Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "przez przez lacina", znaleziono 29

[...] każdy się boi, że wywoła lawinę, która go porwie.
- To nie jest demoniczny język, pajacu - warknął Matthew. - To łacina.
Tak w ścianach lawin
wołam do Yeti
przytupując dla rozgrzewki
na śniegu
na wiecznym.
-Ignoscentia, to po łacinie.
-Co?
-Przebaczenie. (...)
-Dlaczego masz go na plecach?
-Ponieważ przebaczenie ma moc uzdrawiania.
- A teraz?
- Na razie musi jaśnie pan pozostać in statu quo.
- Co to takiego?
- Łacina, proszę jaśnie pana.
Kamyczek uruchamia lawinę - do tego mniej więcej sprowadza się katechizm. Koniec końców wszystko sprowadza się do czegoś podobnego.
Natura dała pokaz mocy - i nagle wszystko stanęło. Śnieg zmieniał się w beton. To druga groźna faza lawiny, unieruchamiająca.
- Nie reagował na wołanie, więc musieliśmy go gonić. Co się tam działo. Jednym słowem trzeba było go wiązać, inaczej nie sprowadzilibyśmy go z powrotem.
- Co mówią lekarze?
- Jak zwykle, mówią po łacinie, ale poza tym nie wiedzą nic.
Szatanowi nie trzeba wiele czasu, by zasiać spustoszenie – tak samo jak burzom, huraganom czy lawinom, które w kilka sekund wyrywają z korzeniami drzewa zasadzone przed dwustu laty.
Z pisaniem jest jak z lawiną, zaczyna się od odrobiny śniegu, ale potem jest go coraz więcej i więcej, aż porywa także ziemię i drzewa. A potem ta masa gna w dół, do doliny, i już nic nie zdoła jej wstrzymać.
Cisza sama przychodziła do człowieka, jeśli tylko jej pozwolić. Opadała miękko lawiną, miażdżyła swoim ciężarem, więziła w słodkim bezruchu. Wystarczyło nic nie robić. Po prostu czekać cierpliwie.
Gdyby młodszy aspirant Michał Bachleda wiedział, że odebrane tego poranka o ósmej rano połączenie będzie początkiem lawiny zdarzeń, które odmienią los wielu istnień, nie podniósłby słuchawki do ucha z uśmiechem na ustach. Może nawet nie podniósłby jej wcale.
Zagrzebanie żywcem pod lawiną. Ciemność. Samotność. Nie możesz się poruszyć. Śnieg trzyma cię żelaznymi szponami. Naśmiewa się z twoich wysiłków. Świadomość, że umierasz. Panika. Strach, kiedy nie możesz oddychać. Chyba nie ma gorszej śmierci.
W takim razie ruszam do pracy. Chyba że możesz mi powiedzieć coś jeszcze...
-Twe chrapanie jest dość głośne.
-Że... co?
-Zaiste, ono jest jak setka kolossów pośród kamiennej lawiny. I zaprawdę powiadam ci, zdolne jest przebudzić umarłych.
-Racja...
Fakty nie przenikają do świata naszych wierzeń, nie rodzą ich ani nie burzą: mogą im uporczywie zaprzeczać, nie osłabiając ich; lawina nieszczęść, czy chorób, nękających nieustannie jakąś rodzinę, nie sprawi, że zwątpi ona w dobroć Boga, czy w kompetencje swojego lekarza.
Ten, kto pochodzi z gór, może latami studiować filozofię albo nauki przyrodnicze i wykreślać z myśli starego Pana Boga, ale gdy poczuje wiatr halny albo usłyszy lawinę grzmiącą nad lasem, serce zadrży mu w piersi i znów pomyśli o Bogu i o śmierci.
Za każdym razem powtarzał, że to rutynowa sprawa, nic, czego nie oglądałem wcześniej podczas terminu; lepiej, bym został w domu, ćwiczył łacinę i nadganiał naukę. Nie protestowałem, ale nie byłem zadowolony. Bo widzicie, podejrzewałem, że miał też inny powód – próbował mnie chronić.
Bo taki kamyczek jak zgłoszenie się do policyjnego psychologa potrafi wywołać lawinę konsekwencji. Koledzy i przełożeni będą patrzeć na ciebie inaczej. Obowiązkowe sesje po wyjątkowo sterowych akcjach były normalką, ale nikt nie lubił ich ciągnąć w nieskończoność. A potem niektórzy nie dawali rady.
Kiedy już coś idzie nie tak, to zwykle na całego. To także była jedna z prawd fundamentalnych, których Takeshi nauczył się na krętej ścieżce życia. Drobny kamyczek powoduje lawinę. Krótka chwila życia decyduje o wielu przyszłych latach. Jedno maleńkie zdarzenie determinuje zdumiewająco poważne następstwa. Cóż, taki dżos.
Góry są groźne, góry żyją, o tym wie każdy wspinacz. Pół biedy, gdy pomrukują złowieszczo dudnieniem odległych śnieżnych lawin, straszą świstem wiatru w ostrych załomach krzesanych ścian czy tulą się w gęstej mgle, by zmylić, schować drogę do schroniska. Gorzej, gdy postanawiają zrzucić natręta z grzbietu, celując weń rojem kamieni.
I klasyczny seryjny zabójca, i wampirysta są jak klęska żywiołowa, ponieważ obaj są całkiem zwykłymi ludźmi, tyle że chorymi na umyśle. Ale podczas gdy seryjny zabójca jest jak burza, która potrafi trwać długo, a ludzie nie mają pojęcia, kiedy minie, wampirysta jest jak kamienna lawina. Szybko mija, chociaż w krótkim czasie potrafi zetrzeć z powierzchni ziemi całą wioskę.
Lewatywa również spełniła swoje zadanie - po kilku minutach odbyło się przełamanie linii obrony, zburzenie murów babilońskich, nazywajcie to, jak się wam podoba, nie mówcie tylko, że się Stalin zesrał. A on sadził kupę za kupą, pielęgniarki ledwo nadążały podawać i wynosić baseny, pierdy strzelały tak donośnie, jakby gdzieś w górach schodziła kamienna lawina, zaczynała się budzić perystaltyka.
Trudno opisywać trudy i niebezpieczeństwa poszukiwań. Słowa nie na wiele się przydadzą. Jak wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie kopał się w ciężkim lawiniastym śniegu, gdy w każdej chwili grozi lawina lub oberwanie się śnieżnego nawisu, że człowiek nieludzko zmęczony, opadły z sił, głodny, lękający się wiszącej na włosku kolejnej katastrofy, z trudem łapiący oddech – jednak idzie? s. 81
Wiecie, co to strach? Nie ten codzienny, gdy boisz się, że spóźnisz się do pracy, a kierownik potrąci ci procent z dniówki. Nie jest to też ten rodzaj strachu, który ogarnia cię przed spotkaniem w sprawie pracy czy przed pójściem na imprezę, na której nie znasz nikogo. To strach tak wszechogarniający, że nie wiesz, jak ruszyć się z łóżka i do kogo zwrócić się o pomoc. Boisz się wtedy zrobić krok w którąkolwiek stronę, aby nie uruchomić lawiny nieprzewidywalnych zdarzeń.
Blady świt wysuwa się delikatnie z objęć nocy. Nabiera rumieńców. Drży zawieszoną w powietrzu ciszą aby za chwilę zatętnić kaskadą ptaków. Pachnie oddechem snu obok. Kreśli rysunek chabrów na oknie. Jest białą kartką do zapisania potokiem myśli, słów, dotyku, lawiną spraw ważnych i nieważnych. Zaczajona w ciszy podglądam jego dziewiczy urok osnuty mgłą niewiadomej
metr sześcienny śniegu waży – zależnie od stopnia zawilgocenia – od 30 do 800 kg. W zależności od tego oraz terenu, po którym się zsuwa, może uzyskać prędkość od 32 do 360 km/godz. Lawina niszczy swą masą, ale jeszcze groźniejsza jest swoista fala batalistyczna, której prędkość równa się szybkości głosu. Stąd powalone hektary lasu i wykoszone siłą uderzenia zadrzewione stoki gór. s. 520
"SEN CISZY" Stukot kopyt stu koni spętanych gór łańcuchem o turni bruk dzwoni z każdym wiatru ruchem narasta burzy grzmotem co wicher przegoni świszcze nad wykrotem świstaków ustroni i trzaśnie w gardziel stoku góry granit czarny i rozerwie krtań bulgotem potoku i przedrze się lawiną głazów i kamieni po stromym czarcim źlebie do wąwozu cieni do jaru ciemnego wodospadem spłynie i rozgada się echem i sen ciszy skradnie.
Książki były jej ocaleniem. W dzieciństwie miała półeczkę z ulubionymi książkami dziecięcymi, które kochała tak bardzo, że czytała je na okrągło. Jednak po pobycie w szpitalu, długiej podróży i wielu zimnych dniach na posępnych korytarzach Idlewild stały się one czymś więcej niż tylko wciągającymi opowieściami. Dawały życie, ich strony były równie ważne jak oddychanie.
Nawet teraz, siedząc na lekcji w klasie, Sonia muskała palcami pożółkłe strony podręcznika do łaciny, jak gdyby ich faktura mogła ją uspokoić. Pani Peabody rozwodziła się przy tablicy o koniugacji czasowników, a dziesięć dziewcząt wierciło się na krzesłach. (…) Sonia znała już ten materiał. Lata temu przebiła się przez podręcznik znacznie dalej; nie mogła nic na to poradzić. Idlewild nie obfitowało w książki. W szkole brakowało biblioteki, nie prowadzono zajęć z literatury, nie pracowała w niej życzliwa bibliotekarka, podająca „My Friend Flicka” z uśmiechem na ustach. Jedyne książki nadsyłali przyjaciele i rodzina, niektóre szczęściary mogły przywozić je z bożonarodzeniowej wycieczki do domu. Skutkiem tego w Idlewild każda książka, nieważne jak durna czy nudna, przechodziła przez setki głodnych lektury rąk, aż w końcu rozpadała się na pojedyncze kartki, które często wiązano razem elastyczną gumką, a później kolejne strony zaczynały ginąć w nieznanych okolicznościach. Gdy brakowało dostępu do jakichkolwiek innych pozycji, najbardziej zdesperowane dziewczęta sięgały po podręczniki.
Mieszkanie stanowiło w PRL – podobnie jak dzisiaj – jeden z głównych życiowych problemów do załatwienia, ale wówczas tego nie ukrywano, i było ono głównym celem oszczędzania. Badania nad problemami nowożeńców z lat 80. wykazywały, że mieszkanie znajduje się na pierwszym miejscu. Niemożność zdobycia własnego dachu nad głową przyczyniała się do podjęcia decyzji o zmianie miejsca pracy i zamieszkania. Mieszkalnictwo PRL z porównawczej historycznej refleksji w stosunku do prawicowej cenzurki propagandowej wychodzi z oceną znacznie poprawioną. Próby ukazania budownictwa mieszkaniowego przed 1989 rokiem jako niesprawnego, totalitarnego dziwoląga okazują się chybione. Z jednej strony sytuacja w tym zakresie skokowo się poprawiła w stosunku do warunków przedwojennych, z drugiej Polska po 1944 roku wykorzystywała przydatne w warunkach kraju biednego najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne, urbanistyczne i cywilizacyjne Zachodu. Należy wręcz powiedzieć, że budownictwo było przeinwestowane w stosunku do stopnia zamożności kraju, co nie oznacza, że było wystarczające wobec potrzeb. Upada też teoria, że kwintesencją zdrowego mieszkalnictwa są mieszkania własnościowe, bo nawet w najbogatszych krajach Zachodu znaczną część mieszkańców stać jedynie na wynajem mieszkania. Jest to już od wieków dosyć oczywisty stan rzeczy i próby całkowicie komercyjnej organizacji mieszkalnictwa w III RP spaliły na panewce. Dariusz Łukasiewicz, Od braku mieszkań socjalnych do braku pieniędzy na mieszkania komercyjne. Mieszkalnictwo w PRL Po stalinowskim, socrealistycznym interwale (choć i wtedy mieliśmy „bikiniarzy” czy „zakonspirowane” kluby jazzowe, „Przekrój”, a do 1953 roku „Tygodnik Powszechny”) nastąpiła istna eksplozja kulturalna. Zarówno kultury masowej, jak i „wyższą” zwanej. Zacznijmy od tej pierwszej. Stefan Kisielewski zwykł mawiać, że socrealizm skończył się definitywnie wraz z Karin Stanek, którą zresztą bardzo lubił. Jimmy Joe czy Malowana lala były jednak tylko kamyczkami w lawinie naśladownictwa muzyki zachodniej czy importu jej samej. Polska inwencja stawiła jak zwykle czoło trudnościom technicznym. W braku płyt słuchano Chubby’ego Checkera, Kinksów, Otisa Reddinga, boskiego Elvisa, Procol Harum i Smokeya Robinsona… z tak zwanych pocztówek dźwiękowych. To już, prócz awansu technologicznego (gdzież te pocztówki i winyle?), się nie zmieniło. Zachód zatriumfował w stu procentach. W listopadzie 1965 roku koncertowali w Warszawie The Animals, w kwietniu 1967 Rolling Stonesi. Rzecz nie do pomyślenia w innych KDL [kraje demokracji ludowej]! Jak grzyby po deszczu rodziły się nasze zespoły rockowe… Ludwik Stomma, PRL PO LATACH. Polska Ludowa, w której wzrastałem
© 2007 - 2024 nakanapie.pl