na górze wiertarka wali głową w mur…, świszcze
na dole sąsiad klnie żonę
a wycieraczka z dumnym napisem „Dom pełen szczęścia”
zaciera ślady…
z jednego boku płacz dziecka wypełnia każdą szparę
z drugiego Chopin gra mazurki jakby nigdy nic
… mój dom jest otwarty…
Zamykam okno w kuchni, skąd dochodziły do mojego trzeciego piętra głosy panów pod sklepem monopolowym rozprawiających w przekulturalny sposób o swoim życiu, zwracających się z życzliwością do siebie i innych: „Proszę ja ciebie” czy „Szanowna kierowniczko, o złotóweczkę tylko proszę”. Zamykam się w swoich myślach, odgradzam od sąsiedzkich bodźców. Choć nie wiem, jak by się człowiek zamknął, to i tak nie ucieknie od świadomości bycia we wspólnocie. Nielicznym się to udaje, ale ci wyjeżdżają w Bieszczady lub uciekają na łono natury – z dala od miejskiego zgiełku.
Poznałam niedawno Góralkę, która żyje w takiej samotni, z dala od nakazów, zakazów i pozorów – szczęśliwa, że w końcu żyje tak, jak chce. Jej Twórczy Dom otoczony jest fioletowym kwieciem, korzeniami o różnych kształtach, a jagody i grzyby są na wyciągnięcie ręki. Chodząc po jej lesie, znalazłam się niespodziewanie w miejscu przypominającym ulicę mojego dzieciństwa, z dawnymi smakami i zapachami. Jej owca o imieniu „Koza” chodzi i robi, co chce. Zjadła moją kiełbasę z ogniska, ale nie śmiałam jej tego wypomnieć. Gdy Góralka wyniosła księgę pamiątkową, abym się wpisała i zostawiła swój ślad, długo zastanawiałam się, jakich odpowiednich słów użyć. Zapytałam w końcu z zaciekawieniem, dlaczego tak żyje – sama, z dala od ludzi i cywilizacji.
Odpowiedziała: „Bo ja tu mam wszystko. Śpię, gdzie chcę. Robię, co chcę. Jem, co chcę. I nikomu się nie tłumaczę. Ostatnio pojechałam w starych walonkach na spotkanie poetyckie – niech oni się zastanawiają, czy dobrze się ubrali, a nie ja. Tak sobie żyję w sąsiedztwie Tatrzańskiego Parku Narodowego. Pilnujemy siebie nawzajem. Nie wchodzimy sobie w paradę. To dobry sąsiad. Podglądamy sobie burzę i zwierzęta. Nie żyjemy na pokaz. Żyjemy w naturze.”.
Ależ to brzmi, prawda? Można się zatrzymać i zamyślić. A gdy człowieka dopadnie jakiś temat, to cały wszechświat wkracza do akcji i podsuwa akapity z życia wzięte, a może to tylko kwestia przypadku?
„Może być bieda, znój i niepogoda, ale pamiętaj, abyś zawsze chodziła ładnie ubrana, z dumnie podniesioną głową…, bo trzeba jakoś tę biedę ogarnąć, nie dać się jej.” – usłyszałam od mojej znajomej, której mama powtarzała te słowa za każdym razem, gdy działo się u niej nie najlepiej. To „nie najlepiej” to utrata pracy, rozwód z mężem (który po dziesięciu latach odkrył niezgodność charakterów), to depresja, która jest niezrozumiała dla innych, bo przecież po co tyle leżeć w łóżku, kiedy pory roku się dzieją i trzeba działać, działać, działać…, z podniesioną głową działać… i jeszcze uśmiechać się, kwitnąć i zapylać lepsze jutro.
Nie dziwi mnie wysyp słoneczek na Facebooku. O! Tam jest cała masa zaklinaczy radości, choć to może bardziej wyraz samotności niż otwartości. Bo jak przyznamy się, że nam źle, to szybko spustoszeje plac wokół nas albo zacznie się licytacja, kto ma gorzej… Każdy kieruje się swoimi zasadami: jedni w imię tych Bożych, inni według własnych. Ci, co nie siedzą na Facebooku i nie zagryzają zębów, czy ktoś dał im lajka, nie pilnują, czy nie zostali zhejtowani tym bardziej – dumni są z tego, że są ponad ten wymyślony świat. Czują się lepsi i nie omieszkają wytknąć tym facebookowym ich zatracenia.
O polityce nie będę mówić, wszystko przeczytacie w prasie, obejrzycie w TV, ale wspomnieć muszę o dwóch kwestiach społecznych, które obserwuję na co dzień. Pochwal przy zwolenniku jednej opcji politycznej, że sąsiad Polski to ma dopiero ładne widoki, ładne krajobrazy, przeciekawe zabytki, to zaraz usłyszysz: „A my to co, nie mamy?! Nasze jest lepsze, bo jest nasze!”. Chcesz mimo to wejść w dyskusję, wyciągając łączące jeszcze „ale”, że oni mają tamto, my to i jakoś się uzupełniamy i że dla każdego coś innego… Tu już krzyczy inne „ale”: „Nasze jest najlepsze!”. Koniec dyskusji.
Inny temat to Holocaust czy wojna na Ukrainie – nie, może jednak to pominę, bo przecież to Oni i tamci… my nie… nie my… Nie wycierajmy butów na historii, ona to nie dywan… nie wszystko, co zamiecione przyjmie… Inaczej rodzina… Tam nawet podarty i zniszczony dywan się zszywa, aby wszystko pomieścił…
Żyjemy w duchowej nędzy, zamknięci na innych, prężąc muskuły i pokazując sztuczną siłę… od małych rzeczy po te wielkie. Od rodziny po naród… Jak złapać balans między Otwarte i Zamknięte?
Gdy myślę o Góralce i jej samotni, przypomina mi się moja babcia, u której spędzałam w dzieciństwie każde wakacje. Jak ja lubiłam do niej jeździć. Chodziło się do sąsiadów na karty, na telewizję (był jeden odbiornik na całą wieś). Sąsiadki zachodziły do babci bez uprzedzenia. Siadały na ławie przy piecu i snuły opowieści o marach i czarach. Wspólne śpiewy, tańce, zaangażowanie w lokalne wydarzenia. Tęsknię za tymi czasami, tęsknię
za ludźmi…
A może by tak wpaść do sąsiadki na górze i zapytać, czy nie pomóc w remoncie? Może zapukać do sąsiada na dole i poprosić o szklankę cukru? Sąsiadce z boku zaoferować swoją pomoc przy opiece nad dzieckiem? Wprosić się na koncert Chopina?
Brakuje nam najzwyczajniej – po ludzku… przytulenia, poklepania po plecach, usłyszenia słów: „Jesteś najlepsza…”, „Jesteś najlepszy…”. Brakuje nam dobrych, życzliwych słów.
Zamiast wycieraczki „Rezydencja Niepozoru” kupię taką z napisem „Dzień dobry”.