrobili. Takie uśmiercanie daleko odbiegało od szacunku do zwłok. Mogę zrozumieć zabicie kogoś, ale bezczeszczenie zwłok jest już niepojęte. Było odrzuceniem polskiej kultury śmierci? – Tak. Znane są przypadki, że zanim kogoś rozstrzelano, bito go najpierw, łamano mu ręce czy nogi. Bestialskie znęcanie się nad przeciwnikiem nie budziło uznania. I dziś jest podobnie. Takie postępowanie „wyklętych” też wpływa na to, że wielu Polaków nie godzi się na uznawanie ich za bohaterów. Oczywiście nie wszyscy z nich tak postępowali. Znam przypadek, że oddział partyzantki antykomunistycznej napadł na pociąg, wyciągnął z niego Żyda i woził furmanką po okolicy. Kiedy ten Żyd zapytał, gdzie go wiozą, to usłyszał, że na piwo do Abrahama. Po pewnym czasie wypuszczono go, ale zdarzały się przypadki, że wyrzucano ludzi, głównie Żydów, z pociągu w biegu. Zarzut zabijania niewinnych kobiet i dzieci, Polaków, Żydów, Słowaków dyskwalifikuje „Ognia” jako bohatera. – Nie w oczach wszystkich. Czym tłumaczyć to jednostronne zaangażowanie historyków spod znaku IPN w gloryfikowanie „wyklętych”? – Z perspektywy zawodu historyka powiem tak: im dalej jest on od ośrodków decyzyjnych, tym lepiej dla niego i nauki historycznej. Nie ma nic gorszego jak wciągnąć się w politykę, zwłaszcza bieżącą. Takiej czy innej ekipy politycznej. To zawsze grozi tym, że wcześniej czy później, zwykle wcześniej, zboczy się z naukowej drogi, zapomni o jej wymogach i regułach oraz o zasadach, które historyka powinny obowiązywać. I w ogólnym rozrachunku zamiast szacunku przynosi wstyd. O podziemiu antykomunistycznym trzeba pisać, ale zgodnie z wymogami metodologicznymi i warsztatowymi i nie uciekać od trudnych tematów. Nie należy przeszłości malować w barwach biało-czarnych.
Motto: „Urazy nie tyle szkodzą tym, wobec kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu” Fragment książki "Wyrwać chwasta": – Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem… Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach. Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa. – Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne. – Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe. Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta. – W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA… Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki. – Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem. – Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera? – Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie? – Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda? – Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty. – To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś… – Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało. – Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi. – To co z tego? – To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się? – Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry. – A ty byłeś mordercą? – No co ty!?! – No właśnie. A jednak ciebie skazali. – Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie. – To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego? – Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę. – A my? O nas nie pomyślałeś? – Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś. – Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie. – Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia. – Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję. Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta. – Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania. – No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił? – Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba. – Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw. – To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka. – Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa. – Masz chociaż pieniądze? – Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą. – Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem. – Dziękuję. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki! – Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot. – Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać. – Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki. – Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne? – Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.
Prezydent na uchodźstwie, czyli coś z niczego W Polsce symbole pożerają rzeczywistość, miałem na uwadze między innymi takich „prezydentów na uchodźstwie” jak nieboszczyk Ryszard Kaczorowski, stawianych w hierarchii bytów politycznych wyżej od prezydentów całkiem realnych, ale z innej partii. Naród, który daje sobie wmówić takie myślenie, będzie oszukiwany także w innych, stokroć ważniejszych sprawach. Dam jeszcze jeden przykład, jak symboliczne myślenie zniekształca rzeczywistość i do jakich dziwacznych skutków prowadzi. Po dymisji gen. Sosnkowskiego rząd londyński rozważał, kogo mianować na stanowisko naczelnego wodza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Wybór padł na Tadeusza Bora-Komorowskiego, bo najbardziej heroiczny. Okoliczność, że siedział on wówczas w obozie jenieckim, w oczach polskich władz na uchodźstwie nie miała znaczenia. Zamiast realnego wodza ustanowiono sobie symbolicznego, starając się nie uwypuklać za bardzo różnicy. Zdarzało się w historii, że naczelni wodzowie dostawali się do niewoli, ale żeby mianować wodzem kogoś, kto już w niewoli się znajduje, to polski patent. Warto jeszcze dodać, że zanim Bór-Komorowski został tym wodzem, rozważano, czy nie postawić go przed sądem wojennym za powstanie warszawskie. Zmyślenia i prawdy Żeby obchody 150. rocznicy powstania styczniowego w pełni się udały, trzeba by dowieść, że w PRL były zakazane. Trudno tego dowieść. Gdyby dziś, tak jak w czasach Gomułki, chciano wydać 25 tomów dokumentów o tym powstaniu, minister Rostowski podniósłby lament, że budżet się nie domknie i dług publiczny niebezpiecznie wzrośnie. Nie było postanowione przed branką. Jeżeli była ona zarządzeniem niegodziwym, to trzeba pamiętać, o czym przypomina Piłsudski, że powstańcy obok innych aktów przemocy wobec rodaków stosowali też swoją brankę. Przemocą, biciem zmuszali – bywało – wiejskich chłopaków do wstępowania do oddziałów powstańczych. Po jakimś czasie dziwowali się, jacy z nich się zrobili dzielni powstańcy. Gwałt nie lepszy od poboru zarządzonego przez władzę. Historia terroru powstańczego wobec Polaków jest do napisania. Proces beatyfikacyjny Romualda Traugutta potknął się o wyroki śmierci, jakie dyktator podpisywał. Domniemanych zdrajców, to znaczy aktywnych przeciwników powstania, ścigano aż w Galicji. Pamiętnikarz Ludwik Jabłonowski, szwagier Aleksandra Fredry, obok innych przykładów aktów terroru powstańczych konspiratorów w rozdziale „Sztyletniki, nożowniki, żandarmy, prostym słowem: hycle narodowe” wspomina taki przypadek: „W moim sąsiedztwie mieszkał jakiś potulny uciekinier. Bóg wie, za co skazano go na śmierć. (To znaczy, Rząd Narodowy skazał). Dwóch panów (…) zajeżdża tam pewnego dnia, po wesołym obiedzie zapraszają na przechadzkę i zaprowadzonemu w kukurydzę rozpłatawszy brzuch nożem, umieszczają w nim dekret skazujący na śmierć i zostawiają na polu konającego w niewymownych mękach”. Oto rzeczywistość nieprzedstawiona powstania styczniowego. Co odsłania upływ czasu „Antykomunizm” jest synonimem zastępującym trudniejszy w użyciu antypeerelizm. Dla III RP państwem najbardziej wrogim, nieustannie poddawanym rytuałom potępienia jest PRL. Jeśli cokolwiek chce się totalnie zdyskwalifikować, mówi się, że jest „jak w PRL”. Jeśli coś miało wartość nie do zakwestionowania, mówi się, że władza dopuściła to, aby się zalegitymizować. Państwowa machina propagandowa stara się oszkalować lub ośmieszyć wydarzenia cieszące się wielką popularnością, jak Wyścig Pokoju czy festiwale piosenek. Arcybiskup wrocławski Gołębiewski twierdził nawet, że wyświęcanie biskupów w czasie PRL było mniej ważne, „ale w Kościele już pojawiają się biskupi, którzy przyjmowali święcenia po upadku komuny” („Gazeta Wyborcza”, 11 stycznia 2007). Partia rządząca krajem przez 45 lat nie mogła zachować ideologicznej czystości. PZPR była partią lewicową ze względu na swoje pochodzenie i prawicową z konieczności wynikającej z praktyki sprawowania władzy i ponoszenia odpowiedzialności za państwo. SLD, który od tamtej partii się odżegnuje, ale od niej pochodzi, chcąc być wiernym swojej rzeczywistej tradycji i swoim wyborcom, nie może się wyrzec dziedzictwa politycznego realizmu. W przemianach, jakie zaszły po wojnie, powinien rozróżniać zdyskredytowaną utopię komunistyczną narzuconą siłą od rewolucji socjalnej, jaka się wówczas dokonała i która należy do historycznych zdobyczy stuletniego ruchu lewicowego i ludowego. Niestety, SLD milcząco i biernie przypatruje się, jak te zdobycze są przekreślane w propagandzie i realnej polityce. O tym, czy okres PRL był w realnym życiu gospodarczym sukcesem, czy stratą czasu, można dyskutować tylko z rocznikiem statystycznym w ręku. O innym wymiarze można wyrobić sobie zdanie w prostszy sposób. Czy patrząc na mapę, ktoś może pomyśleć, że granice, jakie mamy, mógł Polsce dać wróg? Z cudowności, o jakiej mówił Stefan Kisielewski, granice zachowały się do dziś. Ciekawe, czy na zawsze? W miarę upływu czasu coraz wyraźniej widać, że w tym bycie złożonym z wielu części i wymiarów, jakim była PRL, komunizm mniej znaczył, niż nam się do niedawna wydawało. „Precz z komuną” Maszerują narodowcy i krzyczą: „Precz z komuną”. Manifestuje KOD, transparenty głoszą: „Precz z komuną”. W Sejmie opozycja skanduje: „Precz z komuną”. Partia rządząca wygrała wybory, obiecując, że się rozprawi z komuną. Trudno wymagać od posła Piotrowicza, żeby na zasadzie wyjątku powstrzymał się od wznoszenia okrzyku „Precz z komuną”. To najlepsze, co może odpowiedzieć na zarzuty. Ta walka z komuną musi dawać niesamowitą rozkosz, skoro ćwierć wieku za mało, żeby ją przerwać. Przewidywałem to i zdaje mi się, że pisałem, iż „Solidarność” będzie walczyć z komuną tak długo, jak długo będzie istnieć nie komuna, ale „Solidarność”. Partie solidarnościowe najpierw środkami propagandowymi przesunęły wojsko polskie okresu 1944-1989 do obozu wrogiego. Niedługo trzeba było czekać na szykanowanie materialne żołnierzy zawodowych niektórych formacji – obrona granic, KBW, WOP. Obecnie rządząca frakcja obozu posolidarnościowego rozszerza szykany i głosi, że całe Wojsko Polskie (zwane ludowym, może słusznie) nie było państwu polskiemu potrzebne, wystarczyli żołnierze wyklęci. Dla rządu Kaczyńskiego-Macierewicza kategorie takie jak „Polak”, „polskie” bardzo mało znaczą. Co z tego, że generał jest Polakiem, skoro nie należał do KOR? Co z tego, że wojsko było polskie, skoro nie było antykomunistyczne. KBW walczyło z bandami UPA? Najlepszy dowód, że to była formacja zbrodnicza, skoro strzelała do UPA, naszego obecnego sojusznika. Jarosław Kaczyński oświadczył kiedyś, że Polsce trzeba nadać tożsamość antykomunistyczną. Proszę skupić uwagę na słowie „tożsamość”. W szkołach zreformowanych przez PiS na pytanie: kto ty jesteś? trzeba będzie odpowiadać: antykomunista mały.
© 2007 - 2024 nakanapie.pl