LATARNIK
Leżałem na plaży, opalałem się w promieniach słonecznych. Przede mną bulgotało niebieskie morze, zakryte częściowo białymi, lżejszymi od powietrza, rosnącymi falami. Na piasku leżało dużo ludzi.
W pewnej chwili zobaczyłem latarnię, w niej zaś człowieka-potwora, z olbrzymią głową i garbem.
Człowiek ten świecił swoimi oczami, dając kapitanom statków mylne sygnały i wyprowadzając je na skały. Śmiał się, pełen zadowolenia, a konający marynarze przerażeni krzyczeli przekleństwami i wzywali wszystkich świętych ku pomocy.
Był to widok obrzydliwy i pełen cierpienia. Jednak nadal wpatrywałem się w stronę monstrum. Za pokraką dostrzegłem przepiękną dziewczynę. Tańczyła topless przy dźwiękach arii „Habanera” z „Carmen”. Nie wiem czy uwierzycie, lecz miała twarz Normy Jeane Mortenson, zanim przybrała pseudonim MM. Zamiast nóg nosiła syreni ogon, powiewający pięć centymetrów nad ziemią. Dopiero po kilku minutach oderwałem od niej wzrok.
Wróciłem do mojego brzegu. Wszystko było jak dawniej. Ludzie opalali się, cieszyli słońcem i życie. Słychać było rozmowy dorosłych i śmiech dziecięcy. Jak za dziecięcych lat w Juracie czy w Sopocie.
Tymczasem niby – Quasimodo zniknął z latarni. Pojawił się za to tuż przy mnie. Siedział jak gdyby nigdy nic na kocu ozdobionym biało-czerwonym orłem. Już nie świecił oczami. Statki jednak nadal rozbijały się o skały. A on trzymał w ręku jakowąś książkę i najspokojniej w świecie czytał ją. Nie potrafiłem jednak zobaczyć tytułu. Okładka była zawinięta w obrzydliwie wyglądający papier. Poza tym wszystkim człowieczek zwinął się w sobie, broniąc dostępu do siebie.
Zanim jednak stał się introwertyczny spojrzał się na mnie. Zdawał się być mniej paskudny niż na początku naszej dziwnej relacji. Kogoś przypominał. Zauważyłem przecież jeden szczegół, który umknął wcześniej mojej uwadze. „Ta bródka”, myślałem uporczywie, „Skąd ją znam?”
Dziewczyna z syrenim ogonem nie zmieniła ani miejsca, ani czasu akcji. Nadal tkwiła w obrębie latarni, nadal tańczyła topless przy melodii „Habanery”. Ale nie! Był jeden szczegół, który mógł umknąć uwadze. W lewej ręce trzymała małą bateryjną latarenkę. Snop światła kierowała w różne strony świata. To ona teraz kierowała ruchem morskim!
Nie wiedziałem co robić. Zawiadomić policję? I co im powiem? Że najpierw bestia w ludzkim ciele, a potem śmiertelna bogini – że ci oboje doprowadzili do śmierci setek istnień ludzkich?
Popatrzyłem wokoło. Nic złego, ni dobrego się nie działo. Młode dziewczęta utworzyły kółko i podawały piłkę z rąk do rąk. Wśród nich zobaczyłem klon Normy Mortenson tuż po pierwszych sukcesach MM. W koszu naprzeciwko siedział żigolak bawiący się muszelkami.
Naraz usłyszałem z tyłu metaliczny głos:
-Nie radzę wzywać policji.
To był on. Chciałem się obrócić, ale ubiegł mnie:
-Niech pan się nie rusza. I tak nikt nie uwierzy w nasze istnienie. To jest: ponowne zaistnienie. Bo widzi pan: pan to pan, ja to Henryk Sienkiewicz. A dziewczyna jest efektem wyobrazni. Tylko nie pamiętam: mojej czy pańskiej.
Tak było wczoraj, dziś boję się zasnąć. Na poduszce znalazłem książkę obłożoną w brudny, nikczemnie wyglądający papier. „Pan Tadeusz”.