Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "z tego masz", znaleziono 5249

- Jesteś taka żałosna. Nie widzisz, że cię tu nie chcę? Nie chcę, żebyś przy mnie była. To, że trochę się z tobą zabawiłem, nie znaczy, że chcę mieć z tobą cokolwiek wspólnego. A mimo to zostawiasz swojego miłego chłopaka... który jest w stanie znosić twoją obecność... i przyjeżdżasz tutaj, żeby spróbować mi "pomóc". To, Thereso, jest definicja słowa "żałosna". (str. 158).
"Problem z książkami polega na tym, że kiedyś się kończą. Uwodzą cię. Rozkładają przed tobą nogi i wciągają cię do środka. Wchodzisz w nie głęboko, zostawiając wszystko, co miałeś, zrywasz wszelkie więzy łączące cię ze światem i podoba ci się w nich, i już nie potrzebujesz więzów, rzeczy, i wtedy książka się kończy. Treść ulatuje. Przewracasz stronę, a tam nic nie ma."
Czy nazwiesz go kątem, czy żołnierzem, rezultat jest taki sam. Każdy człowiek w armii idzie ba wojnę i zabija tych, których każą mu zabijać zwierzchnicy. [...] Gdybyś wstąpił do wojska, nie ty podejmowałbym decyzję, czy masz zabić swojego wroga, podobnie jak wróg, nie decydowałby, czy ma zabić ciebie. Obydwaj walczylibyście i zabijalibyscie dla kogoś innego
-A więc żona nikogo nie miała? I nic jej nie łączyło z Waldemarem Malewskim?
-Dlaczego z nim?
-A czemu nie? Jednocześnie zniknęli z pańskiego życia.
-Tak, to działo się jakoś w tym samym czasie. Pamiętam, pomyślałem, że nieszczęścia chodzą parami. Nie widzę związku.
-Dlatego jest policja. Żeby widzieć związki.
-Policja też niczego nie widziała.
-To była tamta policja, ja jestem ta, która widzi.
W ostatnich dniach była zupełnie bezbronna. Nie boję się, mówiła, ale jest mi żal. Nie miała już siły do walki. I teraz powiem panu coś, czego pan nie może wiedzieć. Oriana Fallaci straciła świadmość 11 września, w piątą rocznicę zamachu na World Trade Center. Zadzwoniłam do Fisichelli. Przyleciał trzymać ją za rękę. Umarła trzy dni później. Sama.
Mój brat od zeszłego roku studiuje fizykę i astronomię na Sorbonie i właśnie to wydaje się spełnieniem jego marzeń. Tak więc te wszystkie zakochane w nim po uszy panny, których zresztą wciąż przybywa, powinny dać sobie z nim spokój. Nie wierzę, żeby Laurent kiedykolwiek mógł zainteresować się którąś z nich. Nie mówiąc już o tym, by był w stanie taką pokochać. Chyba że miałaby umysł tak światły jak Maria Curie.
Zaczynał rozumieć tych, którzy płacili jej wielkie pieniądze, wynajmowali mieszkania i zdradzali dla niej żony.
Była kobietą stworzoną do miłości. Miała gładką skórę, oszałamiająco pachniała. W ciemności niczym się nie różniła od kobiety, która napradę cię kocha. Była jak kot: wypełniała pustkę i pozwalała się głaskać.
Niektórzy biorą do domów koty, inni biorą Preise.
Ta brama także była zamknięta, a przed nią stało dwóch potężnych gwardzistów. Wyraz twarzy mieli typowy dla ludzi, którym kazano pilnować bramy, więc zamierzają pilnować bramy, choćby nie wiem co. Wojsko opiera się na takich, którzy pilnują bram, mostów lub przejść, choćby nie wiem co, i często powstają heroiczne poematy ku ich czci. Zwykle pośmiertne.
- Wiem, że nie mam prawa cię o nic prosić, ale jednak... Jeżeli twoja biedna, głupia matka może mieć ostatnią prośbę... Pozwól mi ostatni wziąć cię w ramiona. Jeszcze tylko ten jeden raz pozwól, że Kaa-chan cię uściśnie i przytuli tak, jak powinna była to zrobić w dniu, gdy przyszedłeś na świat. Potem zostawię cię już z całym moim błogosławieństwem. Czy tak będzie w porządku?
- (...) Wszystko jest takie okropne.
- Co jest okropne, Jeannie?
- Ziemia. Smog, morderstwa, zatrute powietrze, zatruta woda, zatruta żywność, nienawiść, beznadziejność, wszystko razem. Jedyne, co tu piękne, to zwierzęta, ale je zabijacie, niedługo zostaną tylko oswojone szczury i konie wyścigowe. To takie smutne, nic dziwnego, że tyle pijesz.
- Masz rację, Jeannie. No i nie zapominaj o arsenałach broni jądrowej.
Jed­nak jak zwy­kle nie tracę na­dziei, w myśl po­wie­dze­nia, że ona umie­ra ostat­nia – fi­lo­zo­ficz­nie za­koń­czył Witos. – Bab­cia mo­je­go ko­le­gi miała na imię Na­dzie­ja. O ile do­brze pa­mię­tam, do­ży­ła stu czte­rech lat, więc coś w tym musi być – sko­men­to­wał Wej­man, gdy za tech­ni­kiem za­mknę­ły się drzwi. – Ale my ra­czej tak długo nie po­cią­gnie­my – dodał, nie kry­jąc za­wo­du.
Gdyby Yas­ser nie był ośmio­let­nim chłop­cem, po­strze­ga­nym w rze­czy­wi­stym świe­cie jako dziec­ko, dla któ­rego po­ję­cie śmier­ci nie miało żad­nego sensu, sta­no­wiło nie­po­jęty abs­trakt, coś, czego nie mógł zro­zu­mieć ani wpi­sać w swoją dzie­cięcą, małą rze­czy­wi­stość – i gdyby był przy­tomny albo zdol­ny do ja­snego my­śle­nia, wie­dział­by, że umie­ra. Że pia­sek w jego klep­sy­drze ży­cia prze­sy­puje się na długo przed cza­sem.
Nigdy nie miała smar­twat­cha, Xboxa czy nawet te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go jak jej ró­wie­śni­cy, nie były jej nie­zbęd­ne. Bar­dziej za­zdro­ści­ła ko­le­żan­kom i ko­le­gom tro­skli­wych, ko­cha­ją­cych ro­dzi­ców oraz spo­koj­nych domów pach­ną­cych świe­żo upie­czo­nym cia­stem czy nie­dziel­nym obia­dem w ro­dzin­nym gro­nie. Dla niej week­en­dy ja­wi­ły się jako naj­gor­sze zmory. Za­wsze od­li­cza­ła go­dzi­ny do po­nie­dział­ku i po­wro­tu do szko­ły, do jej azylu.
Strach. Zupełnie nowy rodzaj strachu. To uczucie stanowiło nieodłączna część mojego życia. W naszym biznesie wszyscy mieliśmy coś, co sprawiało, że strach podchodził nam do gardła na myśl, że moglibyśmy to stracić. Graliśmy twardzieli, którzy nie mają uczuć, nosiliśmy na twarzy maski bez wyrazu, zabijaliśmy i torturowaliśmy bez mrugnięcia okiem, ale każdy z nas miał jakąś słabość.
Udało mi się znaleźć tysiąc pojęć socjologicznych, tysiąc ważnych idei. Pamiętam jeszcze ze szkoły, jak nauczycielka języka angielskiego mówiła, że na to, aby posługiwać się językiem obcym, wystarczy znać tysiąc słów. Może nas tylko pocieszała, ale jeśli miała rację, to niniejszy słownik wystarczy, aby czytelnik mógł posługiwać się językiem socjologii po to, aby lepiej rozumieć siebie i swoje społeczeństwo.
(...) szczęście potrzebuje zawsze nieszczęścia, to idzie w parze, jak kobieta z mężczyzną, jedno bez drugiego byłoby nieszczęśliwe, a jeśli już są razem, to jedno kręci nosem, a drugie kiwa głową. Taka szamotanina, przeplataniec. Jak masz go za wiele, to też jest niedobrze.
Ale kiedy jest, trzeba się cieszyć, że jest. To taka gra. Raz
dobrą kartę wyjmiesz, a raz asa pominiesz.
Rozróżniali dwa typy czarownic, na które polowali. O jednych mówili "wiedźma", o drugich "leśna baba". Ta pierwsza miała talent przemiany, ich bali się najbardziej, ale wierzyli, że stal, z której wykonane są ich strzały, odpędza wszelkie złe moce. Druga była bardziej "ludzka", ale i tak samo ważna, zamawiała choroby, odpędzała uroki, zbierała zioła.
Przez dziewięć miesięcy tworzyła małego człowieka, uczyła się i pracowała, żeby niczego tej małej istocie nie brakowało. Podupadła na zdrowiu, żyła w żalu, nerwach i strachu, a ty masz czelność nazywać ją podłą i złą. Jakim prawem? Kto nadał ci prawo, by nienawidzić kobiety, która stworzyła nowe życie i dba o nie bardziej niż o własne.
Chodziła do kościoła i modliła się o śmierć. Ciągle była zmęczona, ale potrafiła poruszać się niczym kotka, jakby nie miała kości. Na co dzień nieco powolna i zgarbiona, zmieniała się w Kobietę-Węża za każdym razem, kiedy przekraczała próg shopu. Uważała, że to nie ona - absolutnie nie ona - tańczy przed obcymi mężczyznami i wcale nie ona patrzy im w oczy, kiedy dochodzą.
Dziewczyny z ulicy patrzyły zgaszonym wzrokiem, miały szramy na szyi albo rękach, pamiątki po krewkich klientach, oraz twarze usiane purpurowym groszkiem, którym manifestowały się krętki kiły. Dziewczyny z ulicy i zgorzkniałe wdowy, panny na wydaniu i stateczne mężatki chciały wiedzieć to samo: czy znajdzie ich szczęście, czy przeżyją prawdziwą miłość i często pytały o dzieci.
Chyba nie chcesz się tam wspinać, prawda?
O nie, szefie, czemu niby miałbym robić tak głupie rzeczy?
Doskonale. Ale przez chwilę bałem się już o ciebie, Lou. Bo to chyba najprostrzy sposób, byś ze złamaną kostką wylądował we własnej lecznicy, prawda?
Ależ naturalnie! Poza tym ściemnia się.
Przekonany, że zawarł już ze sobą absolutne porozumienie, Louis zaczął wspinać się na wiatrołom.
Co to jest człowiek normalny? Taki, co nigdy nie popełnił niczego ohydnego? Tak, ale czy nigdy o tym nie pomyślał? A może nie pomyślał nawet, tylko w nim coś pomyślało, wyroiło się, dziesięć albo trzydzieści lat temu, może obronił się przed tym i zapomniał, i nie lękał się tego, bo wiedział, że nigdy nie wprowadziłby tego w czyn. Tak, a teraz wyobraź sobie, że naraz, w pełnym dniu, wśród innych ludzi, spotyka TO ucieleśnione, przykute do siebie, niezniszczalne, co wtedy? Co masz wtedy?
W sierpniu 1945 roku, twierdził Blackett, Japończycy byli już pokonani, a bomba atomowa miała zapobiec udziałowi Rosji w powojennej okupacji Japonii. Można sobie jedynie wyobrażać - pisał - pośpiech, z jakim dwie bomby jedyne istniejące zostały przetransportowane przez Ocean Spokojny, by można je było zrzucić na Hiroszimę i Nagasaki. Chodziło o pewność, że Japończycy poddadzą się tylko siłom amerykańskim.
Ludzie traktują chwilę obecną jak punkt w drodze do wielkiego celu, który się wydarzy w przyszłości, a potem dziwią się, że długi dzień się kończy; oglądają się wstecz na swoje życie i widzą, że sprawy, którym pozwolili tak niepostrzeżenie przeminąć, drobne przyjemności, które tak lekko odtrącali, miały w ich życiu największe znaczenie - były największym i najwspanialszym zwycięstwem i treścią ich istnienia.
- I co? - spytał Loki. - Co z tobą Heimdallu, masz jakiś pomysł?
- Mam - odparł Heimdall - ale wam się nie spodoba.
Thor rąbnął pięścią w stół.
- Nieważne czy nam się spodoba czy nie - huknął - [...] Zdradź nam swój pomysł, a jeśli uznamy go za dobry spodoba się nam.
- Nie spodoba - odparł Heimdall.
- Ależ spodoba! - zaprotestował Thor.
[...]
- Nie podoba mi się ten pomysł - przerwał Thor.
Odwiedzać można tylko żywą istotę. Jacy ludzie byli śmieszni z tym wymyślaniem słów niosących pociechę, z tym posługiwaniem się pojęciami, które miały mniej boleć. Łudzili się, że jak przychodzą na cmentarz, to umarli ich słyszą, wmawiali sobie, że mogą przysiąść na ławeczce, porozmawiać ze zmarłym, trochę się pożalić i dzięki temu czuli się lepiej. Mniej samotni, mniej opuszczeni, pewnie mniej puści.
Dwaj mężczyźni w cywilnych ubraniach, stojący przy szafki z instrumentami, mieli zaskoczony wyraz twarzy. Wyższy ruszył ku niej, jego papierowe ochraniacze mlaskały na kleistej powierzchni podłogi. Miał około trzydziestu pięciu lat, promieniował jurnością charakterystyczną dla potężnie umięśnionych mężczyzn. Tak wygląda kompensacja szybkiego cofania się linii włosów u mężczyzn, pomyślała.
Co w naszym przekonaniu na pierwszym jest miejscu – człowiek czy prawo? Jeśli stawimy czlowieka ponad prawem, to w istoacie unicestwimy wszelkie prawo, gdyby bowiem poszczególne jego przepisy nie do każdego tak samo miały się odnosić, to w istocie nie odnosiłoby się do nikogo. Jeśli aż tak wysoko wyniesiemy pojedynczą osobę, to jakbyśmy równocześnie zbudowali schody, którymi po jakimś czasie zacznie się wspinać ktoś inny!
Rok 1989 był to dziwny rok. Wprawdzie nie nadleciała żadna kometa ani nie wybuchła zaraza, ale ludzi ogarnęła dziwna gorączka. Milicjanci i ubecy czuli się nieco zagubieni. Władza najwyraźniej zgłupiała i zaczęła knuć coś do spółki z agenturą, którą miała w Solidarności. Jednocześnie funkcjonariusze otrzymali rozkazy by nie rozganiać już demonstracji nie pałować uczestników.
- Dokładnie tak. Lech Wałęsa to będzie prezydent, jakiego potrzebujemy.
- Przecież to prosty elektryk.
- I laureat Nagrody Nobla.
- Nie potrafi sklecić poprawnie trzech zdań.
- To mu doradcy będą pisać przemówienia. Ma takich dwóch bliźniaków, co za nim noszą teczkę i piszą, co ma powiedzieć. Kaczyńscy się nazywają.
- Kaczyńscy? Nigdy nie słyszałem.
- Nikt nie słyszał, zresztą to nie o nich masz słyszeć, tylko o Wałęsie.
© 2007 - 2025 nakanapie.pl