Kiedy byłem małym chłopcem zakompleksieni chłoporobotnicy (oraz inne osoby o podobnym poziomie intelektualnym) uważali, że nie wypada w towarzystwie, to jest poza wiejską karczmą i własnym gumnem, wypowiadać się byle jak, prosto i zwyczajnie, więc kopiowali wzorce z gazet i telewizji. Efektem tego było „spożyłem ½ litra alkoholu” (zamiast „wypiłem pół litra”), „udałem się” (zamiast „poszedłem”), „wyraziłem życzenie, by sąsiad…” (zamiast „kazałem ciulowi, żeby…”) itp. Te czasy już dawno minęły, ale nie minęła potrzeba podwyższania wartości swoich wypowiedzi, bo może moja normalna mowa zdemaskuje mnie jako matołka.
Czy wzorcami nadal są gazety i telewizja? I tak, i nie. Bo nie czasopisma i telewizja jako takie, ale reklamy w owych mediach wszechobecne. W innych mediach też.
Podstawowym zadaniem reklamy jest najpierw przyciąganie uwagi, a następnie zachęcanie, namówienie, przekonanie. Mnie zaczęło interesować to pierwsze, czyli konkretnie techniki, sposoby i metody przyciągania uwagi. Na przykład, bardzo dawno temu, podczas jakiejś kampanii prezydenckiej, pojawiły się bannery z hasłem „Pedros na prezydenta”. Dopiero po kilku dniach doklejano dalszy ciąg informacji, z którego wynikało, że Pedros to tylko marka kawy. W radiu natomiast zdarzały się sztuczki z wymową, na przykład „orbit gunterfresz”. I znowu dopiero po kilku dniach, wymowa „Winterfresh” była zmieniana na właściwą, ale błędna wersja przyciągnęła już uwagę tysięcy ludzi. Tych reklam nie było za bardzo jak kopiować i używać w codziennym języku. Ale były i takie, które się przyjęły nieomalże powszechnie. Ćwikła z chrzanem. Oliwa z oliwek. Warto.
Jeśli ktoś słyszy/widzi coś takiego po kilkadziesiąt razy dziennie, to w końcu zaczyna bezrefleksyjnie powtarzać. Jego dzieci uczą się od niego, dzieci ich dzieci… w końcu prawie powszechnie w codziennym języku używamy prymitywnych chwytów reklamowych, zamiast normalnego języka.
Brak wyjaśnienia, w mowie lub piśmie, dlaczego warto to, a nie coś innego, świadczy o nadmiarze reklam w życiu. To w nich spopularyzowano owo „warto” do absurdu, ale – jak wyraźnie widać – spodobało się. Zwłaszcza w wersji „jesteś tego warta”. Oczywiście w reklamach nie docieka się nigdy się, dlaczego to ja jestem warta, a Ziuta jednak nie. Takie ogólniki pomagają każdej/każdemu brać to do siebie, osobiście. „Warto kupić serek X” – a, przepraszam, dlaczego warto ten, a nie inne? Ale przecież ludzie żyjący bezrefleksyjnie nie zadają takich pytań.
Czytam książki od wielu lat. Pamiętam tysiące takich, w których warta, jeśli w ogóle się pojawiła, dotyczyła co najwyżej służby wartowniczej, straży. Obecnie, w książkach królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji, „warto dodać”, „warto zauważyć” i podobne, pojawiają się przeciętnie co pięć-dziesięć kartek. I to bez żadnej potrzeby, ot tak, żeby znaków było więcej. A może co młodszym królowym wydaje się, że skoro w reklamach pojawia się nagminnie, to jest to coś dobrego, właściwego? I na pewno lepiej dodać niż nie dodać?
Może już za dwie dekady nauczyciele w podstawówkach będą obniżali oceny za brak w wypracowaniu słowa „warto”?
Przy tej okazji przypomniałem sobie: „Myślenie ma kolosalną przyszłość”, ale niestety, to był tytuł programu kabaretowego STS (data premiery 20 listopada 1955, Warszawa), więc lepiej nie traktować tego przesłania poważnie. Zwłaszcza w kraju, w którym inteligencję zlikwidowali Rosjanie i Niemcy. Skutecznie.
Przyglądałem się tytułom książek polskich autorek, na przykład „Emocje zadbane i masz wyje**ne”, „Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu” czy „Miej wyje**ne, będzie Ci dane”, i zastanawiałem się nad trendem czy tendencją Może raczej szukałem odpowiedzi na pytanie, z czego owe trendy wynikają, bo że są obecnie obecne, to dość oczywiste. Wyszło mi, że rodzą się z kiepskiego pisarstwa. Jeśli fabułą, treścią, warsztatem pisarskim, nie da się nakłonić potencjalnego czytelnika do zakupu, to trzeba epatować tytułem. To proste.
Obecnie, marzec 2024, epatowanie można uskuteczniać na cztery sposoby:
a) Ordynarne, prymitywne wulgaryzmy.
b) Niemieckie słowo „Auschwitz” w tytule.
c) Słowa i zwroty w jakimś obcym języku.
d) Dowolne kombinacje powyższych.
W takim razie pozwolę sobie zaproponować którejś z polskich autorek (lub przyszłych autorek) tytuł: „Pierdo***na in the ass whore opowiada o Auschwitz”. W reklamach powinny się znaleźć, i to koniecznie, informacje, że wreszcie/nareszcie, że długo wyczekiwana, a zwłaszcza „już”, już za tydzień, już za pół roku – nieważna, za ile, ważne, że JUŻ. Można też dodać, że to pozycja bestsellerowa i nie ma żadnego znaczenia, że nie sprzedano dotąd ani jednego egzemplarza.
Ktoś powie, że przecież trzeba jakoś przyciągnąć, zainteresować czytelnika – tak, oczywiście, trzeba, tyle że można to robić na dobrym poziomie. Znakomitym przykładem jest „Alkoholiczka” Miki Dunin. Tytuł prosty, zrozumiały, językowo poprawny, intrygujący.
Rzecz jasna i na szczęście dobrych tytułów nadal mamy trochę więcej.
Obserwuję od pewnego czasu akcję marketingową serialu „Wednesday” i przyznam, że jestem pełen podziwu. Serial „Rodzina Adamsów” z lat 1964-1966 być może interesował moich rodziców, ale oboje dawno nie żyją, więc… Filmu z 1991 roku nie oglądałem, bo horroro-komedie pociągają mnie umiarkowanie. Aż tu nagle pojawia się kolejny serial, tym razem z nastoletnią Adamsówną w roli głównej.
Kiedy zainteresowanie nim spada, a może w ogóle wielkiego nie było, pojawiają się zarzuty o rasizm i już parę milionów widzów siada przed ekranami, przynajmniej po to, żeby sprawdzić czy oskarżenia są prawdziwe.
Kiedy w Polsce zainteresowanie znowu zaczyna maleć, a zaczyna, w popularnej gazecie ukazuje się potężny artykuł, wywiad z psychoterapeutką*. Oświadcza ona na wstępie, że nie diagnozuje nikogo bez osobistego spotkania, ale o postaci Wednesday Adams powie, że… i tu długaśna analiza psychologiczna.
Nawet na portalu czytelniczym „Wednesday” pojawia się nieustająco. Wprawdzie książki takiej (o Adamsach) nie było, ale przed około osiemdziesięciu laty był komiks amerykańskiego rysownika Charlesa Samuela Addamsa, a to już wystarczy, by „Wednesday” (serial) umieścić w cyklu Najpierw książka, później film.
Kiedy zainteresowanie nim spada, natychmiast pojawiają się zapowiedzi nowego sezonu i znowu Wednesday Adams widoczna jest wszędzie. Aż się boję lodówkę otworzyć.
Nie chodzi mi o to czy to dobrze, czy źle. Próbuję sobie tylko wyobrazić, ile kosztowała tak rozbudowana akcja reklamowa. Jestem pewien, że koszt nakręcenia filmu, to w porównaniu z akcją marketingową prowadzoną w połowie państw świata (skoro nawet w Polsce!), musi to być drobiazg. Poza tym cała logistyka takiego przedsięwzięcia – jakoś trzeba dotrzeć do redakcji poczytnego pisma i nakłonić ich do opublikowania specjalnego wywiadu, który wcześniej trzeba przecież wykonać z jakąś profesjonalistką.
Zastanawiam się też, czy wobec takich możliwości zwykły zjadacz chleba jest w stanie się obronić, uchronić, nie dać namówić i przekonać. Film to głupstwo, ale tak można przecież ze wszystkim. I o to mi chodziło.
Na koniec uwaga o nowej szacie graficznej Lubimy Czytać. Kiedy giganci internetu przestawiają się na ciemne tło (oszczędza energię i wzrok), Lubimy Czytać przechodzi na żrącą biel, która zajmuje jakieś 67% ekranu. I do złudzenia przypomina Wysokie Obcasy. To też ciekawy pomysł, który warto obserwować. Uda się w Polsce odwrócić światową tendencję czy jednak nie...
---
*
Stare to bardzo, ale raz w roku nieodmiennie mnie bawi. :-)
Postanowienie 1
• 2020: Będę lepszym mężem dla mojej Kasi.
• 2021: Nie rozwiodę się z moją Kasią.
• 2022: Postaram się odzyskać moją Kasię.
• 2023: Będę lepszym mężem dla Wandy.
Postanowienie 2
• 2020: Będę co niedzielę chodził do kościoła.
• 2021: Będę chodził do kościoła tak często, jak będę mógł.
• 2022: Codziennie poświęcę parę minut na modlitwę i medytację w domu.
• 2023: Co wieczór pooglądam TV Trwam.
Postanowienie 3
• 2020: Nie pozwolę, by szef rozstawiał mnie po kątach.
• 2021: Nie pozwolę by mój sadystyczny szef doprowadził mnie do myśli samobójczych.
• 2022: Będę twardy i nie dam mojemu szefowi szydzić ze mnie przy współpracownikach.
• 2023: Opowiem o szefie mojemu psychiatrze.
Postanowienie 4
• 2020: Przeczytam w tym roku 20 wartościowych książek.
• 2021: Przeczytam w tym roku 10 wartościowych książek.
• 2022: Przeczytam w tym roku 5 książek.
• 2023: Dokończę krzyżówkę.
Postanowienie 5
• 2020: Nie będę się przejmował, jak Tomek i Ola będą się śmiali z mojej łysiny.
• 2021: Nie będę się przejmował, jak Tomek i Ola będą się śmiali z mojego tupeciku.
• 2022: Nie będę się przejmował, jak Tomek i Ola będą się śmiali z mojego gorsetu.
• 2023: Nie będę więcej rozmawiał z Tomkiem i Olą.
Postanowienie 6
• 2020: Postaram się schudnąć do 80 kg.
• 2021: Postaram się schudnąć do 90 kg.
• 2022: Postaram się zejść z wagą do setki.
• 2023: Stworzę realistyczne podejście do kwestii mojej wagi.
Postanowienie 7
• 2020: Nie będę pił przed 17.00.
• 2021: Nie tknę butelki przed południem.
• 2022: Nie zostanę alkoholikiem.
• 2023: Przestanę się spóźniać na mityngi AA.
Postanowienie 8
• 2020: Przestanę wydawać pieniądze bez opamiętania.
• 2021: Spłacę pożyczkę jak najszybciej.
• 2022: Spłacę pożyczki jak najszybciej.
• 2023: Wyjdę z długów do końca roku.
Postanowienie 9
• 2020: Pójdę w tym roku na okresowe badanie do dentysty.
• 2021: Zrobię sobie wypełnienia.
• 2022: Pójdę na leczenie kanałowe.
• 2023: Będę używał lepszego kleju do protez.
Czytając kanapowe teksty oficjalne, przypomniałem sobie kurs pisania. Początkowo robiłem całe mnóstwo błędów; niektóre zostały ze mną na zawsze, na przykład interpunkcyjne, ale to już inna historia i problem innego typu. Kurs był bardzo dawno temu, a ja do dziś pamiętam, dzięki artykułom w Internecie, takie oto zagadnienia:
1. Jeśli tekst zawiera przymiotniki, to nie jest reportażem. Może to opinia lub esej, ale zdecydowanie nie reportaż.
2. Jeżeli tekst zawiera „już”, to prawie na pewno jest to reklama. Może i zawoalowana, może nieświadoma, ale i co z tego. „Już” oznacza wstęp do przekazu manipulowanego, sugeruje, że wydarzenie jest niecierpliwie wyczekiwane, a więc ciekawe, godne uwagi. Rzetelna, prosta informacja: piosenkarz wystąpi w Sopocie 3 grudnia br. Reklama i manipulacja: już za trzy tygodnie w Sopocie wystąpi…
3. Jeśli w swoim tekście użyjesz „warto”, to jedno z dwojga:
a) Najpewniej coś reklamujesz, do czegoś zachęcasz,
b) Nie potrafisz napisać tekstu o wymaganej liczbie znaków, więc wypełniasz go papką typu „warto dodać”, „warto zauważyć” i podobnymi śmieciami. Gdyby nie było warto, to byś nie dodawał i nie zauważał. Do tej kategorii należą też „trzeba zaznaczyć, że…”, „należy wyjaśnić, że…”.
Nie ma to nic wspólnego z panem Bartkiem, ale zastanawiam się, ale może z trzyletnią polonistyką?
https://img8.dmty.pl//uploads/202211/1667911553_porx1j_600.jpg
Zegarek cichutko tyka. Stary, kieszonkowy zegarek z dewizką. Mechaniczny zegarek, który codziennie trzeba nakręcać. Takiego właśnie szukałem, o taki mi chodziło. Duży. Czytelny. I żeby cichutko tykał. W chwilach ciszy i spokoju słyszę, jak mija czas. Czas dobrze wykorzystany, nie zmarnowany albo…
Już nie chciałem najnowszych cudów techniki, czasomierzy trzydziestej siódmej generacji, takich, co to same łączą się z jakimś supernowoczesnym zegarem atomowym i korygują swoje wskazania tak, by ewentualne różnice nie przekraczały pół sekundy na milion lat. Mój zegarek nie jest tak dokładny. Nie musi. Zdążę. Jeśli tylko będę uważny – zdążę. A jeżeli nie będę? Jeśli nie będę uważny, to i najdroższy chronometr nie pomoże. Przecież to już wiem.
Stary zegarek i czas, który odmierza jest jak… jak pomost. Łączy ludzi, którzy kiedyś, dawno temu, słuchali jego tykania, ze mną, dzisiaj, teraz. Ale przecież na mnie się nie kończy, a więc stary zegarek łączy także mnie z kimś, z kim mam się niedługo spotkać, kto będzie na mnie czekał… Jeśli pozwolę mu czekać. Jeśli chcę kazać mu czekać.
Ile czasu miał będę dla niego? Ile mu poświęcę, ile dla niego przeznaczę? Ile chcę mu… dać, ofiarować? Ciekawe pytania, prawda? Zwłaszcza, kiedy pomyślę, że to nie ja przecież jestem szafarzem czasu, a po prawdzie, to przecież nie wiem nawet, ile mnie go wydzielono, ile ja będę go miał. Tutaj. A jeżeli czasu będę miał tyle tylko, co do jutra, do świtu, to czy pójdę dzisiaj na spotkanie? Czy swoje ostatnie godziny gotów jestem oddać drugiemu człowiekowi? Ale zaraz, zaraz, czemu oddać? Czemu poświęcić? Przecież jego zegar tyka tak samo… Czyżby mój czas był lepszy, ważniejszy, droższy? Kto wie, co każdy z nas wyniesie z tego spotkania? Kto wie, z jakimi skarbami ja ze spotkania wrócę, by w ciszy i spokoju móc cieszyć się nimi, słuchając jednocześnie tykania starego zegara?
„Już” – przekleństwo mojego życia. I pytanie, które zawisło, jak głaz: nie będziesz już zbierać książek? – gdy matka przed śmiercią rozdawała przypadkowym ludziom swoje zbiory. Ano, właśnie. Już. Ja jeszcze, ale ty – już. Niewybaczalne.
Ale z drugiej strony… Bez goryczy wyrzekać się przymiotów młodości, to ja już chyba potrafię. Gorzej z godzeniem się, przyjmowaniem bez oporu i goryczy przymiotów starości. Na nie nie jestem jeszcze gotów. Ale czy kiedykolwiek będę?
Ja nie „mam” czasu. Czas ma Bóg i może jeszcze zegarmistrze. Ja za to mam kolegę, o którego trochę się niepokoję, wyjdę więc z domu nieco wcześniej, a jeśli i on wpadnie na taki pomysł, to będziemy mieli dla siebie więcej czasu.
Dziwny jest ten czas. Ja go nie mam, ale we dwóch lub trzech, wspólnie, widocznie można go mieć. Nawet więcej mieć.
Cicho tyka stary, kieszonkowy zegarek… Dla mnie. Dla ciebie. I dla nas.
Języki, którymi posługują się ludzie, dzielić można pewnie według stu rozmaitych kryteriów, ale mnie w tej chwili interesuje tylko podział na języki martwe i żywe. Pierwsze nie rozwijają się od setek, czy nawet tysięcy lat, mogą stanowić dziedzinę zainteresowań językoznawców i archeologów. W języku starogreckim czy po łacinie trudno byłoby się porozumieć współczesnym ludziom, choćby z powodu szczupłej bazy językowej – brak w nich określeń takich jak na przykład „rower”, „elektroda” itd.
Językiem żywym, który ewoluuje właściwie w sposób ciągły, posługujemy się na co dzień.
Człowiek rodzi się w pewnym określonym momencie rozwojowym swojego języka ojczystego i język ten jest dokładnie takim samym elementem jego świata, jak ubiór, fryzura i zasady savoir-vivre’u. Oczywiście wszystkie te elementy zmieniają się w ciągu kilkudziesięciu lat życia człowieka, ale wydaje się, że liczba, rodzaj oraz zakres zmian, jakie jesteśmy w stanie „przeżyć bezboleśnie” i bez oporów wdrożyć w codziennym użyciu, jest dość ograniczona. Ludzie starsi często nie używają już pewnych (powszechnych pozornie) określeń, w coś już się jednak nie ubierają, pewnych fryzur nie noszą, jakichś zachowań nie tolerują.
Ja już określenia „zajebiście” używał na co dzień raczej nie będę zbyt często; próbowałem – jakoś mi nie wychodzi. Nie będę mylił „bynajmniej” z „przynajmniej”, ani używał „spolegliwy” w znaczeniu „uległy”, „oportunista”, jako ten, który stawia opór, czy wreszcie opowiadał, że „półtorej roku” temu...
Myślę, że często nie da się jednoznacznie określić, które zmiany i modyfikacje języka są uzasadnione, a które nie, potrzebne i niepotrzebne, mądre i głupie – są to sprawy w wielu przypadkach subiektywne. Oczywiste jest, że kiedy pojawia się nowy przedmiot, potrzebna jest dla niego nazwa. Ot, taki choćby kalkulator (calculator). Ale czy próba nazwania w Polsce tego urządzenia „liczykiem”, bo kalkulator nie dość, że pochodził z języka zachodnich imperialistów, to jednak służył do liczenia, a nie do kalkulowania, była głupia i bezsensowna, czy tylko nieudana?
Są zmiany w języku, które akceptuję i niejako automatycznie włączam do swojego prywatnego zbioru słów, zwrotów i określeń, często używanych (na przykład – OK, garaż, komputer), ale są i takie, których nie toleruję. Do tych ostatnich należy na przykład używanie, zwykle w handlu, liczby pojedynczej zamiast mnogiej („pieczarka – 1kg - 5 złotych”), albo już zupełne cudactwo polegające na próbach naśladowania maszyn.
Kiedy w naszym kraju wprowadzany był podatek VAT, pierwsze kasy fiskalne były urządzeniami dość prymitywnymi – często nie obsługiwały polskich znaków diakrytycznych i z reguły miały wyjątkowo ograniczoną liczbę znaków (pól) przewidzianą na nazwę towaru. Na paragonach pojawiały się wówczas, początkowo trudne do rozszyfrowania, zapisy typu: „fasola luz” czy „jabłko susz”. Oczywiście „fasola luz” oznaczała fasolę luzem, to jest nie paczkowaną, „na wagę”, a „jabłko susz” to jabłka (jabłka, a nie jedno jabłko!) suszone. Wynikało to, rzecz jasna, z braku miejsca na pełną nazwę.
Minęły lata. Kasy fiskalne mamy już znakomite i wpisywać w nie można nieomalże wszystko, co się komu tylko podoba. Dorobiliśmy się też hipermarketów, bannerów reklamowych i sklepowych gazetek. Okazuje się jednak, że nawet w miejscach, w których spokojnie można by ulokować „XIII Księgę Pana Tadeusza”, nadal pojawiają się określenia „luz” i „susz”, i już nie jako skrót.
Jakoś trudno mi jest uwierzyć w to, że nasi – niewątpliwie wybitni – specjaliści od reklamy i marketingu rzeczywiście uważają je za poprawne i właściwe. A skoro tak, to może problem tkwi gdzieś indziej, czyli na przykład w słowach „wybitni” i „specjaliści”?
Dawno, dawno temu, gdy mur berliński stał sobie jeszcze w najlepsze, a o walucie zwanej euro nikt jeszcze nie słyszał, w Dortmundzie, a może w Kolonii, już nie pamiętam, kupiłem portfel. Zapłaciłem za niego 9,99 marek, co wprawdzie w przeliczeniu na złotówki dawało kwotę niebagatelną, ale tam najwyraźniej nie było ceną wygórowaną, ani nawet zbyt wysoką. Portfel był znakomitej jakości i sprawował się nienagannie przez prawie dwadzieścia lat, dzięki czemu przez cały ten czas temat „portfele” mógł być w moich myślach zupełnie nieobecny.
Prawie dwa lata temu mój niemiecki portfel zaczął zdradzać oznaki zużycia i nie wyglądał już tak elegancko, jak dekadę wcześniej. Postanowiłem więc kupić nowy, co wydawało się przedsięwzięciem banalnym, na które mężczyzna przeznacza nie więcej niż kilkanaście minut, z dojazdem włącznie. Wybrałem się więc do stosownego sklepu…
Początkowo wydawało mi się, że sprzedawczyni, ochoczo prezentująca rozmaite modele, mnie nie zrozumiała, powtórzyłem więc wyraźnie, że chciałem obejrzeć portfele, a nie portfele z portmonetkami. Pani nie wiedziała, o czym mówię. Szkoda mi było czasu na dyskusje z miłą, ale najwyraźniej upośledzoną dziewczyną, więc wybrałem się do drugiego sklepu, a kiedy sytuacja się powtórzyła – do trzeciego.
Czwartej, a może piątej sprzedawczyni starałem się wyjaśnić, a nawet zademonstrować, o co chodzi i w czym jest problem. Pokazałem jej mój portfel oraz moją portmonetkę. Wyjaśniłem powoli i poprawną polszczyzną, że portfel służy mi do przechowywania banknotów, dokumentów, kart kredytowych itp., a bilon (monety) mam w portmonetce. Od lat zresztą preferuję tak zwane podkówki; uważam, że są do tego celu najwygodniejsze. Dodałem też, że nadal wolałbym mieć te rzeczy osobno – osobno portfel i osobno portmonetkę, bo portfel połączony w jedną całość z portmonetką mnie nie interesuje. W siódmym sklepie, w którym pokazywano mi etui na dokumenty zamiast portfela (nie miało portmonetki, to fakt, ale przegrody na banknoty też nie) zaczęło mi świtać, że towar, o który mi chodzi, najprawdopodobniej już nie istnieje, a sprzedawczynie, młode dziewczyny nie były psychicznie zaburzone, po prostu nigdy takiego nie widziały. Nie mieściło mi się to w głowie…
Portfela (bez portmonetki!) szukałam kilkanaście miesięcy, pytając o niego w każdym mieście w Polsce, w jakim się znalazłem. Zaczynało to zakrawać na obsesję.
Pewnego razu, w którymś tam z kolei dużym i ekskluzywnym sklepie z galanterią, jego właścicielka zapytała, czemu tak się upieram, czemu nie kupię portfela z portmonetką, przecież bilon mogę sobie nadal nosić w swojej podkówce. No, to jej pokazałem…
Mój stary portfel, wypełniony banknotami, dokumentami, kartami, legitymacjami, biletami, wizytówkami, nosiłem w nim też plaster z opatrunkiem na wszelki wypadek, kartę biblioteczną i kilka innych rzeczy, miał grubość około jednego centymetra. Pusty portfel z portmonetką, nowej generacji, z jakimiś zamkami, spinkami i zatrzaskami, to minimum dwa i pół centymetra grubości. Zademonstrowałem nawet jak coś takiego, do tego z zawartością, wygląda w wewnętrznej kieszeni marynarki, a wygląda dokładnie tak, jakbym miał tam połówkę cegły, albo pistolet. Inne miejsce, w którym mężczyźni noszą portfele, to tylna kieszeń spodni, ale po wepchnięciu do niej takiego tobołka, nie da się wygodnie usiąść.
Z sympatycznej rozmowy, jaka się między nami wywiązała, dowiedziałem się, że dokładnie wszystkie portfele, jakie miła pani ma w ofercie, produkowane są w Chinach. Marka, cena i nazwa firmy (tu znaczące przymrużenie oka), nie mają nic do rzeczy – stwierdziła właścicielka sklepu, a ja nie miałem powodu, by jej nie wierzyć. W Chińskiej Republice Ludowej – wyjaśniała dalej pani – mężczyźni nadal noszą workowate spodnie z wielkimi kieszeniami, w których takie portfele nie sprawiają kłopotu. Poza tym wartość chińskiej waluty jest niewielka, a więc monet (1, 2, 5 fenów, 1, 5 jiao, 1 yuan) zwykle nie nosi się wielu – pani dodała, że była tam osobiście nawiązując współpracę handlową i na własne oczy widziała. Może i tak…
Kiedy wyraziłem wątpliwości, co do chińskiego monopolu, pani poinformowała mnie, że owszem, czasem, bardzo rzadko, zdarzają się portfele nie produkowane w Chinach, ale i tak robione są zwykle według chińskich wzorów, a więc z portmonetkami. Ręce mi opadły…
Właściwie już byłem gotów poddać się, kupić portfel z portmonetką i jakąś torbę/worek do jego przenoszenia, kiedy dość niespodziewanie trafił mi się wyjazd do Londynu. Plan pobytu miałem mocno napięty, ale nie aż tak bardzo, by nie znaleźć chwili na wizytę w sklepie, w którym sprzedawane są markowe towary, końcówki serii, po bardzo przystępnych cenach. Poszukiwanie portfela bez portmonetki zajęło mi jakieś dwie minuty. Za elegancki, zgrabny, wygodny portfel z prawdziwej skóry zapłaciłem mniej więcej dwie trzecie tej ceny, którą musiałbym wydać w Polsce na chiński portfel z portmonetką.
I tylko czasem zastanawiam się, komu i w czym przeszkadzały portfele, które wygodnie i elegancko można było nosić w wewnętrznej kieszeni marynarki? Czemu praktycznie zniknęły z rynku?
Nie da się wejść do tej samej rzeki, a w ogóle to i po co próbować; książka się przecież nie zmienia, więc jaki sens czytać ją ponownie…
Zwykle, kiedy wspominam, że czytam NIEKTÓRE książki więcej niż raz, takie lub podobne pojawiają się argumenty. To chyba nie do końca tak jest albo tylko formalnie, a sztuka z formalnościami niewiele ma wspólnego.
Wspomnienie pewnego Indianina z plemienia Mi’kmaq, który uważnie i nie raz czytał tak zwaną Wielką Księgę:
W tradycji Mi’kmaq występują mali ludzie, których nazywamy Bugalademujs. Żyją w górach, ale często zakradają się do naszych domów i płatają nam figle. Przeważnie robią to w nocy, żebyśmy ich nie widzieli. Gdy zauważyłem, że „My, agnostycy”, czyli rozdział czwarty „Wielkiej Księgi”, wydaje się być zmieniony, powiedziałem, że to Bugalademujs bawili się moją „Wielką Księgą”. I wiecie co? Oni dalej to robią.
Podobnie jest z tą rzeką. To prawda, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki (rzeka już nie ta sama i ja nie ten sam, i okoliczności, i…), ale to właśnie traktuję jako zaletę.
Sztuka – może trzeba napisać, że prawdziwa sztuka – jest do przeżycia. Jeśli ktoś nie ma takich przeżyć, które chciałby powtórzyć, do których pragnąłby wrócić, to (powtórzę za poprzednim wpisem) współczuję.
Książki, powieści, jako forma sztuki, też są do przeżywania, a nie tylko formalnej rejestracji fabuły. Z inną sztuką jest podobnie. Czy Dawid – rzeźba Michała Anioła – to goły chłop, czy jednak coś więcej? Jeśli tylko goły chłop, to rzeczywiście nie ma potrzeby oglądać go drugi raz. Koncerty Brandenburskie Bacha, to sztuka? A może tylko wprawki dla uczących się gry na organach? Jeśli to drugie i nie uczymy się akurat gry organowej, to rzeczywiście, po co tego słuchać drugi raz? Claude Monet namalował obraz „Wenecja” – no, dobrze, widok jakichś budowli za wodą. Po co oglądać drugi raz? Tym bardziej, że Wenecja już tak nie wygląda…
Oczywiście, jeśli powieść nie jest sztuką albo na sztukę wrażliwym się nie jest, to nie ma sensu do niej wracać, gdy już wiadomo, kto zabił.
Ludzie się zmieniają. Dorastają, dojrzewają. Przynajmniej niektórzy. Nie jest dla mnie niczym niezrozumiałym to, że w książce, czytanej po latach, dostrzegam inne elementy, na co innego zwracam uwagę…
Dawno, dawno temu, ale pamiętam jak dziś, jak wiele było zamieszania związanego z ostatnim tomem przygód Harrego Pottera, pytań o zakończenie, zakazów ujawniania zakończenia, prób odgadnięcia zakończenia… Przypomniało mi to dyskusję, jedną z wielu, na temat czytania tych samych książek po raz drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty, siódmy, ósmy, dziewiąty… Kiedy powiedziałem, że jest wiele książek, do których wracam i które czytam kolejny raz po kilkuletniej przerwie, towarzystwo - bardzo oczytane i inteligentne zresztą - popatrzyło na mnie jak na głupka i zakrzyczało chórem: „A nie szkoda ci czasu? Mógłbyś przeczytać za to książkę, której nie znasz, a w tej to już przecież wiesz, co będzie dalej”.
Tłumaczyłem jasno i spokojnie, że książka jest, moim skromnym zdaniem, takim samym zamkniętym, skończonym dziełem sztuki, jak obraz, film, utwór muzyczny czy rzeźba. A dzieło sztuki , to doznania estetyczne, przeżycia duchowe, emocje, nastroje itd. Co będzie dalej, ważne jest (powiedzmy), gdy czytam w gazecie sprawozdanie z obrad plenarnych albo meczu, ale też gazeta dziełem sztuki nie jest, nie spełnia wymogu tworu skończonego i zamkniętego. Podobnie zresztą jak telenowele, ale to inna bajka. Oczywiście dzieło sztuki (książka) może być wydane w kilku tomach, tak samo, jak sztuka teatralna może mieć kilka aktów.
Po tym niewielkim wprowadzeniu zapytałem, czy można sobie wyobrazić człowieka, który drugi raz nie spojrzy na obraz czy rzeźbę, albo nie posłucha raz jeszcze utworu muzycznego, bo… już wie, co będzie dalej, już to widział czy słyszał?
Mam wrażenie, że do 8% zgromadzonych coś tam dotarło.
Informacja o tym, że Harrego zabiła Hermiona przebrana za Hardodzioba, będącego wcieleniem Syriusza opętanego przez profesora Snape'a, albo odwrotnie, nie była w stanie wpłynąć nijak na moją chęć przeczytania ostatniego tomu przygód. Tym niemniej spotkałem ludzi twierdzących z pełnym przekonaniem, że gdyby ktoś im zdradził wcześniej zakończenie takiej lub innej powieści, to już nie miałoby dla nich sensu czytanie książki, ale takim ludziom mogę jedynie głęboko współczuć, mając nadzieję, że może kiedyś zrozumieją, że sztuka z informacją o tym, co będzie dalej, ma bardzo niewiele wspólnego... jeśli w ogóle.
Czy należy wstydzić się pesymizmu i chwalić optymizmem?
Kiedy pewna znajoma, z uroczym uśmiechem oznajmiła przy jakiejś tam okazji, że jest „niepoprawną optymistką”, miałem ochotę spytać ją, czy faktycznie rozumie to, co mówi i czy w to wierzy? A przede wszystkim, czy uważa to za powód do dumy? Zwykle niezbyt często spotyka się ludzi, aż tak skorych do ujawniania swoich wad charakteru. Bo optymizm jest wadą, niebezpieczną wadą.
Zwykle optymizm przeciwstawia się pesymizmowi. Nie ulega wątpliwości, że pesymizm jest wadą, więc przy takiej konfrontacji pozornie wychodziłoby na to, że optymizm to zaleta. W takim rozumowaniu, co chyba oczywiste, tkwi poważny błąd. Taki sam, jak w przypadku sadyzmu i masochizmu. Jeżeli sadyzm jest wadą, co chyba nie ulega wątpliwości, to przecież nadal nie oznacza, że masochizm jest zaletą.
Jeśli pesymista uważa, że na pewno się nie uda, to optymista jest przekonany, że na pewno się uda. Są to po prostu dwa przeciwstawne bieguny wady, na którą składają się takie podstawowe elementy, jak kompletnie nierealna ocena rzeczywistości, naiwność oraz zwyczajny brak roztropności.
Czy pesymizm jest niebezpieczny dla rodziny, przyjaciół i znajomych pesymisty? Nie. Na pewno nie jest przyjemny, a kontakt z kimś takim obniża nastrój, zniechęca, odbiera chęć do życia i działania; pesymista to przecież według powszechnego przekonania ktoś smutny (co wcale nie musi być prawdą). Ale niebezpieczny nie jest. Pesymista będąc przekonany, że na pewno się nie uda, ma przygotowane trzy plany awaryjne na taką okoliczność. Przynajmniej trzy. I co najwyżej będzie mocno zawiedziony, że nie miał okazji zastosować któregoś z nich, bo udało się, i to za pierwszym razem.
Optymista będąc przekonany, że uda się na pewno, żadnych planów czy rozwiązań alternatywnych nie tworzy, bo i po co mu one – przecież wiadomo, że się uda! Kiedy optymiście czasem się jednak coś nie powiedzie, to oczywiście jest to wielka tragedia, i muszą tu być jacyś winni – przecież plan optymisty był tak genialny, że musiał „wypalić”. Taki stan (szukanie winnych) rzecz jasna u optymisty nie trwa wiecznie, bo bardzo szybko ma on gotowy, równie genialny i znów całkowicie nierealny pomysł, który… na pewno się uda.
Obcowanie z optymistą na gruncie towarzyskim jest przyjemnym doświadczeniem i miłym przeżyciem. Jednak dla rodziny lub w firmie ktoś taki jest niebezpieczny. Ocenia sytuację, oraz swoje możliwości, zupełnie nierealnie, zakładając z góry, że każdy jego plan, decyzja, pomysł, rozwiązanie, są dobre i niewątpliwie doprowadzą do sukcesu. Krótko mówiąc optymista to ktoś taki, kto po skreśleniu kilku liczb, stojąc z kuponem w kolejce do kolektury Lotto, już dzwoni do dealera Mercedesa i zamawia najnowszy model tego auta.
Dość często spotykam się z przekonaniem, jakoby optymizm był pożądaną zaletą. Nieporozumienie to może wynikać z dwóch powodów:
1. Optymista myli nam się z kimś radosnym, pogodnym i wesołym, czasem wiążemy z optymizmem takie pojęcie, jak „pogoda ducha”. To faktycznie często bywa prawdą, ale jednak nie zawsze. Problem bowiem polega na czymś innym - o ile pesymizm cechuje brak racjonalnych podstaw do przewidywania klęski lub porażki, to optymizm cechuje taki sam brak racjonalnych podstaw do prognozowania sukcesu lub wygranej. Skutki oraz konsekwencje optymizmu rzadko bywają przyjemne, zwłaszcza dla rodziny optymisty.
2. Optymista jest najczęściej wysoko ceniony w towarzystwie. Nic dziwnego, przecież lubimy czuć się pogodnie i przyjemnie podczas spotkania ze znajomymi. Lubimy tak bardzo, że pewnie z tego powodu chętnie wtrynilibyśmy tą cechę każdemu z naszych znajomych. We własnym domu chyba jednak kogoś takiego wolelibyśmy uniknąć. To trochę tak, jak z paniami pewnego autoramentu. Wielu panom bardzo się podoba, że tak chętnie i bez oporów „dają”, ale co do obecności takiej pani w ich domu, w roli żony oraz matki, pewnie mieliby sprzeciwy i opory.
Na koniec jeszcze jedno, dość często dające się słyszeć określenie – nieuzasadniony optymizm. Trochę przypomina to typowy błąd logiczny idem per idem, albo „masło maślane”, bo optymizm z natury jest właśnie nieuzasadniony. Gdyby opinia, pomysł, decyzja, itp., były uzasadnione, to wynikałyby przecież z jakichś realnych przesłanek. Na przykład wieloletnich doświadczeń. No, ale to już nie jest optymizm, tylko realizm.
Na koniec kilka cytatów:
"Optymizm - karykatura nadziei" - Gilbert Cesbron
"Optymizm jest ślepy, pesymizm gorzki" - Jean Cocteau
"Pesymista: optymista z praktyką życiową" - Julian Tuwim
"Optymizm jest zawsze wynikiem niedostatecznych informacji" - Jacques Tati
"Optymizm to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się źle dzieje" – Wolter
"Pesymizm, podobnie zresztą jak optymizm, jest znakiem umysłowej nierównowagi" - Emil Cioran
"Nie ma żałośniejszego widoku niż młody pesymista, z wyjątkiem starego optymisty" - Mark Twain
"Ubogich duchem stać jedynie na tani optymizm; kosztuje wprawdzie drogo, ale innych" – St. J. Lec
…obejrzałem film „Pod Mocnym Aniołem”.
W tym momencie mógłbym dodać, że nie wiem po co, ale to nie byłoby zgodne z prawdą – wiem, bardzo dobrze wiem. Film oglądało wielu znajomych i nieznajomych, mówią o nim i piszą, więc chciałem sobie wyrobić własne zdanie. Film trwa prawie dwie godziny. Po jakichś dwudziestu minutach byłem już zmęczony, znudzony i zniechęcony, po czterdziestu straciłem nadzieję, że coś ważnego albo w ogóle sensownego jeszcze się w nim wydarzy, ale… obejrzałem do końca, żeby mi nikt nie zarzucił, że oceniam dzieło, które poznałem jedynie w części.
Dźwięk.
Mijają dziesięciolecia, a film polski nie radzi sobie z dźwiękiem. Jedne są słabo słyszalne inne zbyt głośne, nachalne, irytująco i bezsensownie wyeksponowane: odgłosy jedzenia, kroków, szczękania sztućców. Za to wiele dialogów albo pojedynczych słów jest słabo słyszalna, niewyraźna. Obawiam się, że nie dam sobie wmówić, że to celowy zabieg, bo tego typu problemy obserwuję w filmach polskich prawie pół wieku.
Obraz.
Biegłość techniczna i udziwnione ujęcia mogłyby wzbogacić genialne dzieło, ale same tylko sztuczki formalne z miałkiej treści nie stworzą arcydzieła. Nie uważam też, żeby epatowanie widza fizjologią (rzyganie i sranie pod siebie) było w dobrym guście – to wyjątkowo prymitywne chwyty.
Fabuła.
Reżyserska wizja migawek z życia alkoholików. Z obecną rzeczywistością nie ma to zapewne wiele wspólnego.
Przesłanie.
Tego odkryć mi się nie udało.
Podsumowanie.
Być może film ten jest przykładem współczesnej sztuki, ja tam nie wiem, nie znam się – jestem wyznawcą teorii, że nie ładne to, co ładne, ale to, co się komu podoba. Mnie ten film znudził i zmęczył. Jeśli tak ma wyglądać współczesne polskie kino, to ja wracam do „Człowieka z marmuru”, „Psów”, „Vabank”, „Misia”, „Nie ma mocnych”, „Ziemi obiecanej”, „Rejsu”…
Nad jednym się tylko zastanawiam – ile film „Pod Mocnym Aniołem” pochłonie ofiar? Bo po jego obejrzeniu niektórzy dojdą do oczywistego wniosku, że jeśli tak wygląda alkoholizm, to oni na pewno problemów z piciem nie mają. Ile żon i dzieci zacznie mieć wątpliwości, bo przecież głowa rodziny nie zachowuje się aż tak destrukcyjnie i – zamiast uciekać albo szukać pomocy – pomyślą, że może przesadzają, może u nich nie jest jeszcze tak źle…
Ciekawa recenzja filmu: http://mikadunin.blogspot.com/2014/01/117-pod-faszywym-anioem.html
Handel jest sztuką oszustwa. Kiedyś wydawało mi się, że gdyby określony towar sprzedawały sklepy tylko i wyłącznie jednej sieci, za identyczną cenę w każdym z nich, to może wtedy… ale to bez sensu – zawsze znalazłby się ambitniejszy kierownik sklepu, który chcąc być lepszym od innych kierowników, robiłby rozmaite hokus-pokus byle sprzedawać więcej niż pozostali; nawet nie manipulując ceną.
Czy jesteś podatna/y na psychomanipulacje sklepowe?
W jednym z podręczników zaawansowanych technik sprzedaży (socjotechnika to nawet ładna nazwa, prawda?) widziałem taki oto prościutki test – w jakich okolicznościach sklep będzie sprzedawał więcej określonego towaru:
a) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie identyczna jak cena w kasie?
b) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie niższa niż cena w kasie?
c) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie wyższa niż cena w kasie?
Zastanów się przez chwilę, może uda ci się udzielić właściwej odpowiedzi zanim ją wyjawię. :-)
Rzecz jasna właściwa jest odpowiedź druga z kolei i tylko w takim przypadku, kiedy cena towaru na regale będzie niższa niż cena w kasie, sklep może liczyć na wzrost obrotów. Dlaczego? To proste!
Jeśli cena na regale i w kasie będzie identyczna, to przecież nic się nie zmieni i nie ma powodu, żeby zmieniała się liczba kupujących. Jeśli cena będzie w kasie niższa niż na regale, to też nie wpłynie to na wielkość sprzedaży, bo przecież klienci podejmowali decyzję o zakupie widząc wyższą cenę na regale i nie mogli zakładać, że przy kasie okaże się ona niższa. Owszem, mogą się ucieszyć z promocji czy pomyłki kasjerki, ale to wszystko.
A co się będzie działo, jeśli na regale cena towaru będzie niższa niż w kasie? Skuszonych atrakcyjną ceną klientów będzie niewątpliwie o wiele więcej („wprawdzie mam jeszcze w domu cukier na trzy dni, ale cena jest tak korzystna… a poza tym za kilka dni i tak bym go musiał kupić… wezmę od razu dwa”). No, ale przecież cena tak naprawdę nie jest niższa, przy kasie okaże się, że jest normalna, dokładnie taka sama jak zwykle. Tak, to prawda, ale wtedy…
– 60% klientów nie zauważy różnicy, mają wyładowane całe wózki zakupów i nie są w stanie śledzić na bieżąco wyświetlanych przez kasę cyferek. Teoretycznie mogliby stanąć przy kasie i sprawdzać paragon punkt po punkcie, ale w tym momencie działa już presja stworzona przez kasjerkę, która na produkty „skasowanego” klienta natychmiast zaczyna wrzucać towary następnego kupującego, wymuszając w ten sposób błyskawiczne pakowanie zakupów i odejście od kasy. A po odejściu od kasy… Wiadomo.
– 15% klientów zauważy różnicę w cenie, ale dojdą do wniosku, że to oni się pomylili, coś źle odczytali, opacznie zrozumieli itp. Wezmą winę na siebie i zapłacą bez oporów.
– 10% kupujących to ludzie, którzy boją się zaprotestować, wprawdzie są przekonani, ze mają rację, ale nie stać ich na narażanie się na grymasy kasjerki i kolejnych klientów, wynikające z konieczności wzywania szefa zmiany, dokonywania jakichś korekt na paragonie fiskalnym itd. Przeniesienie draki do punktu obsługi klienta niewiele zmienia.
– 10% klientów zauważy różnicę, ale machnie na to ręką, dochodząc do wniosku, że 2 złote w te czy tamte różnicy im nie robi, stać ich, a co! Tak przy okazji, to jest bardzo specyficzna i ciekawa sytuacja. Na takie gesty nie pozwalają sobie ludzie autentycznie bardzo biedni, dla których nawet tak niewielka kwota ma znaczenie albo niektórzy rzeczywiście bardzo bogaci. Czasem mówiło się o nich, że właśnie dlatego są bogaci, bo nie dają się „robić w jelenia”, „walić w rogi”, czyli po prostu okradać, oszukiwać i wykorzystywać na każdym kroku. „Gest” mają nowobogaccy lub ludzie z poziomu odrobinę wyższego niż najniższy, którzy chcą pokazać w ten sposób swoje pozorne lekceważenie dla pieniędzy, co według nich, świadczy o ich statusie.
– 4% klientów zrezygnuje w ogóle z zakupu towaru, jeśli okaże się, że cena jest wyższa niż myśleli lub pamiętali. Są to ludzie, którzy nie znają lub nie chcą (a może i nie potrafią) wymusić stosowania przez sklep zasady mówiącej, że towar ma być sprzedany za taką cenę, za jaką go wystawiono. Jeśli ktoś z pracowników sklepu się pomylił, to jest to problem sklepu, a nie klienta.
– 1% klientów będzie się upierać, żądać sprawdzenia oraz sprzedania towaru za taką cenę, jaka była uwidoczniona na regale.
I tak oto sklep nakłonił do zakupu około 25% klientów więcej niż zwykle, a z tych 25% zaledwie 1% wymusiło to, co im się należało. Czysty zysk, nieprawdaż? A biorąc pod uwagę fakt, że hipermarket sprzedaje ze trzy tony naszego przykładowego cukru na dobę, to…
Oczywiście „procenty” podaję szacunkowo, w przybliżeniu. Jest też chyba sprawą jasną, że tego typu operacji nie dokonuje kasjerka czy osoby rozkładające towar – wyżywanie się na nich, nie ma więc większego sensu.
Jedna rzecz w tym wszystkim jest według mnie bardzo ważna. Każdy może robić ze swoimi pieniędzmi to, co mu się podoba. Jeśli jednak dajesz się okradać, bo cię na to stać albo ze strachu (obawa przed konfrontacją, „a co się tam będę użerał…”), albo z lenistwa, albo z jakiegokolwiek innego powodu, to pamiętaj, że zgoda na zło zawsze urodzi zło i od tej reguły nie ma wyjątków. Stare powiedzenie mówi, że nic tak nie umacnia zła, jak bierność dobrych ludzi. Tobie może nawet być wszystko jedno, ale w tym kraju nie mieszkasz sam/a.
Późnym wieczorem, zacząłem czytać nową książkę. Już na początku znalazłem coś, co mnie zaszokowało. Zwłaszcza, że to książka sensacyjna, o akcji polskiej Agencji Wywiadu, której celem ma być odbicie z rąk talibów porwanego polskiego biznesmena. To zdecydowanie nie jest poradnik dla młodych zakochanych. Ale jednak, w tym właśnie momencie, w całkiem niewłaściwej książce, na takie oto stwierdzenie się natknąłem, choć pewnie lepiej byłoby powiedzieć, że się z nim zderzyłem.
Wszystko wskazywało na to, że związek układa się po jej myśli. Jednak z upływem czasu okazało się, że Robert właściwie niewiele odbiega od schematu i jest podobny do swoich zapomnianych już poprzedników. Najgorsze jednak było w nim to, że miał w sobie za dużo miłości. Tego Monika nie lubiła. Uważała, że potrzebuje tyle miłości, ile sama daje, więc każde zachwianie tej proporcji uznawała za obciążenie dla związku. Na domiar złego Robert ciągle zadawał pytania, wykazując, jak uważała, emocjonalną nadgorliwość. Monika nie lubiła odpowiadać, bo czuła się wtedy śledzona. Jakby ktoś na siłę próbował wejść do jej duszy, odebrać część intymności*.
Część kobiet, może nawet większość, jest (jak to pisze moja przyjaciółka na znakomitym blogu):
...przynajmniej w jakiejś części babą z krwi i kości. Labilną, empatyczną do szpiku kości, naiwną i przeświadczoną o własnej nieomylności (kto niby ma wiedzieć lepiej niż ja?!) idiotką. I nie piszę tego dlatego, że w moim życiu wydarzyło się właśnie jakieś nieszczęście. (Jeszcze.) Po prostu zauważyłam, jakie mam tendencje, a to nie wróży dobrze. Wpierw upieram się przy swoim, a później...**.
Tyle, że nie wszystkie kobiety są takie właśnie, a to powoduje określone konsekwencje dla dzieci płci męskiej.
Na wychowanie dzieci, także chłopców, znaczny wpływ mają matki. W naturalny sposób starają się ich wychować na dobrych mężów (dla innych kobiet) i dobrych ojców, o czym oczywiście pojęcia nie mają, ale to już inna sprawa. Nawet jeśli kobieta należy do tej mniejszości i ma psychikę podobną do Moniki z cytatu, to i tak, na wszelki wypadek, będzie się starała wychować syna dla kobiety o osobowości i psychice typowej, bo założy, że to tylko z nią samą coś jest nie tak, a cała reszta kobiet jest inna.
Dorosły facet często nie ma pojęcia, czemu mu się związek sypie, skoro – zgodnie z instrukcjami mamy – przynosi kwiatki, stale powtarza, że ją kocha, dopytuje o wszystko, żeby okazać zainteresowanie itp.
Niektórzy mężczyźni wtedy dopiero zaczynają rozstawać się ze swoimi (raczej mamy) przekonaniami. Inni do weryfikacji przekonań nie będą zdolni nigdy. Bo… matka jest tylko jedna, bo matka mnie kocha, bo matka chce dla mnie jak najlepiej, kto ma znać dobrze inne kobiety, jak nie matka.
Dorastanie jest trudne. I często boli. I nie każdemu się udaje.
Najbardziej ryzykownym z tysięcy, a może nawet milionów przedsięwzięć podejmowanych w życiu jest dorastanie. Polega ono na zrobieniu kroku z dzieciństwa w dorosłość. Prawdę mówiąc, przypomina raczej karkołomny skok niż krok, i wielu ludzi nie może się nań zdecydować przez całe życie. Na pozór sprawiają wrażenie dorosłych, a jednak pod względem psychologicznym większość „pełnoletnich” aż do śmierci pozostaje dziećmi, które nigdy naprawdę nie wyzwoliły się spod władzy rodziców***.
---
* Vincent Severski, „Zamęt”, Czarna owca, 2018, s. 10-11.
** http://pelagiam.blogspot.com
*** M. Scott Peck „Drogą mniej uczęszczaną”, wyd. Medium, 1998, strona 111.
O profitach bez wysiłku, czyli jak odkryłem, że jestem normalny.
Kiedy byłem dzieckiem i nastolatkiem wiele razy słyszałem w formie zarzutu czy wyrzutu, a może nawet pretensji kierowanej bezpośrednio do mnie, stwierdzenie: „wy młodzi to byście wszystko chcieli za darmo, bez wysiłku”. Często mówiła tak moja babka, a wyraz wstrętu, który malował się wtedy na jej twarzy wyraźnie pokazywał, co myśli o takich postawach i jak je ocenia.
Najczęściej gwałtownie zaprzeczałem, mówiłem, że wcale tak nie myślę, że źle się wyraziłem, źle mnie zrozumiała, lub coś w tym stylu. Raz tylko, przez krótką chwilę, pozwoliłem sobie upierać się przy swoim. Wykrzyczałem wtedy babce niesamowicie zdenerwowany, że tak, ja chcę mieć różne rzeczy za darmo, że nie rozumiem, czemu mam chcieć ciężko pracować na loda, kurtkę, zabawkę, spodnie, czy czekoladę. Chciałem, żeby zrozumiała, że ja uznaję konieczność pracowania po to, żeby zarobić pieniądze na rzeczy niezbędne i przyjemności i z tą koniecznością się godzę (choć z oporami), ale gdybym miał wybór i to samo mógłbym dostać bez pracy i wysiłku, to tak właśnie bym wolał.
Z babką nigdy już do tego tematu nie wróciliśmy, ale identycznie sformułowany zarzut pod adresem swoim i innych młodych ludzi, słyszałem od wielu dorosłych jeszcze setki razy. Uznałem wtedy, że skoro wszyscy uważają tak właśnie, a tylko ja inaczej, to widocznie jestem nienormalny. Doszedłem też do wniosku, że lepiej będzie dla mnie swoją nienormalność ukrywać – ludzie „inni” zawsze mają gorzej, trudniej, a po co mi to?
W taki oto sposób nigdy nie ujawniałem własnego zdania na ten temat kolegom ze szkoły czy podwórka, a potem współpracownikom. Właściwie to nawet wiele wysiłku wpakowałem, żeby przekonać samego siebie, wmówić sobie, że ja też cenię tylko dobra zdobyte i okupione ciężką praca, a to, co dostałem za darmo właściwie jest bezwartościowe... ale prawdę mówiąc nigdy mi się to w pełni nie udało.
Dawno temu czytałem bez zbytniego zapału książkę, po którą sam na pewno nigdy bym nie sięgnął, a którą poprzedniego dnia pożyczyła mi koleżanka. Nosi ona (książka, a nie koleżanka) dziwny nieco tytuł „Pozwól, że opowiem ci…”, a jej autorem jest Jorge Bucay – lekarz psychiatra i psychoterapeuta Gestalt. Na stronie 36 znalazłem taki oto tekst:
… na początek konieczne jest usunięcie pułapki, którą zastawiono na nas, kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali. Tą pułapką jest głęboko zakorzeniona w nas idea będąca częścią naszej dosadnej kultury i samo przez się zrozumiałej: docenia się tylko to, co się osiąga wysiłkiem. Amerykanie powiedzieliby na to bull-shit. Każdy może stwierdzić zgodnie z własnym odbiorem rzeczywistości, że to nieprawda, a jednak budujemy swoje życie tak, jakby to była prawda niepodważalna. Kilka lat temu opisałem kliniczny syndrom…
Nie byłem nienormalny… Przez te wszystkie lata to nie ja byłem nienormalny!!!