Pewnego razu usłyszałem, że jedna z religii nakazuje swoim wyznawcom nadstawiać drugi policzek. Osoba, od której się o tym dowiedziałem, nie wyjaśniła dokładnie o co chodzi (sytuacja uniemożliwiała zadawanie pytań), czyli w jakiej sytuacji, komu i po co, ów drugi policzek wierni winni nadstawiać.
Po długich poszukiwaniach w starych manuskryptach, w księgach cuchnących myszami, w zasnutych pajęczynami wiekowych księgozbiorach oraz w Internecie, doszedłem do wniosku, że „nadstawianie drugiego policzka” ma ponoć być oznaką pokory, czyli cechy niezwykle pożądanej u wyznawców. Mam wprawdzie wątpliwości, czy chodzi tu o pokorę czy może raczej zgodę na upokorzenie (upokarzanie), ale to już mniej ważne – na religiach, doktrynach i kanonach wiary się nie znam, więc nie będę się na ten temat wypowiadał, żeby przypadkiem i zupełnie nieświadomie, kogoś nie urazić.
W tej sytuacji skupiłem się na badaniach historycznych i historiograficznych. Miałem spore trudności z odszukaniem pierwotnej wersji tego powiedzenia, zalecenia czy rady, ale wreszcie moje żmudne wysiłki przyniosły efekty – znalazłem bowiem w pewnej starej księdze takie oto zdanie: „Jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi”. Zaintrygowało mnie to, bo we współczesnej wersji tej sugestii zanikło – zapewne w celu uproszczenia – stwierdzenie, że pierwszy uderzany policzek musiał być prawy. Widocznie nie było to obojętne, bo gdyby było, to przecież wystarczyłoby napisać: jeśli cię kto uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i drugi, nieprawdaż?
W tym momencie zacząłem ograniczać ogromne pole badawcze i koncentrować się na poszukiwaniach czasu, miejsca i ewentualnie okoliczności, w których uderzenie właśnie w prawy policzek, miało jakieś szczególne znaczenie. Z przykrością stwierdzam, że moje wysiłki nie zostały uwieńczone powodzeniem – brak znajomości sanskrytu nie pierwszy raz kładzie się cieniem na wynikach moich prac - a przynajmniej nie pełnym, lub nie jednoznacznym powodzeniem. Dowiedziałem się mianowicie, że w czasach starożytnego Rzymu i w niezwykle rozległych granicach jego imperium, obowiązywała dość szczególna zasada związana z biciem kogoś w twarz. Zgodnie z nią, niewolnika należało uderzać w twarz wierzchem otwartej dłoni, ale człowieka równego stanem – wewnętrzną stroną dłoni.
Postarałem się wówczas wyobrazić sobie taką sytuację w najbardziej typowych warunkach, to jest pomijając jakieś akrobatyczne pozycje, mańkuctwo, brak kończyny itp. Mamy więc dwie osoby stojące naprzeciwko siebie. Załóżmy, że pan chce prawą ręką uderzyć w twarz niewolnika – uderzy go w takim razie wierzchem dłoni, czyli w prawy policzek. Analogicznie, człowiek równy stanem zostałby uderzony wnętrzem dłoni, to jest w policzek lewy.
Wypływa stąd dość ciekawy wniosek, wygląda bowiem na to, że „nadstawianie drugiego policzka” nie miało, w zamyśle autora lub autorów tego zalecenia, być oznaką pożądanej pokory czy też zgodą na kolejne upokorzenie, ale wprost przeciwnie! Jeśli ktoś cię uderzył w prawy policzek – czyli potraktował jak niewolnika, sługę, poniżył – nadstaw mu drugi, to jest lewy. Uderzenie w lewy policzek bowiem, przywróci ci godność, zostaniesz potraktowany jak ktoś równy stanem. Miej swoją dumę!
A to z kolei prowadzi do dość ciekawego wniosku: oberwać po pysku to głupstwo, ważne tylko, kto wali, bo są tacy, których uderzenie w twarz wręcz nobilituje.
W związku ze wzruszającym wierszem „Reduta Ordona”, który czytałem dwa dni temu, przypomniał mi się dziwny nauczyciel. Pojawił się u nas w klasie maturalnej z powodu nagłego odejścia poprzedniej polonistki. Nie wiem, skąd się wziął; nigdy wcześniej go w szkole nie widziałem. A ciekawy był to człowiek. Stara polonistka zresztą też. Tyle że ona była żałośnie przewidywalna. Miała fiksację na punkcie artykułów pożywczych w literaturze i tylko na nie zwracała większą uwagę. Do dziś słyszę jej „sliweczki i maseleczko” (z taką wschodnią wymową l/ł) przy okazji „Pana Tadeusza”. Z dowolnej książki wystarczyło wyłowić wiktuały i opowiadać o nich ze smakiem, żeby mieć dobre stopnie.
Ale ten facet był inny. Mówił nam szokujące rzeczy. O śmierci na syfilis wybitnego przywódcy powstania, o reducie rekruta Nakruta, o skrzydłach towarzyszy pancernych, które zdaje się istniały tylko w malarstwie i powieściach, o wieszczu, który mocno starał się dotrzeć na czas do powstania, ale jakoś mu się to nigdy nie udało, bo balował w pogranicznych dworkach szlacheckich, od czasu do czasu i raczej często, gwałcąc tam chłopki oraz flirtując niewinnie z dobrze urodzonymi pannami, którym wpisywał do sztambucha urocze rymowanki…
Chciał nas sprowokować, zaintrygować, może nawet sobie w jakiś sposób kupić? Tak, na pewno. Ale było w tym coś jeszcze, coś ważniejszego. Zaczynaliśmy rozumieć dzięki niemu, że literatura piękna i historia, to dwie zupełnie różne dziedziny, które rzadko mają ze sobą coś wspólnego, i których lepiej nie mieszać. Że utwór (wiersz, powieść) należy oceniać w kategoriach literackich i nie obrażać się, jeśli nie jest zgodny z faktami – nie taka była i jest jego rola. Że naiwnością jest oczekiwanie, że autor jest takim człowiekiem i takie życie prowadzi, jak bohaterowie jego utworów. Itd. Itp.
Do dziś żałuję, że był z nami tak krótko.
(Nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale, by gonić go… fragment książki „Łzy w deszczu”)
Pielęgniarki puszczają się z lekarzami, lekarze to łapownicy, barmanki to prostytutki, policjanci to sami durnie, prawnicy to cwaniacy, politycy to skandaliści… Uogólnienia, schematy myślowe, generalizacje. Łatwiej, wygodniej się z nimi żyje. Zwłaszcza, jeśli mają wyraźnie zabarwienie negatywne, jak wszystkie te wyżej. Pozytywne wymagałyby już pewnych działań, zaangażowania, może poniesienia jakiegoś trudu, a nawet ryzyka. Przy pejoratywnych, podstawowym działaniem, postawą, jest odrzucenie. Odruchowe i automatyczne. I problem z głowy.
Faktem jest, że system przekonań, jakim się w życiu posługujemy, w niewielkim tylko stopniu jest wynikiem, efektem naszych własnych przeżyć, doświadczeń i wniosków. W większości przypadków są to prawdy wdrukowane nam w psychikę (umysł) przez rodziców, opiekunów, wychowawców, nauczycieli, lektury, środowisko i inne. Dopóki za bardzo nie przeszkadzają nam w życiu, posługujemy się nimi nieomalże bezrefleksyjnie, radośnie i ochoczo, bo to jest po prostu wygodne. Jakakolwiek zmiana wymagałaby już pewnej pracy, wysiłku, a komu się chce? Bez palącej potrzeby?
„Chłopski filozof”, „nie filozofuj!”, „filozofowanie!”, to wyrażenia, określenia i zwroty ewidentnie pejoratywne. Przynajmniej w języku polskim i dla Polaków – innych nacji nie znam wystarczająco, więc na ich temat się nie wypowiadam. Czemu u nas filozofia nie jest jedną z wielu zwyczajnych dziedzin wiedzy, jak na przykład logika albo socjologia? Niewątpliwie słychać w tym przypadku echa lęku przed czymś nowym, nieznanym, nierozumianym. Z lękiem trudno jest sobie poradzić, uporać. Zdecydowanie łatwiej jest go zamienić, przekształcić w gniew, złość, niechęć, szyderstwo.
Lęk, a w konsekwencji pogardę, dla niepojętej filozofii i ludzi wykształconych, którzy się nią parali, niezwykle skutecznie wykorzystywała kilkadziesiąt lat temu władza zwana potocznie komuną. Ja tego już nie pamiętam, ale moja matka to i owszem, jak w państwie robotniczo-chłopskim zawołanie: te – inteligent! było raczej obelżywym wyzwiskiem. Stara zasada dziel i rządź sprawdzała się w praktyce znakomicie.
Związane z filozofią przekonania i emocje można byłoby pewnie przezwyciężyć, ale… to wymagałoby, choćby elementarnego, poznania tejże filozofii, a to był – i chyba jest nadal – dla wielu wyraźnie zbyt duży wysiłek. Łatwiej jest jednak odrzucić, wydrwić.
W dzieciństwie nie wpojono mi, tak charakterystycznej dla chłopów pańszczyźnianych (niestety nie tylko), instynktownej wrogości wobec wszystkiego, czego nie rozumiem. Tym niemniej całymi latami filozofią się nie interesowałem zupełnie. W tym miejscu miałem ochotę napisać, że przez ten czas filozofia nie była obecna w moim życiu, ale to chyba nie byłoby prawdą. I sądzę, jestem przekonany, że nie jest to prawdą w przypadku każdego, przeciętnie rozgarniętego człowieka. Jeśli nie zajmuję się badaniami składu powietrza, nie czytam o nim i nie zaprząta ono moich myśli, to przecież nie znaczy, że to powietrze nie istnieje, prawda? Jeżeli nie sięgałem po książki z dziedziny filozofii, to nie oznacza, że rozliczne pytania, wątpliwości, wnioski, przemyślenia, zupełnie mnie nie dotyczyły, nie pojawiały się niejako same w myślach, podczas lektury, na spacerze, w kinie, w rozmowach… Trawestując znane powiedzenie mógłbym stwierdzić, że choć ja nie interesowałem się filozofią, to filozofia mną – jak najbardziej.
Dlaczego wtedy, dawno temu, nie interesowałem się filozofią, a konkretnie, z jakiego powodu nie czytałem żadnych książek filozoficznych? Nie chodziło o to, że nie miałem czasu; zresztą, takie stwierdzenie od dawna uważam jedynie za skrót myślowy, lub zwykły wykręt. W każdym razie wydaje mi się teraz, że z dwóch powodów: po pierwsze, na zapas wydawało mi się, że jestem na filozofię zwyczajnie i po prostu za głupi (czyżby jednak echa cudzych, a może powszechnych przekonań?), a po drugie dlatego, że nie wydawała mi się specjalnie do czegokolwiek potrzebna; wydawała się… nieużyteczna.
Powód pierwszy przestał stanowić przeszkodę nie do przebycia w momencie, gdy usłyszałem od kogoś, że książka, którą przeczytałem kilka tygodni wcześniej, to filozofia. Jestem pewien, że gdybym wiedział o tym przed jej wypożyczeniem, pewnie nawet bym po nią nie sięgnął i choć od tamtego czasu nadal uważam, że wiele książek filozoficznych zdecydowanie przekracza moje możliwości zrozumienia ich, ale jednak nie wszystkie. W ten sposób filozofia nabrała bardziej ludzkiego wymiaru, w końcu powieści też nie wszystkie jestem w stanie czytać i przeczytać („W poszukiwaniu straconego czasu”!), ale nie wpędza mnie to przecież w jakieś koszmarne poczucie winy, a przede wszystkim, nie uniemożliwia czytania innych książek.
Zupełnie nie radzę sobie, między innymi, z Awicenną – swoją drogą nieco deprymujące jest to, że w wieku osiemnastu lat opanował prawie całą ówczesną wiedzę („Metafizykę” Arystotelesa znał na pamięć!) i uznał, że nie było to specjalnie trudne – ale Rousseau, Wolter, św. Augustyn, Frege, Hobbes, Zenon i wielu, wielu innych, są przecież jak najbardziej dla mnie, a jeśli nawet nie wszystkie ich dzieła, to przynajmniej niektóre albo chociaż fragmenty. W każdym razie okazało się, że wystarczy bym wyłączył wrodzony perfekcjonizm, który stale podpowiadał mi, że albo wszystko albo nic, by wreszcie moja droga do filozofii stanęła otworem.
Powód drugi – potrzeba – z tą było nieco gorzej. Bardzo szybko zorientowałem się, że czytając setki książek, ale także oglądając filmy, rozmawiając, czy też słuchając rozmów mądrych, wykształconych ludzi, niewątpliwie sporą przyjemność sprawia mi możliwość rozpoznawania i rozumienia zawartych w nich wtrąceń, odniesień do innych dzieł, w tym przypadku filozoficznych. Po prostu satysfakcję sprawia mi świadomość, że…
- Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki – to Heraklit,
- Wiem, że nic nie wiem – Sokrates,
- Myślę, więc jestem – Kartezjusz,
- Umysł jest czystą kartą (tabula rasa) – Locke,
- Zło jest brakiem dobra – św. Augustyn,
- O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć – Wittgenstein,
… że mam pewne pojęcie o jaskini Platona, brzytwie Ockhama, słyszałem o paradoksach Zenona z Elei, i kilka podobnych haseł, ale to są szlagiery, filozoficzne hity, które pewnie znają wszyscy albo prawie wszyscy.
Pewnego razu zacząłem się zastanawiać, czy da się żyć… nie, stop, czy ja mógłbym żyć, nie szukając, nie starając się znaleźć odpowiedzi na pytania o dobro i zło, o sens życia i świata, o prawdę i nieprawdę, o miłość i wiarę, o Boga, diabła i człowieka, o naturę rzeczywistości, o ideały, o wartości i setki podobnych? Tak, mógłbym, to by się pewnie dało zrobić. Dokładnie tak samo, jak mógłbym przecież żyć bez Hucka Finna, Winnetou, Tolka Banana, Zorro, Tomka Wilmowskiego, Pana Samochodzika, Pulpecji, Sinuhe, Kmicica, Holmesa, Geralta, Hansa Kastorpa, Vita Corleone, Paula Atrydy, Hermiony, Wokulskiego, Stasia Tarkowskiego, panny Marple, Gandalfa, kapitana Alatriste… Tylko, że ja chromolę takie życie!
Z badań Biblioteki Narodowej wynika, że w ostatnich latach ponad sześćdziesiąt procent Polaków nie przeczytało ani jednej książki. Osoby, które potrafią interpretować tego typu raporty, zdają sobie pewnie sprawę, że rzeczywistość jest znacznie gorsza niż się wydaje, bo nie oznacza to, że pozostałe trzydzieści kilka procent to namiętni czytelnicy, nie – to po prostu osoby deklarujące, że przeczytały przynajmniej jedną książkę (jedną!). Czy deklaracje te można uznać za prawdziwe? Bardzo w to wątpię, jestem nawet przekonany, że wielu z ankietowanych wstydzili się przyznać, że przez ostatni rok nie przeczytali niczego – świadczy o tym niezbicie najczęściej wymieniany autor, to jest Henryk Sienkiewicz. Ludzie podają nazwisko autora Trylogii, bo tylko to zapamiętali ze szkoły. Wiedzą też lub domyślają, że „Naszą szkapą” by się ośmieszyli jeszcze bardziej.
Ilu Polaków naprawdę czyta książki (za czytanie książek rozumiem co najmniej dwanaście rocznie i chodzi mi o pozycje, niebędące podręcznikami lub instrukcjami obsługi)? Myślę, że jakieś kilkanaście procent, raczej nie więcej. Zaskakujące może wydać się to, że nie uważam tych kilkunastu procent za jakąś tragedię narodową. Katastrofą jest coś innego – liczba czytelników systematycznie spada. Nawet jeśli trafi się rok odrobinę lepszy (2021), to tendencja spadkowa trwa. Pytanie brzmi – dlaczego?
Odpowiedzi na pytanie o powody, dla których czytamy coraz mniej, jest wiele, jednym z nich na pewno jest telewizja, oferująca rozrywkę bezrefleksyjną, nie wymagającą żadnego wysiłku, nie będącą wyzwaniem intelektualnym, ale telewizją i jej jakością zajmować się nie zamierzam, podobnie jak innymi, alternatywnymi formami rozrywki. Zastanawiam się tym razem tylko, jaki wpływ na czytelnictwo ma aktualna oferta wydawnicza?
To są autorzy, których czytaliśmy (ja, brat, matka, krewni, znajomi itd.), kiedy miałem kilkanaście lat i później:
Agatha Christie
Albert Camus
Antoni Czechow
Bertolt Brecht
Charles Baudelaire
Charles Dickens
Daniel Defoe
Edgar Allan Poe
Erich Maria Remarque
Ernest Hemingway
Fiodor Dostojewski
Francis Scott Fitzgerald
Franz Kafka
Friedrich Dürrenmatt
Gabriel Garcia Marquez
George Bernard Shaw
George Orwell
Günter Grass
Gustaw Flaubert
Henryk Ibsen
Honore de Balzac
Iris Murdoch
Isaac B. Singer
Jack London
Jaroslav Hašek
Jean Paul Sartre
James Joyce
John Steinbeck
Jonathan Swift
Jorge L. Borges
Joseph Conrad
Karol May
Kurt Vonnegut
Julio Cortazar
Lew Tołstoj
Malcolm Lowry
Marcel Proust
Marie-Henri Beyle (Stendhal)
Mark Twain
Mary Shalley
Miguel Cervantes
Nathaniel Hawthorne
Oscar Wilde
Philip K. Dick
Robert Heinlein
Robert Musil
Romain Rolland
Samuel Beckett
Tomasz Mann
Vladimir Nabokov
Walter Scott
Wiktor Hugo
William Faulkner
Trochę bez ładu i składu, ale przynajmniej starałem się alfabetycznie. Jak widać, nie są to tylko autorzy powieści bardzo „ambitnych”. Brakuje pisarzy polskich? Proszę bardzo: Gombrowicz, Lem, Łysiak, Miłosz, Mrożek, Nienacki, Prus, Reymont, Sienkiewicz, Tuwim, Tyrmand, Wiechecki, Wyspiański, Żeromski… Obie listy nie są, oczywiście, kompletne, ale i nie o to chodzi. Ilu współczesnych pisarzy polskich tej klasy (to ważne!) znasz obecnie? Jakie nazwiska z ostatnich 15 lat możesz wymienić i ile? Jeśli uświadomimy sobie, jakich autorów proponują nam wydawcy dzisiaj, nietrudno będzie pojąć, czemu czytelnictwo spada.
Głośne zapowiedzi, a w nich konieczne słowo „już”, sugerujące, że na to coś czekają niecierpliwie miliony spragnionych czytelników, nachalna, krzykliwa, choć najczęściej naiwna reklama, nazywanie bestsellerami (najlepiej sprzedające się) książek jeszcze nie wydanych i nie oferowanych do sprzedaży itd. itp.
Jak długo trwa taka marketingowa „zadyma” w przypadku jednego tytułu? Pewnie trudno w to uwierzyć, ale… kilka tygodni. Tak – zaledwie cztery-sześć tygodni! I jeszcze przed końcem tego okresu pojawiają się nowe zapowiedzi, bo oto JUŻ za kilka dni w sprzedaży (albo i przedsprzedaży) znajdzie się kolejny hit i bestseller. O książce, którą czytasz lub przed chwilą czytałeś – zapomnij, mamy JUŻ dla ciebie lepszą/nowszą, więc… kup kolejną.
Jaka może być merytoryczna jakość książki, w którą wydawca inwestuje siły i środki zaledwie przez miesiąc? Wydawca, który z jednej strony żali się, że zasypywany jest ofertami grafomanów, ale jednocześnie przekonuje, że pisarzem może być każda gospodyni domowa, i niech ona tylko cokolwiek napisze, a wydawnictwo (za opłatą oczywiście, ale nawet nie zawsze) poprawi to tak, żeby nadawało się do druku.
Jeśli masowo produkuje się i wciska czytelnikom śmieci, to i czemu się dziwić, że coraz rzadziej dają się nabierać?
Mnóstwo lat planowałem, że założę sobie jakiś zeszyt, w którym będę notował przeczytane książki. Z kilku powodów nigdy tego pomysłu nie zrealizowałem. Jednym z nich było to, że nie potrafiłem obmyślić sposobu indeksowania takich wpisów – co by mi przyszło z siedemnastu stukartkowych zeszytów z notatkami na temat książek, jeśli nie potrafiłbym odszukać wpisu dotyczącego konkretnej, określonej pozycji?
Kiedy pojawił się i upowszechnił Internet, a ja nauczyłem się pisać strony www, sytuacja diametralnie się zmieniła. Usenet, blogi, fora i inne takie, okazały się znakomitymi narzędziami. Mogę dzięki nim prowadzić swój notatnik z przeczytanymi książkami i opiniami na ich temat. Co więcej, mogę te swoje notatki komuś pokazać, udostępnić i ewentualnie poznać zdanie innych czytelników, o książce i o tym, co ja o niej napisałem. Tak powstał Gekados, tak dołączyłem do Na Kanapie, Lubimy Czytać i BiblioNETki, po to czasem produkowałem się kiedyś na pl.rec.ksiazki.
Dobrze, że jest tu dział, w którym można zaprezentować własne pomysły na temat kształtu, budowy, działania, funkcjonalności. Czasem coś tam zaproponuję, ale nie czuję się obrażony jeśli moje genialne pomysły nie są realizowane.
Czy jestem wdzięczny twórcom, właścicielom serwisów czytelniczych? Nie. Każdy z nas realizuje tu jakieś tam swoje własne potrzeby i cele. Ja mam gdzie się wymądrzać na temat książek, a szefowie dzięki moim (i innych użytkowników) tekstom mogą… coś tam pewnie mogą, nie moja sprawa.
Ostatecznie i na koniec zauważyłem, że im mniej mam w przypadku takich przedsięwzięć oczekiwań, tym lepiej dla mnie. I chyba nie tylko dla mnie.