Języki, którymi posługują się ludzie, dzielić można pewnie według stu rozmaitych kryteriów, ale mnie w tej chwili interesuje tylko podział na języki martwe i żywe. Pierwsze nie rozwijają się od setek, czy nawet tysięcy lat, mogą stanowić dziedzinę zainteresowań językoznawców i archeologów. W języku starogreckim czy po łacinie trudno byłoby się porozumieć współczesnym ludziom, choćby z powodu szczupłej bazy językowej – brak w nich określeń takich jak na przykład „rower”, „elektroda” itd.
Językiem żywym, który ewoluuje właściwie w sposób ciągły, posługujemy się na co dzień.
Człowiek rodzi się w pewnym określonym momencie rozwojowym swojego języka ojczystego i język ten jest dokładnie takim samym elementem jego świata, jak ubiór, fryzura i zasady savoir-vivre’u. Oczywiście wszystkie te elementy zmieniają się w ciągu kilkudziesięciu lat życia człowieka, ale wydaje się, że liczba, rodzaj oraz zakres zmian, jakie jesteśmy w stanie „przeżyć bezboleśnie” i bez oporów wdrożyć w codziennym użyciu, jest dość ograniczona. Ludzie starsi często nie używają już pewnych (powszechnych pozornie) określeń, w coś już się jednak nie ubierają, pewnych fryzur nie noszą, jakichś zachowań nie tolerują.
Ja już określenia „zajebiście” używał na co dzień raczej nie będę zbyt często; próbowałem – jakoś mi nie wychodzi. Nie będę mylił „bynajmniej” z „przynajmniej”, ani używał „spolegliwy” w znaczeniu „uległy”, „oportunista”, jako ten, który stawia opór, czy wreszcie opowiadał, że „półtorej roku” temu...
Myślę, że często nie da się jednoznacznie określić, które zmiany i modyfikacje języka są uzasadnione, a które nie, potrzebne i niepotrzebne, mądre i głupie – są to sprawy w wielu przypadkach subiektywne. Oczywiste jest, że kiedy pojawia się nowy przedmiot, potrzebna jest dla niego nazwa. Ot, taki choćby kalkulator (calculator). Ale czy próba nazwania w Polsce tego urządzenia „liczykiem”, bo kalkulator nie dość, że pochodził z języka zachodnich imperialistów, to jednak służył do liczenia, a nie do kalkulowania, była głupia i bezsensowna, czy tylko nieudana?
Są zmiany w języku, które akceptuję i niejako automatycznie włączam do swojego prywatnego zbioru słów, zwrotów i określeń, często używanych (na przykład – OK, garaż, komputer), ale są i takie, których nie toleruję. Do tych ostatnich należy na przykład używanie, zwykle w handlu, liczby pojedynczej zamiast mnogiej („pieczarka – 1kg - 5 złotych”), albo już zupełne cudactwo polegające na próbach naśladowania maszyn.
Kiedy w naszym kraju wprowadzany był podatek VAT, pierwsze kasy fiskalne były urządzeniami dość prymitywnymi – często nie obsługiwały polskich znaków diakrytycznych i z reguły miały wyjątkowo ograniczoną liczbę znaków (pól) przewidzianą na nazwę towaru. Na paragonach pojawiały się wówczas, początkowo trudne do rozszyfrowania, zapisy typu: „fasola luz” czy „jabłko susz”. Oczywiście „fasola luz” oznaczała fasolę luzem, to jest nie paczkowaną, „na wagę”, a „jabłko susz” to jabłka (jabłka, a nie jedno jabłko!) suszone. Wynikało to, rzecz jasna, z braku miejsca na pełną nazwę.
Minęły lata. Kasy fiskalne mamy już znakomite i wpisywać w nie można nieomalże wszystko, co się komu tylko podoba. Dorobiliśmy się też hipermarketów, bannerów reklamowych i sklepowych gazetek. Okazuje się jednak, że nawet w miejscach, w których spokojnie można by ulokować „XIII Księgę Pana Tadeusza”, nadal pojawiają się określenia „luz” i „susz”, i już nie jako skrót.
Jakoś trudno mi jest uwierzyć w to, że nasi – niewątpliwie wybitni – specjaliści od reklamy i marketingu rzeczywiście uważają je za poprawne i właściwe. A skoro tak, to może problem tkwi gdzieś indziej, czyli na przykład w słowach „wybitni” i „specjaliści”?