Chciałam obejrzeć film więc postanowiłam najpierw nadrobić zaległości książkowe.
Jestem rozczarowana. Po „Lśnieniu”, które swego czasu, lata temu, wgniotło mnie w fotel, „Doktor Sen” okazał się powieścią kompletnie bez pomysłu, wykreowaną chyba wyłącznie na fali sukcesu i popularności „Lśnienia”.
Danny, który w dorosłe życie wlecze nieprzepracowane traumy z dzieciństwa, a w zasadzie jednego sezonu, spędzonego w makabrycznym hotelu „Panorama”, po wieloletniej tułacze po kraju, osiada w małym miasteczku gdzie w domu spokojnej starości, za sprawą swojego daru, czyli tego tzw. lśnienia, pomaga ludziom umierającym przejść na drugą stronę.
Wkrótce w jego życie wkracza mała Abra. Dziewczynka posiadająca podobne moce jak Danny. Grozi jej niebezpieczeństwo, a Danny ma być tym, który ją przed nim obroni.
Strasznie mi się to wszystko kupy nie trzymało. Wątek organizacji Prawdziwy Węzeł jest tak dziwaczny, że moce Danny’ego i Abry to przy tym bułka z masłem. O ile w nie można by od biedy uwierzyć o tyle w tę organizację nie byłam w stanie.
Nie, nie i jeszcze raz stanowcze nie.
Jedyne co jest niezmienne to narracja tak charakterystyczna dla powieści Kinga. Jest mroczny klimat wyczekiwania na to co się zdarzy, jest przerażająco i czasami krwawo, ale tak niewiarygodnie i bezsensownie, że nie mogłam nie przewracać oczami. Wczesne powieści Kinga tak, obecne są zupełnie nie w moim guście.