Na ulicy Konstancińskiej w Warszawie co dzień około południa można było spotkać pewnego człowieka, który spacerował po osiedlu Sadyba. Wiosną nosił on t – shirty i dresowe spodnie, adidasy nieco pobrudzone.
Miał wciąż opaloną twarz, czarne wąsy, fiołkowe oczy. Chodził wyprostowany, chociaż trzymał ręce w kieszeni. W słoneczny dzień zakładał na głowę czapkę, w pochmurny – bluzę z kapturem.
Zawsze zamyślony, mówił coś do siebie, stawiał szybkie kroki. Obchodził wszystkie osiedlowe alejki, przystawał w dwóch miejscach. Przy pawilonie usługowym oraz koło budynku szkoły podstawowej. W niej uczył się osiem lat, jeszcze przed Stanem Wojennym, z usług korzystał sporadycznie – a to fryzjer raz na miesiąc, a to jeszcze rzadziej pierogi w barze. Kilka minut później przechodził przez Bonifacego – w miejscu niedozwolonym, wstępował do kiosku „Ruchu”. Z czasopismem szedł dalej – wąskimi uliczkami jego małej ojczyzny.
Ustępował każdemu, kto ładnie poprosił. Potrącony mówił zawsze: „pardącik”.
Gdy zauważył ładną dziewczynę w minispódniczce, puszczał do niej oko. Mówił przy tym: „Dzień dobry, miłej pani”.
Taki był ten człowiek – pan Wiktor.
Pan Wiktor trzydzieści lat chodził ulicą Konstancińską i myślał że jak dotąd niewiele zmian wokół widział. Ulica mogła powiedzieć coś przeciwnego o panu Wiktorze. Zawsze ten sam i taki sam.
Jeszcze gdy pracował w osiedlowej bibliotece na pobliskich Stegnach, biegał tak szybko, że żadna osoba spiesząca na autobus nie dogoniłaby go. Był wesoły, gadatliwy, trzymał się prosto, miał czuprynę, tak gęstą że żaden fryzjer jej nie pokonał. Już wtedy kochał aktorów i filmy, w których występowali. Lecz zbyt rzadko chodził sam do kina – bo nie pozwalały na to kobiety. Zapraszał je na ten czy inny seans, ale to już nie było to. Lubił wchłaniać atmosferę filmu wprost z ekranu, ale solo, bez towarzystwa. Lecz gdy siedziała obok Zosia czy Tola lub ewentualnie Zuzanna, nie mógł się skupić. Damskie perfumy działały, jak płachta na byka. Dłoń sięgała nie raz kolana.
Przebywanie w bibliotece osiedlowej pozwalało na pracę umysłową – poprzez którą trochę ołysiał, nieco osiwiał. Nie pozbył się jednak młodzieńczej werwy, wciąż chodził truchtem. Miał ustaloną opinię eurydyty na dwu osiedlach, człowieka znającego ( prawie) wszystkie filmy i książki. Wykupił mieszkanie, w którym do tej pory mieszkał – i szukał żony.
Lecz siwiejącemu mężczyźnie z lekkim brzuszkiem trudno dogodzić. Ta była za młoda, tą znał niemal od dziecka. Trzecia była i może seksi i miała temperament, ale zbyt uczuciowa. Czwarta i piąta wszystko miała gdzie należy, niestety – zbyt wcześnie wyszła za mąż.
Pan Wiktor nie martwił się jednak zbytnio, pań i panien nie ubywało. Kupował to i owo, ale powoli i systematycznie. Książki, albumy, czytadła, cymelia. Stworzył niepowtarzalną bibliotekę, którą odwiedzały różne indywidua: szepleniące dzieci, jednoręcy dorośli, przygłusi staruszkowie. Oczywiście nie mogło zabraknąć kobiet. Młodszych, starszych – byle z pięknymi, pełnymi piersiami.
W przedpokoju, między domofonem a kontaktem zawiesił reprodukcję „Bitwy pod Grunwaldem” małych rozmiarów. Twierdził że chce mieć wrażenie ciągłego tłoku na przedpokoju. W kuchni goście mogli podziwiać „Martwą naturę z jabłkami”Paula Cezanne’a. Nigdy dosyć witamin w życiu! Największe jednak zadziwienie robiło odkrycie, którego dokonywano w ubikacji. Otóż nad rolką papieru pan Wiktor powiesił poster przedstawiający koszykarza rzucającego piłkę na obręcz kosza. Niejedna panna spiekła raka, gdy skojarzyła ilustrację – komentarz z miejscem zawieszenia. W łazience, nad umywalką pan Wiktor zawiesił szafeczkę z lustrem. „I wystarczy”, pomyślał, „dwie mordy nieogolone w plusku wody to już nadto”.
Pewna pani w chwili zachwytu i szczerości powiedziała, to co inni nie mogli, a chcieli:
- Ma pan ciekawe a dla niektórych irytujące skojarzenia. Czysto u pana – to fakt. Żona będzie zadowolona, ale te s y g n a ł y płynące ze ścian – bardzo, bardzo agresywne.
W mieszkaniu zrobiło się cicho, tylko słychać było spłuczkę w WC, bo ktoś z gości miał taką potrzebę.
Pan Tomasz chciał ratować sytuację:
- Za dużo książek czytam.
A ktoś dopowiedział:
- I wina zbyt dużo wąchasz, he, he, he.
Przykra atmosfera opadła jak kurtyna po złym spektaklu. Zaczęto się śmiać, żartować, dokuczać jeden drugiemu.
Od tej pory pan Wiktor nie wspominał już o małżeństwie. Machał tylko ręką, a jak kto wspomniał o
małżeństwie, wzdychał:
- E, taaaaam …
Od tego wieczoru golił policzki dwa razy dziennie. Aby odsłaniać uśmiech i resztę zalet. O kobietach wyrażał się z szacunkiem, a dla ich wad i niechcianych wypowiedzi okazywał dużą wyrozumiałość. Pomału wycofywał się z dużych przyjęć i szalonych nocy.
Gdy przestał pracować z powodu pewnego incydentu, pan Wiktor wszystkie swe siły skierował ku badaniu literatury i sztuki ogólnie rozumianej. Dużo czytał o spektaklach które chciał obejrzeć. Obrazy w galeriach oglądał tyle razy aż zrozumiał ich przesłanie.
Jeżeli coś mu się spodobało, mówił głośno i szczerze:
-Tak, tak – to mi się podoba!
Był wyrozumiały wobec wad młodości. Zawsze powtarzał że jeszcze czas, że może wyrobi się ten czy ów. Sprawdzał co pewien czas czy Iksiński napisał drugą i lepszą powieść, a Zetowski ukształtował się w rzeźbie.
I tak to był wyrozumiały dla niedoskonałości człowieczej, a o grzechach pierworodnych pisarzy nie rozmawiał. Sam przecież próbował pisać. Prozę i poezję – bez żadnych pomyłek. Kilka fragmentów opowiadań wydrukowano w znanym czasopiśmie literackim. O jego wierszach również dyskutowano na łamach periodyków.
Jednak i pan Wiktor miał pewną słabość. Nie cierpiał hip-hopu. Kiedy słyszał rytmiczną wypowiedz tekstu nałożoną na częstotliwość BPM włosy jeżyły mu się na głowie. Przyśpieszał kroku, tracił humor. Gdyby był młodszy – z pewnością ustanowił nowy rekord świata na sto metrów, i byłby on lepszy od wyniku Usaina Bolta. Mówił coś do siebie, coś o kulturze Morza Śródziemnego.
Z tego dziwactwa nie robił żadnej tajemnicy. Raczej się tłumaczył:
- Hip - hop gra na najniższych sferach życia ludzkiego. Wysłuchałem dwa, no może – trzy utwory, i starczy! Już wiem w czym rzecz.
I dodawał:
- Zresztą ten cały hip – hop mnie drażni. Wywołuje niepotrzebną kakofonię w uszach. Gdyby Bogusław Kaczyński żył, z pewnością by mnie zrozumiał. I aby podnieść rozmowę na odpowiedni poziom, zaśpiewał:
- Zabiłem byka/cóż to jest byk/krew z niego sika/siku siku sik.
Ktoś złośliwy, znając wstręt pana Wiktora do hip-hopu, kupił mu w prezencie najnowszą płytę Taco Hemingwaya. Tłumaczył się potem skojarzeniem z wielkim pisarzem amerykańskim:
- No, przecież Wikuś ( Wikuś, też coś!) bardzo przepada za tym Hemingwayem …
Inny ktoś próbował wyjaśnić:
- Właśnie że nie z a t y m Hemingwayem …
- Nie? - dziwił się tamten – A to moja wina że obaj tak samo nazywają się??? A w sumie – w tym miejscu puszczał oko do słuchającego – czy kto widział aby Polak nazywał się Hemingway?
Pan Wiktor tylko machnął ręką gdy zobaczył prezent i usłyszał genezę zakupu. Co będzie się wykłócać o taką błahostkę z kimś, kogo ledwo znał. Epoka honorowych pojedynków dawno już się skończyła.
Którejś soboty – a był kwiecień, przechodził przez placyk niedaleko kiosku „Ruchu”, o którym wspomnieliśmy na początku opowieści. Prostokątny osiedlowy ryneczek był wyłożony betonem. Bliższy dłuższy bok, równoległy do ulicy Bonifacego, tonął w zieleni starych drzew. Przeciwna strona placyku również była ocieniona, ale nie drzewami, lecz czteropiętrowym budynkiem. Krótsze boki stanowiły przestrzeń otwartą, z nich wyłaniały się ścieżki prowadzące dalej, w głąb osiedla. Gdzieś w pośrodku zakwitł placu zakwitł klomb kwiatów.
Pan Wiktor tego dnia czuł się zmęczony. W czwartek i piątek siedział do późna w noc nad maszyną do pisania. Pisał, nanosił korekty, przerabiał sceny. Nie wykąpał się, nawet nie umył zębów. Wypił za to dwie gorące kawy.
Działał w oparach amoku. Powiedział sobie że nie położy się do łóżka, dopóki nie postawi kropki kończącej trzeci rozdział. Jak to się mówi w powieściach Prusa czy Sienkiewicza – wybiła na zegarze godzina druga, gdy nakrył się kołdrą.
Lecz dzisiejsze zmęczenie dało mu dużo do myślenia. Powinien w ciągu dnia częściej odpoczywać. Dwie godzinki dla słoninki, jak to się mówi potocznie. Pisać rano, nie wieczorem. Może kupić rowerek stacjonarny? Poprawić kondycję? Spacery dawały rekreację niż tężyznę. Od czasów żartu z Taco Hemingwayem przysiadywał na prawie każdej ławce.
Niedaleko klombu postawiono ławkę zbitą z desek. Materiał z którego zrobiono nóżki i poręcze przypominał jakiś rodzaj metalu.
Pan Wiktor siedział już z pół godziny, gdy na placyku zaczął się ruch. Z kilku stron jednocześnie przybiegli młodzi ludzie. Dziewięcioro roześmianych, rozgadanych smarkaczy, którzy chcą być za wszelką cenę dorosłymi. Pięciu chłopców i cztery dziewczyny.
Jeden z chłopców niósł pod pachą magneton. Był to przystojny brunet z nikłym wąsem pod nosem. Zawadiacko uśmiechał się.
Chłopcy ubrani byli podobnie jak pan Wiktor. Sportowo lecz elegancko. Jakby wyszli z hali sportowej a podążali do miejskiej kawiarni. Dziewczyny poubierały się w spódnice aż do kostek i bluzki z dekoltem.
Zaczęli tworzyć pary. Chłopak, który opiekował się magnetofonem, postawił go blisko ławki, na której siedział pan Wiktor. Czekał, aż koleżanki i koledzy ustawią się w porządku, jaki zaplanowali.
Utworzyli zatem wijący się wąż, w którym trudno było odgadnąć przód i tył. Wąż ciągle łamał się, przerywał. Ktoś zasycał i smarkacze stanęli – wyprostowani ale ciągle z baraszkującym śmiechem na ustach.
Dopiero wtedy młody człowiek, ten bez pary, a z szalikiem zarzuconym przez szyję, stanął z boku i wyciągnął z tylnej kieszeni smartfona. Po chwili był gotów kręcić filmiki i robić zdjęcia.
Z szeregu dał się słyszeć głos. Jedna z dziewcząt mówiła:
- Zaczynamy! Zaczynamy przedstawienie dla Małgorzatki, lat dziesięć. Panie, panowie! Zbieramy dla potrzeb tej miłej, sympatycznej dziewczynki! Juhu, juhu, juh!!!
Pan Wiktor patrzył na młodzież z zaciekawieniem. Poczuł się jak na planie filmowym, w nierealnym świecie dorastania. Podobały się mu dziewczyny. Chłopcy także. Uśmiechnął się raz, drugi.
Uśmiech zgasł na jego ustach w momencie gdy usłyszał pierwsze dźwięki muzyki. To chłopak z szalikiem, niespostrzeżenie włączył magnetofon.
Pan Wiktor nie rozpoznał wykonawcy, lecz gatunek muzyczny. To był hip - hop.
Gówniarze jedni, pomyślał – nie znają innego rytmu tylko ten prostacki, wulgarny hip – hop??? Boguś Kaczyński by im dał do wiwatu!
Lecz cóż to takiego? Młodzież zaskoczyła go. Poruszali się rytmicznie, w półkolu, jakby tańczyli tango.
Pary tańczyły coraz bliżej pana Wiktora, coraz bliżej śmiejąc się. Chłopak ze smartfonem stanął naprzeciwko niego. Bez pytania wycelował obiektyw w jego twarz.
Pan Wiktor nie zdążył zareagować. Rozpierzchli się. Znikli. Tak jak się pojawili znikąd, tak również uciekli donikąd. Wszyscy – włącznie z fotoamatorem.
Zakrył twarz rękoma. Pochylił tułów ku nogom.
- Musiu, na podwórku była muzyka i dużo radości – usłyszał nagle piskliwy, dziecięcy głosik dochodzący gdzieś z góry.
- Tak, wiem. Byłam blisko Ciebie. Widziałam te tańce – odpowiedział dużo wyższy głos, kobiecy.
Pan Wiktor spojrzał w kierunku, z którego dochodziła rozmowa. Na jednym z balkonów czteropiętrowego budynku, który stał po przeciwnej stronie placu – rozmawiały dwie kobiety. Kobieta i młoda dziewczyna, uściślił pan Wiktor. Matka i córka, domyślił się.
Córka ma na imię Małgorzatka, dywagował dalej. To dla niej to całe przedstawienie. Ten taniec, śmiech, wszystko.
Rozmowa przebiegała w sposób swobodny. Słyszał każde słowo, wszystkie kaszlnięcia i przecinki. Czuł się jak w teatrze. Nie po raz pierwszy tego dnia.
- Co tańczyli? - zapytało dziecko.
- Tango – odpowiedziała matka.
- Do hip hopu? - zdziwiła się córka.
- Oj, ty głuptasie – zaśmiała się kobieta i tłumaczyła spokojnym głosem – przecież wiesz, że robią dla ciebie challenge. I wszystko nagrali. Teraz prześlą na facebooka. Mają tańczyć tango w rytmie każdego rodzaju muzyki.
Córka również śmiała się:
- Ja to wiem, musiu. Ale taki to dziwny pomysł.
- Asi pomysł.
- Moja starsza siostra ma dzikie pomysły – oznajmiła po chwili z godnością Małgorzatka.
Pan Wiktor podniósł się w tej chwili z ławki, mechanicznym krokiem podszedł do bloku. Jego kroki odbijały się od ścian budynku.
- Ktoś idzie po podwórku, musiu, a autobus odjechał – zapewniła dziewczynka.
Kobieta dopiero po chwili odpowiedziała:
- Taaaaak, ktoś idzie w naszą stronę – z pewnością zauważyła pana Wiktora. Wpatrywała się w niego. Stały na balkonie drugiego piętra. Pan Wiktor stanął, ukłonił się kobietom: zdjął czapkę i uśmiechnął. Starsza pomachała ręką, młodsza stała bokiem i nie mogła zobaczyć gestu pana Wiktora. Poza tym głowę miała odchyloną w tył. Jakoś tak dziwnie stoi, pomyślał pan Wiktor.
- Ten ktoś – kontynuowała dziewczynka – albo odszedł z placyku, albo stanął i czeka. Musiu, na co można czekać na naszym placyku?
Matka nie odpowiedziała. Przytuliła córkę i pocałowała w czoło.
- Nie odszedłem, nie odszedłem – odpowiedział głośno pan Wiktor – jestem tutaj.
Dziewczynka wzdrygnęła całym ciałem.
- Kto? Kto tutaj jest? - zapytała się cicho.
Matka odpowiedziała:
- To ten pan co szedł przez placyk, odpowiedział. Ładnie się ukłonił – dodała z uśmiechem.
Małgorzatka oswobodziła się z ramion dorosłej kobiety i powiedziała na tyle głośno, na ile starczyło sił:
-Dzień dobry, panu!
-Dzień dobry, miłej pani.
Dziewczynka stała wyprostowana, oparta o matkę. Głowę przekrzywiła na bok, kierując oczy ku słońcu. Wyciągnęła ręce przed siebie.
- Jaki ładny dzień, zgadza się pan ze mną?
- Bardzo ładny, przepiękny.
- A gdzie pan idzie?
- Do domu, bo już jestem zmęczony.
- To następnym razem pokażę panu mojego kotka, ulubionego. Prawda, Musiu, że mogę pokazać panu kotka?
Kobieta odpowiedziała:
- Jeśli pan zechce …
- No, pewno, że zechce. Prawda, proszę pana, że pan zechce?
Ale pana Wiktora nie było już pod balkonem. Szedł szybko wąskimi uliczkami Sadyby. Mówiąc dokładnie – uciekał.
Zrozumiał wreszcie. Pojął sytuację. Ta dziewczynka, ta Małgorzatka – ona była niewidoma. Dlatego tak dziwnie pochylała głowę. Dlatego wciąż pytała co się dzieje na placu i dalej, na osiedlu. A zarazem odgadywała wszystkie odgłosy miasta – zawsze celnie.
Matka dziewczynki wspomniała że grupa młodych ludzi ma zatańczyć tango za każdym razem w rytmie innej muzyki niż tango. Ciekawe zadanie, przyznał pan Wiktor, ale i karkołomne.
Czy można zatańczyć tango w rytmie walca? Tego nie wiedział, aż tak bujnej wyobrazni nie miał. Wiedział natomiast, że jest możliwe zatańczenie tanga, gdy w tle słychać muzykę hip-hopową. Wiedział – bo widział.
Powiedzieliśmy o panu Wiktorze dużo, ale nie wszystko. Czytelnik nie wie że bohater opowiadania lubi się uczyć rzeczy, które rzadziej przydają się niż umiejętność czytania. Jedną z takich sprawności jest posługiwanie się komputerem, a zarazem internetem.
Pewnego dnia zobaczył na tablicy ogłoszeń w Osiedlowym Domu Kultury anons o kursie, dzięki „któremu świat pecetów i wirtualnej pajęczyny nie będzie już obcy”. Dwutygodniowy, niedrogi, blisko domu.
Dzięki kursowi znał to słowo, które wypowiedziała mama Małgorzatki. Challenge.
Wyzwanie. Ktoś wymyśla zadanie, którego podjąć się ma określona grupa internautów. Pewno tak było i tym razem. „Asi pomysł”, powiedziała matka. Siostry Małgorzatki. Zebrała ludzi, pewno nauczyli się tańczyć. Jeden z kolegów ma nagrywać to wszystko. Zbierają pieniądze. Na co? Nietrudno się domyślić – na operację oczu Małgorzatki. To co nagrane – wrzucają na facebooka. Stworzyli zbiórkę. Będą zbierać aż do skutku.
Jejku – przecież to jasne, po co on gada ze sobą o rzeczach, które widać jak na dłoni? Musi poukładać w głowie wydarzenia, których był świadkiem. Odnaleźć challenge Asi. Skontaktować się z nią lub kimś kto mógłby mu dopełnić wiadomości.
Pan Wiktor odpocząwszy po atrakcyjnym spacerze, przeszukał biurko. Odnalazł smartfon od dawna nieużywany. Naładował baterie – uj, dobrze - urządzenie działało.
Po piętnastu minutach poszukiwań – znalazł. Wpisał w wyszukiwarce hasło, które przyszło mu do głowy - „TANGO CHALLENGE” i komputer odnalazł link który doprowadził pana Wiktora do odpowiedniej strony.
Przeglądając stronę, dowiedział się kilku ciekawych spraw.
Ten występ, który dziś widział, to już trzecia część challenge’u. Najpierw było tango w rytmie cha – cha, potem w rytmie bolera. Za kilka dni, we wtorek, tańczyć będą w rytmie salsa.
Każdy pokaz odbywał się w innym miejscu. Wtorkowy odbędzie się na boisku szkolnym.
Najważniejszą rzeczą było to że challenge był powiązany ze zbiórką na rzecz operacji oczu Małgorzatki.
Odnalazł adres emailowy Asi – siostry Małgorzatki, napisał parę słów. Chciał uzyskać kilka informacji.
- Ale czy uda im się zebrać te pieniądze? - mruczał pod nosem – i czy uda się ta operacja?
Coś zakołatało w głowie. Nowa myśl. Napisał drugiego emaila do Asi. Zadał jedno, ale ważne dla niego pytanie. Na pierwszy email nie było jeszcze odpowiedzi.
Chciał się czym zająć. Podszedł do biurka. W maszynie do pisania była wkręcona kartka. Na niej kilka akapitów.
Pięć dni temu je wystukał, i wtedy wydawały się godne zapisania. Teraz jednak odkrył ich miałkość i bezużyteczność. Wykręcił kartkę z maszyny. Pogniótł ją – rzucił na dywan.
W szufladzie leżały trzy gotowe opowiadania. Kilkustronicowe, niewielkie historyjki z życia samotnego człowieka. Siedział nad nimi pięć tygodni.
A nad jedną głupią stroniczką mozolił się już tydzień. Żadne zawiązanie akcji nie odpowiadało mu. Ostatnie, które leżało u jego stóp – obrzydliwą grafomanią. Jak on mógł coś takiego napisać? Młody człowiek z pierwszej licealnej napisałby o wiele lepsze ustępy prozy. O wiele szybciej i sprawniej.
Jeszcze jedno pytanie: czemu bohaterem literackim ma zostać hiphopowiec? A tak wynikało z zdań które stłamsił w kilka sekund.
To była największa zagadka którą chciał rozwiązać.
Wszystko przez sen.
Jakieś majaki, po których czuł się jeszcze bardziej zmęczony, niż gdy kładł się spać. Delirium o tekście do rapowania, który raz się przybliżał, raz oddalał. Krążył wokół uszu jak natrętna mucha. Tekst był dopiętym na ostatni guzik opowiadaniem.
Rano nie mógł się skupić, nawet zwykłe przyrządzenie śniadania sprawiało mu kłopot.
Przypomniał sobie jednak sen – nic to, że dopiero po południu, gdy zwykle był czas między obiadem a lekturą.
Porzucił jednak te dwa zajęcia – z pustym żołądkiem i pustą głową zasiadł przy biurku. Zaczął pisać.
Po dwóch godzinach poddał się.
Na kartce zostawił ślad jedynie kilku akapitów.
Na czole poczuł krople potu, chociaż nie było gorąco.
Położył się do łózka w ubraniu.
Przespał wieczór i całą noc.
Kiedy obudził się poczuł ogromne zmęczenie.
Wszystko wydarzyło się pięć dób temu.
Dzisiejszy spacer był pierwszym od tego czasu.
A teraz wgapiał się w pustą maszynę do pisania jak w obraz czegoś co już nie miało się wydarzyć. Przymknął powieki. Poczuł się niekochany. To takie łatwe, gdy ręka daje się ując. Jednym ruchem pogłaskać nagie udo. To bardzo łatwe.
Ale miłość? Kobiety odchodziły po miesiącu, po pół roku – zależało od temperamentu donny matrony. Mówiły przeważnie, że było miło i przytulnie, ale czas podjąć decyzję. On jednak tej decyzji nie mógł, nie chciał – niepotrzebne skreślić – podjąć. Może sam nie miał siły kochać?
W pewnym momencie podjął decyzję – oderwie się od dotychczasowego życia.
Skupił się na czytaniu książek i pisaniu opowiadań.
Jeszcze nikomu ich nie pokazywał – bał się. Złej oceny pracy. Ktoś mógł powiedzieć złe słowo, obśmiać. Wolał schować bazgroły bibliotekarza ( tak nazywał opowiadania) do szuflady. Na razie nikt nie wiedział że wieczorami – a czasami i po nocach – obdarzał na Lubawie 1980 swoje własne przeżycia sąsiada z pierwszego piętra lub z ulicy obok.
Otworzył oczy. Wzrokiem poszukał zmiętej kartki papieru. Podniósł ją. Wygładził.
Naprawdę nic nie warte było to co zapisał?
Głównym bohaterem opowiadania miał być młody człowiek, mieszkaniec wielkomiejskiego osiedla. Przystojny, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Wymyślił dla niego imię - Krzysztof.
Absolwent liceum ogólnokształcącego. Student pierwszego roku studiów polonistycznych. Hiphopowiec. Założyciel zespołu.
Do zespołu należą cztery osoby. Krzysztof, jego młodsza o trzy lata siostra – Mania oraz dwóch kolegów ich obojga. Nazwa zespołu wszystko mówiła – KRZYBANDA. Łatwo zgadnąć kto jest liderem.
Próby urządzali – dwa razy w tygodniu - w garażu ojca jednego z kumpli. Ojciec pozwolił, był zapatrzony w jedynaka.
Opowiadanie zaczyna się w momencie, gdy KRZYBANDA ma właśnie próbę, gdy Mania traci przytomność. Wezwano pogotowie, w szpitalu okazało się że jest w ciąży. Krzysztof chce dowiedzieć się kto jest ojcem jego siostrzeńca.
Pan Wiktor skrzywił usta – jednak nic nie warte bohomazy. Styl, w którym zapisał historie Krzysztofa, był miałki, jak za młodzieńczych lat, bez żadnego wysiłku. Temat wyeksploatowany na wszystkie możliwe strony. Wyglądało to jakby czerpał garściami gotowe już pomysły.
Sen od którego wszystko się zaczęło, był przecież reminiscencją oglądanego filmu lub czytanej powieści ...
Kurczę blade – co on wyprawia? Rozwodzi się nad kartką pełną bełkotu, który nic nie jest wart! Z tej kartki nie wynika żadne życie.
A w rzeczywistym świecie dziewczynka o pięknym imieniu Małgorzatka cierpi z braku wzroku. Czeka na operację. Tutaj jest cała istota istnienia. Niepełnosprawne dziecko które żyje nadzieją na ozdrowienie.
Nie było jeszcze odpowiedzi na emaile. Pan Wiktor nie był zadowolony i mruczał coś pod nosem. Chodził w tę i z powrotem po pokoju. Zacisnął pięści. Zakrzyknął:
— Biedne dziecko!… Powinienem był zająć się nim od dawna…
Głupi! Głupi! Głupi! Podszedł do półek książkowych i wyjął pierwszą na którą spojrzał. Głuuuuupiii!!! Przyjrzał się okładce. Bolesław Prus „Katarynka”. Chwilę stał bez ruchu. W oczach poczuł łzy wściekłości.
Rzucił książką o podłogę. Podeptał nogami. Krzyczał przy tym:
- Głupi ja! Głupi ja!!!
W tym samym momencie usłyszał brzęczek przychodzącego emaila. Zaraz po nim – drugi brzęczek.
Zdyszany podbiegł do biurka, na którym leżał smartfon. Otworzył odpowiednią aplikację.
Otarł łzy. Westchnął raz, drugi. Podszedł do okna.
Czytał pierwszego emaila. Kiwał przy tym głową ze zrozumieniem. Znowu mruczał pod nosem:
- Oby zebrali pieniądze, oby zebrali. Gdzie numer konta? Aha, jest … - sięgnął po kartkę i długopis – zapisać … trzeba zapisać. Teraz poszukać … jak to się nazywa? - zbiórka, tak – poszukać zbiórkę, jest link … - przez chwilę wpatrywał się w cyferki ukazujące się na wąskim ekranie. Suma zebranych pieniędzy nie zadowoliła go.
- Zaraz, zaraz – mruczał dalej – wyślę linka zbiórki znajomym na facebooku. A numer konta bankowego zostawię sąsiadom w skrzynce pocztowej. Nie, w skrzynce nie. Zrobię plakat. I powieszę na drzwiach wyjściowych klatki schodowej.
Tak planował, tak obmyślał plan działania. Już widział tłumy ludzi pochylających się nad skarbonką – tak dużą jak ta na placu Zamkowym w latach siedemdziesiątych. Już kupował kwiaty Małgorzatce, Asi i ich matce – jakkolwiek by nie miała na imię. Już wyobrażał sobie wielki bal na cześć lekarzy operujących oczy dziewczynki. I tak dalej. I tym podobne.
O mało nie zapomniał o drugim emailu.
Smartfon trzymał w ręce, włączony. Stuknął w obrazek aplikacji poczty internetowej.
Po chwili czytał:
- „Szanowny panie Wiktorze, dziękuję za miły email. Bardzo dziękuję za zaangażowanie w sytuację Gosi. Tak, to był mój pomysł z tańcem na ulicach osiedla. Obskoczymy każdy znany nam rytm. Gosia uwielbia hiphopa – tak wymawia ( słodkie niewiniątko), i dlatego włączyliśmy go do challengu. Spojrzałam na zdjęcie Pana w avatarze – poznałam Pana. Był Pan wtedy, gdy tańczyliśmy tango na placyku. Grzesiek, bez niczyjej zgody, zrobił Panu zdjęcie. Obtegowałam go. Powiedział że już usunął fotkę z aparatu. Ale muszę Panu powiedzieć że przysłał mi ją na emaila. Przed wrzuceniem do kosza, przyjrzałam się Pańskiej twarzy. To była twarz człowieka który nie wszystko widział. Przepraszam za szczerość w ostatnim zdaniu. Pozdrawiam. Asia, sister Gosi”.
- Nie wszystko widział … - zamruczał pan Wiktor.
Następnego dnia zaczął pisać nowe opowiadanie. Zatytułował go „NIE WSZYSTKO WIDZIAŁ”. Początek był taki: „Na ulicy Konstancińskiej w Warszawie co dzień około południa można było spotkać pewnego człowieka, który spacerował po osiedlu Sadyba. Wiosną nosił on t – shirty i dresowe spodnie, adidasy nieco pobrudzone”.