W związku ze wzruszającym wierszem „Reduta Ordona”, który czytałem dwa dni temu, przypomniał mi się dziwny nauczyciel. Pojawił się u nas w klasie maturalnej z powodu nagłego odejścia poprzedniej polonistki. Nie wiem, skąd się wziął; nigdy wcześniej go w szkole nie widziałem. A ciekawy był to człowiek. Stara polonistka zresztą też. Tyle że ona była żałośnie przewidywalna. Miała fiksację na punkcie artykułów pożywczych w literaturze i tylko na nie zwracała większą uwagę. Do dziś słyszę jej „sliweczki i maseleczko” (z taką wschodnią wymową l/ł) przy okazji „Pana Tadeusza”. Z dowolnej książki wystarczyło wyłowić wiktuały i opowiadać o nich ze smakiem, żeby mieć dobre stopnie.
Ale ten facet był inny. Mówił nam szokujące rzeczy. O śmierci na syfilis wybitnego przywódcy powstania, o reducie rekruta Nakruta, o skrzydłach towarzyszy pancernych, które zdaje się istniały tylko w malarstwie i powieściach, o wieszczu, który mocno starał się dotrzeć na czas do powstania, ale jakoś mu się to nigdy nie udało, bo balował w pogranicznych dworkach szlacheckich, od czasu do czasu i raczej często, gwałcąc tam chłopki oraz flirtując niewinnie z dobrze urodzonymi pannami, którym wpisywał do sztambucha urocze rymowanki…
Chciał nas sprowokować, zaintrygować, może nawet sobie w jakiś sposób kupić? Tak, na pewno. Ale było w tym coś jeszcze, coś ważniejszego. Zaczynaliśmy rozumieć dzięki niemu, że literatura piękna i historia, to dwie zupełnie różne dziedziny, które rzadko mają ze sobą coś wspólnego, i których lepiej nie mieszać. Że utwór (wiersz, powieść) należy oceniać w kategoriach literackich i nie obrażać się, jeśli nie jest zgodny z faktami – nie taka była i jest jego rola. Że naiwnością jest oczekiwanie, że autor jest takim człowiekiem i takie życie prowadzi, jak bohaterowie jego utworów. Itd. Itp.
Do dziś żałuję, że był z nami tak krótko.