Z Dorą przeżyliśmy wiele burzliwych chwil, emocjonalnych zakrętów (lepszym motoryzacyjnym porównaniem byłyby dachowania) oraz cichych dni. Nigdy jednak nie zrobiliśmy sobie przerwy. Seksalogię o Wiedźmie skończyłem już dawno, ale gryzło mnie, że się nie pożegnałem. Dlatego wziąłem się w garść i dzielę się wrażeniami z naszego ostatniego spotkania.
Króciutko o fabule: Dora po odchorowaniu przelotnego opętania powraca z piekła (odpowiednia dawka Marysuixu Forte szybko postawiła ją na nogi). W międzyczasie w Toruniu już czekają na nią niespodzianki. Jej bliski zostaje porwany, potężna prababka nie odpowiada na wezwania, a stado nabuzowanych wilkołaków przesadnie na nią warczy. Ogólnie rzecz biorąc, atmosfera schodzi na psy. Bohaterka w zastałą sytuację wskakuje na pełnej Dorze i zaraz rozpoczynają się polityczne roszady (chociaż bardziej pasowały „orgie”, bo tu zawsze ktoś kogoś chce wyd… wróćmy do roszad), wyciąganie brudów oraz odczyniania hitlerowskich zaklęć bojowych.
I stało się. W końcu nadszedł finał (chociaż bardziej to ja doszedłem do niego) jednej z najbardziej nieokrzesanych wariacji na temat urban fantasy. Cykl przeładowany marysuizmem, fantastycznymi fantazjami oraz fabularnymi skrótami zasługiwał na godny finał – bezczelnie pokręcony i przekraczający granice przyzwoitości. Spodziewałem się Gandalfa wyjeżdżającego zza pagórka, rodziny Cullenów w markowych dresach biegnącej przez las, Pottera na zniczu goniącego za miotłą...