Avatar @adam_miks

adam miks

@adam_miks
45 obserwujących. 86 obserwowanych.
Kanapowicz od 6 lat. Ostatnio tutaj około 7 godzin temu.
czytaczkiadama
Napisz wiadomość
Obserwuj
45 obserwujących.
86 obserwowanych.
Kanapowicz od 6 lat. Ostatnio tutaj około 7 godzin temu.
niedziela, 28 maja 2023

SKASOWAŁEM DWA BILETY

Czternastego maja tego roku chciałem oddać dług kochance.

Poznałem ją dwa lata temu, pięć po ślubie. Żona nie domyślała się niczego. Była z tych kobiet, które naiwnie, podobnie jak Emilia Korczyńska, wierzyła w miłość platoniczną Eskimosów, i w każdą rzecz, która jest nieprawdopodobna, że aż prawdziwa.

W wolnych chwilach oglądała paradokumentalne seriale, które kradły czas i pozyskiwanie umiejętności. Rzadziej przytulała się do moich ramion, a tylko w wyjątkowych chwilach zapominaliśmy się w pościeli. Śmiałem się przez łzy że t e d n i można by nazwać świętami narodowymi. Aż tak były wyjątkowe.

Zuza mieszkała na sąsiednim osiedlu. Którejś środy, mniej więcej o jedenastej rano, przeglądałem ulubione grupy na Facebooku. Ktoś wydał tomik poezji. Klub ten a ten zaprasza na wieczór literacki. Są organizowane warsztaty poetyckie. Zajmująca twarz, pomyślałem, gdy zobaczyłem tamto zdjęcie. Zuzanna Wdowiak, obiecująca pisarka. Autorka trzech książek w tym jednej powieści erotycznej. Tak brzmiał podpis pod fotografią. Nie namyślając się, zamówiłem całą dotychczasową twórczość panny Zuzy. Tak, mili moi – sprawdziłem i stan cywilny dziewczątka. To miano jak najbardziej do niej pasuje. Miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lat.

A oto ja byłem ciut starszy, tak koło czterdziestki. Wiek podawałem w przybliżeniu, co innego dane osobowe. Dzień dobry, Państwu, niniejsze słowa kreśli Wojciech Kstura, pisarz. Trzy powieści dla dorosłych. Dwa tomiki poezji. Kilka książeczek dla dzieci. A, zapomniałbym: pracuję nad powieścią kryminalną.

Zuza. Jedno określenie przychodziło do głowy: śliczna. Zrezygnuję jednak ze szczegółowego opisu urody. Niech każdy z czytelników sporządzi własny portret. Propozycje proszę podsyłać pod adres Wydawcy. Najlepsze rozwiązania zostaną nagrodzone.

Dwa miesiące po napisaniu zdawkowego „witam”, zostaliśmy kochankami. Spotykaliśmy się dość regularnie, przeważnie w mieszkaniu Zuzy. Dzieliły nas trzy przystanki autobusowe. Czasami piliśmy herbatę w pobliskiej kawiarni. Nieraz spacerowaliśmy po bezludnych alejkach osiedlowych.

Omawialiśmy postępy w pisaniu. Całowaliśmy się. Pieścili. Czytali ulubione wiersze. Rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali.

Żona nie przeszkadzała. Wychodziła o wpół do siódmej, przychodziła po siedemnastej. Praca w biurze tego wymagała, tak twierdziła. Ja jestem wolny ptak, mogę sam sobie ustalać godziny pracy. Ona jako urzędnik państwowy, jest zobowiązana do przestrzegania godzin pracy. Nawet taka tabliczka wisi w jej gabinecie. A to gabinet dyrektora.

Podobno wszyscy zazdrościli żonie. Tylko czego? Funkcji? Pieniędzy za wypełnianie funkcji? Może i wszyscy patrzyli zawistnym okiem. Ja z pewnością nie. Nie mieliśmy dzieci, oddalaliśmy się od siebie. Nagła śmierć naszych rodziców również nie przysporzyła nic dobrego. Jechali we czworo na wczasy. Do Zakopanego. Nigdy nie dojechali. Wypadek zdarzył się tuż pod Krakowem. W mniej więcej w tym czasie poznałem Zuzę. Żona zamknęła się w dyrektorskim gabinecie.

 

Czternastego maja chciałem oddać Zuzi dług. Wyniknął z mojego gapiostwa. Wychodząc z domu, nie wziąłem ze sobą portfela. Miałem przecież kupić masło, chleb i coś do chleba. Wystarczył w kieszeni jeden banknot pięćdziesięciozłotowy. Zuza bez wahania wyjęła taki banknot ze swego pularesu i przez kilka minut śmiała się że jest on wspólnotą majątkową.

Tego dnia żona postanowiła zwolnić samą siebie od obowiązku siedzenia przy biurku do szesnastej. Wyszła z biura dwadzieścia minut wcześniej. Kaprys władzy. Od razu zauważyła mój portfel na stole. I puste mieszkanie. Zasiedziałem się u kochanki, tym razem - niestety.

- A ty gdzieś był – zapytała, gdy stawiałem zakupy na przedpokoju.

- Ej, nie widzisz? Na zakupach.

- Bez pieniędzy? Portfel leży …

- Wiem, gdzie leży – niegrzecznie przerwałem, jednocześnie szarpiąc się z lewym butem – wziąłem z kupki tylko Bolesława. Kochana Zuza podpowiedziała alibi.

- Pięć dych? - nie ustępowała. Skwapliwie przytaknąłem. Na całe szczęście but skapitulował.

-No, to pokaż resztę – poczułem się jak mały Jasio przyłapany na podkradaniu cukierków. Włożyłem rękę do prawej kieszeni. Coś brzdęknęło. Jeżeli dobrze pamiętam powinno być kilka złotych i kilkadziesiąt groszy.

- Kilka złotych – zaczęła złośliwie – ech, hmmm … i kilka groszy.

-Kilkadziesiąt – poprawiłem. W czasie wymiany zdań przeszliśmy do kuchni. Położyłem monety na blacie służącym do wszystkiego. Wszystkiego, tylko nie do kładzenia pieniędzy.

-Ej, panie drogi. Zabierz stąd te paskudztwa. Nie wiesz że na monetach osiadają bakterie?

Schowałem drobnicę do kieszeni. Tym razem do lewej. Usiadłem na pękniętym taborecie.

- Głodny jesteś? - zapytała żona. Automatycznie. Bez żadnego uczucia.

 

Czternastego to był czwartek. Żona jak zwykle zamknęła drzwi za sobą przed siódmą. Postanowiłem poleżeć do dziewiątej. Z Zuzą umówiłem się blisko południa.

Ani linijki nie napiszę, w randkowe dni tak robiłem. Aby nie przepłoszyć ptaka pożądania. Albo pipka, albo przemarsz wojsk przez tereny okupacyjne. em

Po śniadaniu przejrzałem najnowsze wpisy na facebookowych profilach. Niektóre sprawy spisałem do notatnika. Ogoliłem się, ubrałem. Włączyłem telewizor. Trafiłem dokładnie na ożywioną dyskusję o reedycji dzieł Wybitnego Pisarza. Porobiłem kilkanaście notatek.

O wpół do dwunastej przekręciłem klucz w zamku, bardzo z siebie zadowolony. W windzie sprawdziłem zawartość kieszeni. Są! Kochane pieniążki. Kochana Zuza.

Już w autobusie, na pierwszym przystanku, zauważyłem niepokojące sygnały. Ludzie wgapiali się w przednią szybę. Białe smugi lizały jezdnię i chodnik. Żółtoczerwone pasma ognia unosiły się nad którymś z domów. Zaczęto dyskutować:

- Ile dymu!

- A skąd to?

- To na Sadybie, za skrzyżowaniem, patrzaj pani.

- Pali się! Tylko co?

- Komuś sfajczyła się chałupa!

- Tylko komu?

Bałem się spojrzeć, tam, gdzie inni. Autobus jechał swoją trasą. Coraz więcej dymu skłębiało się nad ulicą. Rudowłosy chłopak, najbliżej stojący, szturchnął mnie w bok.

- Pan uczuciowy? Nie patrzy pan?

Nie odpowiedziałem. Czekałem chwili aż autobus podjedzie na przystanek. Wyskoczyłem w biegu. W kilka sekund byłem pod tym blokiem. Pod blokiem, z którego odlatywały jęzory ognia wymieszane z kurzawą dymu. Kurwa, które to piętro? Na którym, cholera jasna mieszka Zuza? Odliczałem głośno: raz, dwa, trzy, cztery. Pożar powstał na trzecim piętrze. Ale czy to ten pion aby na pewno? Do licha, przecież dom Zuzy ma jedną klatkę, tym samym jeden pion. Myśl człowieku tępy! Zaraz, zaraz: trzecie piętro! Hura! Uj czyli spoko. To nie piętro Zuzy. Zuza mieszka na dziesiątym. Uj, jak fajnie!

Wokół mnie trwała akcja gaśnicza. Dużo wody, wiele hałasu, ocean zniecierpliwienia. Co robić? Wpuszczą mnie do bloku? Zostać, zaczekać?

Usłyszałem zdania potwierdzające moje domysły:

-Jego wyciągli, a ją zostawili. Nie zdążyli. Żywcem się spaliła. Takie miłe państwo, ech mój Boże, mój Boże …

Te słowa wypowiedziała dwudziestoparoletnia dziewczyna. Obok niej stał znany dziennikarz telewizyjny, trzymał w ręku mikrofon. Widziałem tę scenę kątem oka, a zatem wróciłem do swoich myśli.

Zuza żyje, hura! To mężczyzna jest poszkodowany, nie babka. Uśmiechnąłem się. Żyje, a jak ona żyje, to ja też mogę! Uśmiech stawał się coraz szerszy i szerszy. Ktoś stojący nieopodal zapytał się:

- Co pan tak się cieszy? Przecież tragedia jest – to był ten rudowłosy młodzieniec z autobusu. Chciałem mu zwrócić uwagę na składnie zdania, ale zobaczyłem ją. Zuzę. Szła od strony ulicy. Jak gdyby nic się nie stało, uśmiechnięta i uszczęśliwiona.

- A ty, serduszko, co tu porabiasz?

- To ty nie w mieszkaniu? - wskazałem na budynek.

Przytuliła się, cmoknęła w policzek.

- Oj, ty serduszko kochane. Głuptasie – to nie mój dom przecież. Mieszkam przecież – tu wskazała palcem – kawalątek dalej. O, w tamtym domeczku – zaśmiała się. – Chodź, ty mój ogierze, mam ochotę na cię – wypowiedziała te słowa głośno, odważnie. Kątem oka zauważyłem że mój młody prześladowca gdzieś zniknął. Zuza wciąż się przytulała i głaskała moje włosy.

Nie wiedziałem co powiedzieć, jak się zachować. Ta dziwna sytuacja pod n i e t y m blokiem, niepokój z autobusu i niestosowne pytania rudowłosego chłopaczka, wszystko to wyzwoliło we mnie głupi, arogancki śmiech.

Złapałem Zuzę za rękę, zaczęliśmy biec. Sto metrów, dwieście. Dopadliśmy drzwi, w momencie, gdy znany aktor, Artur Barciś, wychodził z klatki schodowej. Zdążył tylko powiedzieć:

- Co tu się wyrabia?

Któreś z nas odkrzyknęło:

- Pali się stodoła!

Z rzadko spotykaną ekstazą całowaliśmy się już w windzie. Na korytarzu rozebraliśmy się do bielizny. W sypialnym ściągnęliśmy i ją.

W chwili odpoczynku zapytałem:

- A coś robiła na ulicy, zamiast na mnie czekać?

- Po chlebek poszłam dla mego serduszka.

- Hmmm, to bym czekał pode drzwiami, niestetyż.

- Ale tylko przez minutkę, dwie – zaśmiała się – i tak ten pożar zajął ci sporo czasu. To dobry materiał na opowiadanie.

- Ktoś w nim zginął – przypomniałem – nie mam ochoty na literackie pogaduszki.

Nie oponowała:

- No, tak: trzeba mieć umiar we wszystkim. Nie wiedziałam o śmierci w płomieniach. Brrr, przykro mi.

Rozmowa zgasła. Zuza położyła się na plecach, westchnęła. Przeciągnęła się. Raz, drugi. Po pięciu, siedmiu minutach podjęła nowy wątek. Z beztroską w głosie zapytała:

- Dlaczego stałeś pod nie właściwym blokiem? Przecież zawsze trafiałeś do właściwej dziurki, e … pod odpowiedni adres.

Zamruczałem z lekka:

- W czasie pożaru wszystkie domy wydają się być podobne do siebie.

Odpowiedz zadowoliła Zuzę. Jednak miała jeszcze jedną wątpliwość:

- A czy wszystkie panie w czasie pożaru namiętności również prezentują się tak samo?

Riposta była szybka:

- Trzeba by to sprawdzić, pani Zuzanno.

 

Dałem szczupaka do autobusu o szesnastej czterdzieści. Dama w kapeluszu przypominającym nadgryziony naleśnik zapytała o dokładną godzinę mężczyznę w T-shircie z napisem: „Najlepszy dziadek na świecie”. Nieznajomy odpowiedział, a w tym samym czasie podjechał przegubowiec. Ten, na którego czekałem. Skasowałem dwa bilety. Za siebie i za ocalenie Zuzy. Taki gest, zamiast modlitwy. Pogwizdywałem z lekka jakowąś znaną melodię. Z radości że to nie ten blok, nie ta klatka. Zapomniałem całkowicie o mężczyźnie, który zginął w pożarze.

 

Miałem jednak obawy, że nie zdążę ulokować się w mieszkaniu przed przyjściem żony. To były słuszne obawy.

- Co się tak ostatnio spóźniasz?

Zadając pytanie, nie miała zbyt zadowolonej miny. Miałem gotową odpowiedz:

- Wiesz, był pożar na Bonifacego, blisko skrzyżowania z Sobieskiego. Popatrzyłem trochę. Pogapiłem się. Rozmawiałem z ludzmi. Może te obserwacje przydadzą się kiedyś.

- Nie widziałam żadnego pożaru – założyła rękę na rękę, jakby chciała jeszcze bardziej zamknąć drogę do siebie. Byłem wyczulony na takie gesty. Wiedziałem że nic nie poradzę. Jak się uprze, to żaden koń nie pociągnie.

- Nie widziałam ani jednego pożaru w tym mieście – powtórzyła stanowczym głosem. Machnąłem ręką, nie było sensu naprawiać zlewu który nadawał się na złom.

Udałem, że wszystko jest w porządku i włączyłem telewizor. Na kanale informacyjnym lubiany dziennikarz, Paweł Łukasik, relacjonował przebieg akcji gaśniczej przy skrzyżowaniu ulicy Bonifacego i alei Sobieskiego.

- O, masz, był jednak pożar! - zakrzyknąłem w stronę kuchni, w której żona jadła zupę ogórkową. I wiecie co? Od razu przybiegła! Wgapiła się w ekran, jakby nigdy w życiu nie widziała zniszczeń pożogi.

- Cholera, przecież to prawie jakby u nas. Jednak miałeś rację. A to ci heca! Ale dlaczego ja nie zauważyłam ...

Dopiero wtedy dotarły do mnie dwie sprawy.

Po pierwsze: kamery telewizyjne mogły zarejestrować pocałunek kochanków – mój i Zuzy. Po drugie: nie oddałem jej długu.

× 2
Komentarze

Archiwum

2023