„Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim…”
Już pierwsze słowa „Rolanda”, części otwierającej ośmiotomowy cykl „Mroczna wieża” Stephena Kinga, odsłoniły przede mną świat surowy, pustynny, pełen ciszy, bólu i niepewności. I coś mnie w tej ciszy przyciągało jak magnes. Coś, co nie pozwalało oderwać wzroku od tej dziwnej, westernowej wizji końca świata.
Wędrując z Rolandem przez piaski i zgliszcza dawno zapomnianych miejsc, czułam się zagubiona, jakby sama rzeczywistość chwiała się pod moimi stopami. Bo King nie tłumaczy. King wrzuca cię w wir i każe iść tak, jak idzie Roland. Z obcym chłopcem u boku, którego po prostu nie da się nie pokochać i z cieniem wiedzy, że ta miłość zostanie wystawiona na okrutną próbę.
Miałam ciarki, gdy chłopiec przypominał sobie, jak umarł w swoim świecie. Czułam ścisk w gardle, kiedy Roland stawał przed wyborem — serce czy cel. I czułam prawdziwy smutek, kiedy zrozumiałam, że ta wędrówka przez samotność, śmierć i przeznaczenie pochłonie wszystko, co ludzkie.
To opowieść o poświęceniu, o obsesji, o dążeniu do celu nawet wtedy, gdy trzeba zostawić za sobą wszystko, co dobre. To western i fantasy, ale też metafizyka i rozpacz w jednym. To świat, który przypomina nasze sny. Chaotyczny, pełen symboli, znajomy i obcy zarazem.
Ale to dopiero początek. Przedsmak tego, co nadchodzi, choć już mamy świadomość, że Roland jest w stanie poświęcić niemal wszystko dla Wieży. Ty...