Urodziłam się z migoczącym światłem. Maleńką latarnią pod moim sercem, która mrugała na otaczający ją świat. Przyciągał obłędne ogniki i świetliki; mały płomień tańczył obok nich w tajemniczych rytuałach mglistych poranków i deszczowych dni.
Ale świat poza lasem, w którym się urodziłam, nie tolerował maleńkich światełek.
Przyszli ze słowami i sztyletami. Z olejem i siekierami. I z wodą; wodę przeciw tańczącym płomieniom. Migoczące światło nie było na to gotowe. Zaczęło migotać częściej, zanikać powoli, umierać w mojej piersi, jak ćma za blisko lampy, zawsze bliżej, wciągana przez nieuniknione.
Wypalało się powoli jak świeca, aż nie było już światła.
Ciepło pod moim sercem zastąpił chłód pustki. Dopóki nie pojawiły się duchy, czy bogowie, nikt nie znał ich imion, nawet oni sami.
Dali mi cień zamiast światła, dali mi noc zamiast serca i dali mi ciemność zamiast duszy. W mojej ciemności wyrosły ostre szpony i zęby, jeszcze ostrzejsze. Gotowe do obrony nocy, aby nigdy nie zniknęła, jak małe migoczące światło.
Moje ofiary wiedzą kogo się wystrzegać. Jestem łowcą. Niebezpiecznym jak spadająca gwiazda, bezwzględnym jak twardy głaz.
Zawsze głodna bestia. Wciąż pusta w miejscu, gdzie było światło.
Wciąż kipiąca żądzą zemsty, która nigdy nie nadejdzie.