Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "kilka nad po nie", znaleziono 626

Myślę o swoim wieku. Za kilka lat mój zegar bio­lo­gicz­ny znacz­nie przy­spie­szy, w końcu za­cznie pę­dzić, aż zwol­ni i za­trzy­ma się na za­wsze. Jedną z naj­więk­szych nie­spra­wie­dli­wo­ści, jaką za­fun­do­wa­ła ko­bie­tom matka na­tu­ra, jest fakt, że mo­że­my zo­sta­wać mat­ka­mi tylko do pew­ne­go czasu. Facet może mieć pięć­dzie­siąt­kę i za­cząć od nowa. Stwo­rzyć ko­lej­ną ro­dzi­nę, zo­stać ojcem, cie­szyć się ży­ciem. My tra­ci­my na waż­no­ści, mu­si­my się szyb­ko uwi­nąć z roz­ro­dem albo zo­sta­je­my na lo­dzie.
O tamtych czasach wiemy niewiele, wczesnośredniowieczne źródła do historii Polski to raptem kilka kronik. Poza tym Gall Anonim, Thietmar czy Wincenty Kadłubek nie pisali po to, żeby przekazać informację dokładną, zbadaną i podaną w krytycznym sosie. Oni, podobnie jak dzisiejsze media, byli opłacani przez jakiegoś władcę, pisali dla niego i konstruowali mity. To tak, jakby ktoś po setkach lat oglądał któryś z naszych dzienników telewizyjnych. Poza tym nie zapominajmy, że byli oni duchownymi i obserwowali świat przez religijne okulary.
Pilna potrzeba, ekspresowa decyzja i w jej miejscu stanęła zbiorowa mogiła. Na górnej płycie znajdował się niewielki właz, po otwarciu którego wsypywano prochy. Zrezygnowano z pojedynczych urn, by zyskać jak najwięcej miejsca. Jak ktoś tego przypilnował, to imię i nazwisko zmarłej osoby ryto na bocznych ścianach. Bardziej zasłużeni mieli metalowe tabliczki. Michał Wolski uczynił to własnoręcznie. Przychodził kilka razy, wykorzystując możliwości kombinezonu do maksimum, by w końcu umieścić napis: „Agata Korzydło”.
W Klass-Dew, stolicy największej północnej prowincji i siedzibie Wielkiego Gubernatora, od wielu lat opowiadano sobie barwne plotki o tych żołnierzach. Miasto leżało ponad sto mil na południe od Małego Grzbietu, więc Górska Straż, która rzadko zapuszczała się na tereny poza łańcuchem górskim, była tam na wpół mitem. Historie o bitwach z dzikimi plemionami czy z hordami pomiotów ciemności, nadciągającymi z północy, rozpalały wyobraźnię i budziły podziw. Ci tutaj wyglądali na takich, którzy zabijają podobne potwory kilka razy dziennie, i to dla rozrywki.
Choć samiec beta ma potencjał, by zostać doskonałym mężem i ojcem, wciąż musi nabyć niezbędne umiejętności. Przez kilka następnych tygodni Charlie robił niewiele poza opieką nad maleńką obcą istotą. Była kosmitką, słowo - czymś w rodzaju maszynki do jedzenia, robienia kupy i wpadania w złość - a on ani w ząb nie rozumiał jej gatunku. Ale gdy się nią zajmował, rozmawiał z nią, nie spał przez nią, kąpał ją, patrzył, jak śpi i beształ ją z powodu obrzydliwych substancji, jakieś się z niej wydobywały - zaczął się zakochiwać.
Kazali się nam zatrzymać. Ostatnie minuty na świeżym powietrzu. Za kilka minut, za pięć, za dziesięć, zamkną się za nami te olbrzymie wrota,a wtedy...? (...) Nie wiedziałam, że tak kocham ten świat. Ile na nim przeżyłam? Piętnaście lat, z tego trzy i pół roku w obozie. A teraz, kiedy mam tyle planów na przyszłość, teraz gdy dopiero naprawdę zaczynam żyć...
Idziemy. Brama jest otwarta na oścież i czeka. (...) Mamo, dziękuję ci za wszystko, jeśli zobaczysz się z tatusiem, podziękuj mu w moim imieniu. Dziękuję za wszystko, Ostatni pocałunek i już jesteśmy za bramą. Boże nie opuszczaj nas...
Steve Morgan, który zawsze chlubił się tym, że do związków z kobietami podchodzi z chłodną rezerwą, teraz galopuje w stronę Zacatecas. Odkrył, że dla perspektywy ujrzenia Ginny gotów był nawet stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Jeśli mają zamiar go rozstrzelać, to i tak według wszelkiego prawdopodobieństwa pozwolą mu zostać z nią sam na sam przez kilka minut. Będzie mógł wziąć ją wtedy w ramiona, rozkoszować się smakiem i miękkością jej ust, czuć na swym ciele dotyk jej małych, cudownie ukształtowanych piersi. Powie jej wówczas - Tak, jakie to ma teraz znaczenie - zanim go zabiją, powie jej, że ją kocha.
Czas – prze­ciąg. Albo: czas – ogrom bez­li­to­sne­go po­wie­trza, co mnie gnało i gnało, pło­wi­ło barwy i wy­wie­wa­ło wspo­mnie­nia; kon­se­kwent­nie wy­wie­wa­ło ze mnie tu i teraz. Ro­bi­ło z po­nie­dział­ków piąt­ki, so­bo­ty roz­dy­go­ta­ne cze­ka­niem na wie­czór, trwa­ją­ce kilka chwil nie­dzie­le. Zmie­nia­ło oszro­nio­ne po­licz­ki w struż­kę potu mię­dzy pier­sia­mi, gdy nagle po­czą­tek czerw­ca i stoję ści­śnię­ta mię­dzy ludź­mi w chy­bo­czą­cym się na szy­nach tram­wa­ju. Za­my­kam oczy, liczę do dzie­się­ciu, wdech, do trzy­dzie­stu liczę i myślę tylko, żeby nie ze­mdleć, nie ze­mdleć, nie paść tru­pem na lepką od brudu tram­wa­jo­wą pod­ło­gę.
Ukrywałam się. Mam w pracy kilka kątków, w których mogę spokojnie się wyszlochać.Oczywiście ludzie widzieli, że mam czerwone oczy, ale prawdopodobnie, gdyby ktoś zapytał:„Czy coś się stało?”, odpowiedziałabym: „Nic. Wszystko w porządku”. No, bo co mam powiedzieć? Co się stało? Mam powiedzieć, że mi za ciężko żyć? Że po prostu już nie dam rady? Przez te sześć lat tyle razy padałam na kolana i wstawałam, padałam i wstawałam, padałam i wstawałam, że wydawało mi się, że już więcej ani razu tego nie zniosę. Po prostu nie dam rady. Niech już bym sobie została na tych kolanach. Niech się życie toczy gdzie indziej, beze mnie. Nie chciałam umierać, ale nie chciałam też być żywa. Spadanie.
Susan odebrała praktyczne wychowanie, a to oznaczało lekcje pływania. Quirmska Pensja dla Młodych Panien była pod tym względem bardzo postępowa, a nauczycielki wyznawały pogląd, że jeśli uczennica nie potrafi w ubraniu przepłynąć dwóch długości basenu, to się zwyczajnie nie stara. Trzeba im przyznać, że Susan opuściła szkołę, znając cztery style pływania oraz kilka technik ratowniczych, a w wodzie czuła się jak ryba. Wiedziała także, co robić, jeśli ten sam niewielki obszar wody dzieli się z hipopotamem - należy znaleźć sobie inny. Hipopotamy z daleka są wielkie i sympatyczne, ale z bliska są tylko wielkie.
Przyłapałem ją kilka razy, gdy była zupełnie sama i spoglądała w lustro. Uśmiechała się wtedy do siebie osobliwym, niedobrym uśmiechem, a jej zielone oczy błyszczały po kociemu. W takich momentach madame była szczególnie czujna, wydawało się nawet, że wy­czuwa jakoś moją obecność, bo nagle odwracała się do tyłu i szukała kogoś wzrokiem. By zmylić ukrytego ob­serwatora, jej twarzyczka przybierała wtedy ten naiwny wyraz, który tak bardzo podobał się mężczyznom!
A miała dobre przeczucie, bo oprócz króla i jurnego kochanka pojawił się jeszcze jeden natrętny wielbiciel – byłem nim ja.
To nie była zwyczajna apokalipsa. Tych zawsze było sporo - małe apokalipsy, niekompletne apokalipsy, fałszywe apokalispy, apokryficzne apokalipsy. Większość z nich zdarzała się za dawnych czasów. Kiedy świat - w sensie "koniec świata" - często był obiektywnie nie bardziej rozległy niż kilka wsi i polana w lesie.
Wszystkie te małe światy się skończyły. Zawsze jednak istaniało jakieś "gdzie indziej". Przede wszystkim zawsze był horyznot. Przerażeni uciekinierzy przekonywali się, że świat jest większy, niż sądzili. Parę wiosek i polana? Ha, jak mogli być tacy głupi! Teraz wiedzieli, że to cała wyspa. Oczywiście, znowu ten horyznot...
Świat wyczerpał swoje horyzonty.
– M-Mary? – Zapytał, usiłując wyostrzyć zamglony wzrok.
– To nie ona... To nie ona... Pomylił się... Słyszycie? Pomylił się... – Docierające zewsząd
głosy szeptały między sobą, doprowadzając mężczyznę na skraj szaleństwa. Chaos panujący w jego
głowie oraz silny ból skroni sprawiał, że niczego nie był już pewien. Stojąca w gęstej mgle postać dwoiła się w jego oczach, rozpływając na tle otaczającej ich nicości. Targany silnym strachem, wykonał kilka kroków naprzód, usiłując tym samym zbliżyć się do widocznej w oddali osoby. W tym momencie cichy kobiecy płacz przemienił się w dość wysoki, męski szloch.
Co­dzien­nie z ust każ­dego z nas wy­do­bywa się co naj­mniej kilka kłamstw. Jedne z nich są więk­sze, a inne zu­peł­nie błahe i nie­istot­ne: od­po­wia­damy, że u nas wszyst­ko gra, gdy na­praw­dę pęka nam serce; mó­wimy ko­muś, że do­brze wy­gląda w tej su­kien­ce, a w głębi du­szy wiemy, iż przed­sta­wia się fa­tal­nie, lecz cie­szymy się z tego, bo dzię­ki temu sami pre­zen­tu­jemy się na tle tej osoby osza­ła­mia­jąco. Jedne kłam­stwa są w do­brej wie­rze: aby nie spra­wić przy­kro­ści, aby uchro­nić przed roz­cza­ro­wa­niem, inne two­rzone są je­dy­nie po to, by za­da­wać dru­giemu czło­wie­kowi ból. Jedne szyb­ko wy­cho­dzą na świa­tło dzien­ne, inne no­simy w so­bie la­tami, aż w końcu za­bie­ramy je do grobu.
W jego ocenie dobry dziennikarz powinien czasem naginać fakty, powinien pisać bezkompromisowo, nie zwracając uwagi na to, że może kogoś zranić. Tekst miał być dobry - nawet kosztem innych ludzi. W tym zawodzie nie ma miejsca na sentymenty i empatię. Sam miał na konie kilka procesów wytoczonych przez bohaterów jego artykułów. Większość wygrał, stosując specjalną taktykę obrony. Zawsze tłumaczył, że informację otrzymał od informatora, który zweryfiował je u innych źródeł. Gdy sąd stwierdzał, że pisał nie prawdę, przechodził do ataku, tłumacząc, że ktoś specjalnie chciał go skompromitować i pogrążyć. Zawsze w takiej sytuacji najlepiej się sprawdzały mityczne służby specjalne.
– A tak zwani zwykli odbiorcy? – mówił dalej Kruk. – Przestali wierzyć własnym oczom. Sugeruje się im, co mają widzieć, i oni posłusznie zobaczą, a w każdym razie zaprzeczą, gdy im zarzucić, że cesarz jest nagi. Wystarczy ubrać cokolwiek w ramki, powiesić w ładnej galerii, opatrzyć imponującą kwotą, wygłosić na cześć tego czegoś kilka ładnych słów, choć oczywiście wygłaszać je musi ktoś ważny, aby ważność spłynęła z niego na cokolwiek, i proszę… Bum! Stało się. Cokolwiek przemieniło się w sztukę, przynajmniej dla części audytorium. – Kruk westchnął. – W zetknięciu z taką sztuką odbiorca, który tęskni za pięknem, zostaje z niczym.
Koledzy, koleżanki, żołnierze – rozpoczął generał spokojnym głosem. – Prezydent kraju ogłosił powszechną mobilizację. Za kilka minut zostanie to ogłoszone sygnałem dźwiękowym. Powiem to, co jest oczywiste. Chciałem to jednak zrobić osobiście by mieć pewność, że każdy pamięta znaczenie trzech sygnałów o równej długości. Nikt nie ma prawa opuszczać bazy. Za pół godziny wszystkie wyjścia zostaną zablokowane. Czekajcie na dalsze polecenia. Powodzenia! Dodam jedno.może nie powinienem.to nie są ćwiczenia – głos Borowa coraz bardziej się załamywał, widać było erupcję emocji, którą starał się kontrolować. – Wytrwajcie na stanowiskach. Znacie procedury.
Tak naprawdę najmniej w tym wszystkim chodziło o pieniądze. Chodziło o zranione uczucia, o niszczenie ich wspólnego życia, o podeptaną miłość, o zdradę. A także o łatwo zapomniane przyrzeczenia wierności, szacunku i wspierania się w codzienności. Stanisław zniweczył to w niespełna kilka lat po ślubie. I chociaż to wszystko niewyobrażalnie raniło Nelę, to najbardziej bolała jego obojętność wobec małego chłopczyka, który zrodził się przecież z ich miłości! To nie było jakieś tam obce małe dziecko. To ich syn! Śliczny i beztroski Janeczek, który potrzebuje i matki, i ojca, który weźmie go na ręce i przytuli. Ukołysze, dotknie, powie coś czule, zaśmieje się… po prostu będzie. A Stanisław patrzył na syna jak na jakiegoś intruza, który nie wiadomo skąd pojawił się raptem na świecie.
Ludzkie życie jest zbudowane z czasu. Nasze dni, nasza zapłata mierzone są w godzinach, nasza wiedza wyznaczana jest przez lata. Chwytamy w ciągu dnia kilka minut na przerwę na kawę, a potem czym prędzej biegniemy do biurek, spoglądamy na zegarek, żyjemy od jednej wizyty do drugiej. Mimo to nasz czas kiedyś się kończy i w głębi duszy zastanawiamy się, czy przeżyliśmy dobrze te wszystkie sekundy, minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata i dekady. Wszystko wokół nas wiruje - praca, rodzina, przyjaciele, kochankowie... chciałoby się krzyknąć "STOP", rozejrzeć się, zmienić porządek paru rzeczy, a potem znowu ruszyć.
"Czasami nasze sny są tak realne, że po przebudzeniu zastanawiamy się, czy aby na pewno to się nie w darzylo. Siedzimy skolowani na lóžku, rozczochrani cieramy oczy ze zdumienia, trudno jest nam się otrząsnal i zacząć standardowy dzień. Potem ta historia z senes świata chodzi za nami cały czas, prosząc jeszcze raz o uwa gę. Wykonując codzienne obowiązki, analizujemy nocne wydarzenie, czując, że może troszkę, choć troszeczkę otar. liśmy się o magię. I jeśli doświadczyliśmy wtedy czegoś pozytywnego, jak sen o wielkiej wygranej, o zdobyciu pierwszego miejsca w konkursie robótek ręcznych czy namiętnym seksie z osobą, która jest dla nas niedostępna, to caly dzień będziemy unosić się kilka centymetrów nad ziemią, by na wieczór opaść, przyłożyć glowę do poduszki i świadomie powiedzieć: „Ja chcę jeszcze raz!".
- Mnie to wisi. Za rok idę na emeryturę. A Berdak jest plecakiem. Wiesz, kto plecak? To taki gość, który ma układy. Plecy, znaczy. Ma takie plecy, że nikt go nie ruszy, no, chyba, że zastrzeli kogoś na ulicy bez powodu. Jego wuj jest szychą w centrali CBŚP. Kiedyś Berdak potrącił po pijaku nastolatka na pasach, w nocy. Monitoring to złapał. Kiedy starzy tego łebka zrobili szum, okazało się, że filmu nie ma. Okazało się też, że wcale nie był pijany, bo zniknęły wyniki, a przecież jak nie ma wyników, to nie upojenia, tak? A kilka dni później ten gnojek przyszeł z adwokatem i sam powiedział prokuratorowi, że wyskoczył na pasy zza samochodu, że to była jego wina i że nnie ma pretensji i chce, żeby ta sprawa już się skończyła. To tyle o aspirancie Berdaku.
Poszła do kasy samoobsługowej. Najczęściej wybierała tę zwyczajną, żeby dalej ćwiczyć swój polski. Kilka zdań, które zamieniła z kasjerką czy kasjerem, było kolejną cegiełką, którą dokładała do swojej znajomości języka. A im więcej takich cegiełek, tym szybciej powstanie cały dom. Bo język czasem potrafi stać się domem. Miło jest podróżować, ale jeszcze lepiej wysiąść na lotnisku w swoim kraju i usłyszeć znajome słowa. A już zwłaszcza kiedy było się poza ojczyzną bardzo długo. Chyba każdy emigrant to poczuł, odwiedzając rodzinę. Ciekawe, czy Nadia kiedyś jeszcze będzie miała możliwość wrócić do Moskwy i poczuć tę zakodowaną kołysankami z dzieciństwa czułość, jaką budził w niej rosyjski. Ale jeśli nie, to bardzo chciała, żeby polski stał się dla niej zastępczym domem.
Przez kilka minut przyglądałam mu się uważnie. Po raz pierwszy w życiu spałam na jednym łóżku z mężczyzną. Usiłowałam sobie wyobrazić, że Konstanty jest moim mężem. Musiałabym wówczas wstawać o siódmej, smażyć mu jaja na bekonie, robić grzanki i kawę, tłuc się po domu w szlafroku, z włosami nawiniętymi na walki, aż wyszedłby do pracy, potem trzeba by było pozmywać, zasłać łóżka, a wieczorem, po powrocie do domu z całodziennej, fascynującej pracy, małżonek żądałby oczywiście dobrej kolacji. Po kolacji musiałabym, rzecz jasna, znowu zmywać całe góry naczyń, po czym, śmiertelnie zmęczona, waliłabym się do łóżka. Nudne by to było, zmarnowane życie dla dziewczyny po piętnastu latach nauki, to fakt, ale wiedziałam, że tym jest właśnie małżeństwo dla kobiety, sprzątaniem, gotowaniem i zmywaniem.
-Chcę poznać drogę do Hunghung - powiedział ostrożnie.
-Tak. Oczywiście. O tej porze roku ruszyłbym w stronę zachodzącego słońca, dopóki nie opuściłbym gór i nie dotarł na aluwialną równinę. Znajdzie pan tam drumliny i kilka pięknych przykładów głazów narzutowych. To jakieś dziesięć mil.
Rincewind patrzył na niego zdumiony. Barbarzyńskie wskazówki brzmiały zwykle jakoś "prosto obok płonącego miasta, potem skręcić w prawo za wszystkimi mieszkańcami powieszonymi za uszy".
-Te drumliny wydają się groźne-zauważył.
-To tylko rodzaj wzgórz polodowcowych-wyjaśnił Saveloy.
- A głazy narzutowe? Brzmi jak coś takiego, co rzuca się na..
-To głazy pozostałe po cofającym się lodowcu. Nie ma się czego obawiać. Pejzaż nie jest niebezpieczny.
Rincewind nie uwierzył. Wiele już razy grunt uderzył go bardzo mocno.
To, co minęło, powraca. Wchodzi jak czuła igła w serce. Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila. Dostrzegasz coś kątem oka i minione powraca z niespodziewaną siłą. Dzieciństwo. Zawsze jednak dzieciństwo i nie sposób dostrzec, gdzie przebiega jego granica. Dziesięć, dwanaście lat? Jakby późniejszy czas nie miał już tej mocy. Suczawa dawno temu, ranek, kilkoro dzieci bawi się pod ścianą obskurnego bloku. Szary kolor cegieł i piachu sprawia, że cofam się o czterdzieści lat i na kilka sekund znika teraźniejszość, by zrobić miejsce letniemu porankowi u dziadków na wsi. To jest oślepiające jak delikatna magnezja. Dzieci, szary piasek, szary mur. Tak działa pamięć. Nie sposób odgadnąć jej praw. Trwało chwilę. Taksówka wiozła nas na dworzec. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek czasu utraciła swoją władzę. Tak.
- (...) Chce się pan dostać do Hunghung, tak?
Rincewind zastanowił się.
- Chcę poznać drogę do Hunghung - powiedział ostrożnie.
- Tak. Oczywiście. O tej porze roku ruszyłbym w stronę zachodzącego słońca, dopóki nie opuściłbym gór i nie dotarł na aluwialną równinę. Znajdzie pan tam drumliny i kilka pięknych przykładów głazów narzutowych. To jakieś dziesięć mil.
Rincewind popatrzył na niego zdumiony. Barbarzyńskie wskazówki brzmiały zwykle jakoś "prosto obok płonącego miasta, potem skręcić w prawo za wszystkimi mieszkańcami powieszonymi za uszy".
- Te drumliny wydają się groźne - zauważył.
- To tylko rodzaj wzgórz polodowcowych - wyjaśnił Saveloy.
- A głazy narzutowe? Brzmi jak coś takiego, co rzuca się na...
- To głazy pozostałe po cofającym się lodowcu. Nie ma się czego obawiać. Pejzaż nie jest niebezpieczny.
Rincewind nie uwierzył. Wiele już razy grunt uderzył go bardzo mocno.
- (...) Czemu jesteś taki nerwowy? Vimes odłożył miecz i spróbował się trochę uspokoić. - Bo to typowy kumpel flaszki, kochanie. Znam takie typy. Normalny człowiek, kiedy porządnie oberwie, odczołguje się na bok. A przynajmniej ma dość rozsądku, żeby nie wstawać. Ale czasami trafiasz na takiego, który nie umie odpuścić. Słabeusze po sto dziesięć funtów, którzy usiłują z byka załatwić Detrytusa. Zawzięci mali dranie z wagi koguciej, którzy rozbijają butelkę o bar i próbują atakować pięciu strażników jednocześnie. Wiesz, o co mi chodzi? To idioci, którzy walczą dalej, chociaż już dawno powinni przestać. Jedyny sposób, żeby ich powstrzymać, to ich wyeliminować.
- Chyba znam ten typ, rzeczywiście — przyznała lady Sybil z ironią, którą Sam Vimes dostrzegł dopiero kilka dni później.
Z wielkiej tuby gramofonu nadal rozbrzmiewał nieśmiertelny „Walc François”, a oni nadal wciśnięci w siebie tonęli w namiętności, i teraz zamarli na chwilę w ruchu, nie wykonując niczego poza wzajemnymi pocałunkami. W pewnej chwili poczuła, że jej łono jest silnie uciskane czymś… zrozumiała, ale nie odstępowała od niego nawet na centymetr. Znowu zaczęli się kręcić i wolniutko, powoli, intuicyjnie zbliżali się do otomany, przysiedli na niej nie zaniechując pieszczot. Delikatnie włożył dłonie pod sukienkę i zaczął miękko gładzić jej plecy od szyi aż po dół, przenosząc momentami dotyk na piersi. W tym momencie drgnęła. Zauważył to wyraźnie i powtórzył jeszcze razy kilka. Olimpia czuła, że znajduje u bram raju. Nagle oboje zaczęli rozbierać się do naga, czynili to w takim pośpiechu, że myliły się im ruchy. Ułożyła się na plecach i patrzyła na niego oczekująco nieprzytomnymi oczami, jej buzia oblana purpurą wyglądała jak twarz biegaczki po ukończonym sprincie. Włodek dalej pielęgnował jej twarde piersi, gładził, całował, ssał, dłonią jednej ręki masował pierś, drugą zaś dłonią czynił to samo na łonie, patrząc cały czas w jej rozpalone oczy, coraz niżej. niżej. aż dotarł do… króciutka penetracja. kilka po niej ruchów. i całe jej ciało zadrżało jak w malignie. oczy zaszły mgłą. oddech skrócony, szybki. coraz szybszy. była na granicy utraty przytomności. w tym momencie poczuła, że wszedł w jej ciało… – Aaaauuuu! – krzyknęła w zachwycie, jej szeroko otwarte zamglone oczy wpatrywały się w jego twarz, jakby chciały powiedzieć: „masz mnie, jestem twoja”. Po chwilowym nasyceniu nastąpiła powtórka, najpierw jedna… potem następne. Oboje przeżyli upojną noc.
Tak, tak - rzekł na koniec Yarpen Zigrin, wyszczerzywszy zęby. - Jak mówi stara piosenka: chłop, co w ręku łamie sztaby, nie oprze się woli baby. Kilka świetnych przykładów słuszności tego porzekadła zebrało się dziś za jednym stołem. Zoltan Chivay, żeby daleko nie szukać. Opowiadając, co tam u niego nowego, zapomniał dodać, że się żeni. Wkrótce, bo we wrześniu. Szczęśliwa wybranka nazywa się Eudora Brekekeks. - Breckenriggs! - skorygował dobitnie Zoltan, marszcząc brew. - Zaczynam mieć dość poprawiania ci wymowy, Zigrin. Bacz, albowiem ja, gdy mam czegoś dość, potrafię przypieprzyć! - Gdzie ślub? I kiedy dokładnie? - pojednawczo wpadł w słowo Jaskier. - Pytam, bo może zajrzymy. Jeśli zaprosisz, rozumie się. - Nie ustalono jeszcze co, gdzie, jak i czy w ogóle - bąknął Zoltan, najwyraźniej skonfundowany. - Yarpen uprzedza fakty. Niby jesteśmy z Eudorą po słowie, ale czy to można wiedzieć, co będzie? W takich, kurwa, czasach?
Ja czułam się swego czasu tak samo. Bardzo boję się bycia zranioną po raz kolejny, dlatego teraz, zanim zdecyduję się na poważny związek, najpierw zastanowię się kilka razy. Chociaż z drugiej strony, życie płata straszne figle, a jeśli dodatkowo włącza się do tego miłość, wtedy wszystko może się zdarzyć. Teraz wiem, czego szukam. Chcę iść do przodu i być szczęśliwa. Sama lub z kimś. Wolałabym z kimś. Ty też nie musisz mnie za nic przepraszać. Z wielką chęcią czytam Twoje listy. Jeśli chcesz zwierzyć mi się z czegokolwiek i uznasz, że Ci to pomoże, wtedy nawet nie powstrzymuj się, tylko pisz, o czym tylko zechcesz, a ja, jeśli tylko będę w stanie, postaram się Tobie pomóc. Dopiero zaczynam Cię poznawać, ale coś mi się zdaje, że ta, która Cię zostawiła, nie była Ciebie warta. Jeszcze wszystko przed Tobą. P.S. Koszmary miewam rzadko i Ciebie w nich nie spotkałam:)”– zakończyła humorystycznie.
© 2007 - 2025 nakanapie.pl