Avatar @adam_miks

adam miks

@adam_miks
44 obserwujących. 86 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 5 lat. Ostatnio tutaj 6 dni temu.
czytaczkiadama
Napisz wiadomość
Obserwuj
44 obserwujących.
86 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 5 lat. Ostatnio tutaj 6 dni temu.
niedziela, 12 czerwca 2022

SNY opowiadanie, które zrodziło się z felietonu

 

 

Bywa tak, że czytam kilka książek jednocześnie. Cztery, pięć, może nawet sześć. Staram się tak wybierać lektury aby reprezentowały różne gatunki. Aby było urozmaicenie. Aby ciekawsze było życie. To wewnętrzne, ma się rozumieć. Bo te zewnętrzne – można tak powiedzieć?, te które widać na pierwszy rzut oka, od rana do wieczora, wydaje się być nudnawe. Ale o tym napiszę w innym miejscu.

Czytam zatem pięć, sześć powieści naraz. Ktoś mógłby się spytać czy aby treść tych książek nie miesza się ze sobą w jednej, biednej głowie. Czyli w mojej łepetynie. Bogiem a prawdą nie wiem co odpowiedzieć. Są momenty, gdy bohatera jednego tomiszcza wklejam do zupełnie nieznanej mu opowieści. Ale są również chwile w których bezbłędnie i bezapelacyjnie streszczam kolejne powieści przeczytane za jednym zamachem, w tym samym czasie. Wszystko polega na predyspozycji dnia. Są dnie ( kocham Dąbrowską) kiedy czuje bez żadnego kłopotu wyliczam tytułu, bohaterów i główne wątki poszczególnych powieści. Są jednak godziny gdy Pilota Pirxa umieściłbym na orbicie przygód Mikołajka, a Doktora Żywago posłałbym między celebrytów Targowiska próżności.

Ale wracajmy do głównego tematu. Do mieszania w literaturze. Przepraszam. Do mieszania w głowie literaturą. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Jednego dnia czytasz „Pana Wołodyjowskiego” Henryka Sienkiewicza. Drugiego „Dziewczęta z Nowolipek” Poli Gojawiczyńskiej. Trzeciego zaś „Samotność w sieci” Janusza Leona Wiśniewskiego. Może się pomieszać? Bezapelacyjnie. Pan Wołodyjowski wjeżdża na suchy przestwór oceanu, gdy Baśka z kompaniją całą, czyli Franką, Kwiryną, Bronką i Amelką oraz Ewką Nowowiejską jedzą, piją, lulki palą. Tymczasem Jakub, ceniony informatyk, ogląda najnowsze filmiki youtube na ipadzie. Zatrzymuje się na chwile przy tytule „Nowe fakty w sprawie Trylogii”, klika zatem do Niej - czy to jest miłość czy kochanie? Podrzuca odpowiedniego linka, wie przecież że Ona jest entuzjastką Trylogii … I tak dalej, i tym podobne. Jak zapewne Czytelnik zauważył, poszczególne powieści spajają cytaty z Mickiewicza, mojego imiennika. Przepraszam, nic innego ( lepszego) nie przyszło mi do głowy. Na potrzeby wstępu do felietoniku jednak wystarczy. Bo tu nie oto chodzi aby epatować erudycją. Chciałem tylko pokazać co może się dziać, gdy czytamy za dużo naraz. Kosz z warzywami i owocami. Groch z kapustą oblany skwarkami. Czyli coś za dużo lub coś niestrawnego.

Poniżej przedstawiam wersję rozszerzoną skutków takiego czytania wszystkiego w tym samym czasie. To fikcja, jednak oparta na prawdziwym wydarzeniu. Dramatycznym wydarzeniu. Z happy endem.

 

Naciskam enter, ziewam. Pełnia księżyca, dwudziesta trzecia dwadzieścia pięć. Kaloryfer grzeje jak w piosence Urszuli. Plik, który przed chwilą wysłałem, zostanie przeczytany jutro rano. Odbiorca przesyłki zapewne już śpi, albo zajmuje głowę i serce czymś zupełnie innym niż odsiadywaniem godzinek przed laptopem. Wyłączam komputer, ponownie ziewam. Tuż przy biurku, na którym stoi pecet - pościelony tapczan. Jeszcze tylko zrobię miejscowy blackout, wykręcając żarówkę z lampki nocnej – i do łóżka marsz.

Jestem naprawdę zmęczony. Nie przebiegłem maratonu, lecz siedziałem cały dzień nad esejem czy felietonem – naprawdę w tym momencie nie pamiętałem, najwidoczniej bezruch fizyczny też może (z)męczyć. Bezruch fizyczny? Co ja wymyślam za idiomy? I czy to w ogóle jest idiom? Co ja kombinuję tuż przed północą? Owszem, lubię gry słowne, lecz zawsze z umiarem. A, niech mnie: bezruch fizyczny! Po prostu z głową w chmurze internetowej, opierając nogi o skrawek podłogi, wystukiwałem dwoma palcami pojedyncze zdania. Prawie statycznie.

Teraz też leżę w bezruchu. No, może poruszam którymś z palców dłoni. Jestem zbyt zmordowany, aby zauważyć który to palec i u której ręki. Zasypiam.

 

Tymczasem na biurku coś się zaczyna dziać. Czy mówiłem już Drogim Czytelnikom że wokół komputera chaotycznie leżą książki? Jeśli nie, nadrabiam zaległości. Taka średnia kupka kniżek, że tak powiem. Nie liczyłem dokładnie, ale wydaje mi się że tak około dziesięciu tytułów. Zostawiłem je w nieporządku, ponieważ nie wiem którą jutro wezmę do ręki. Bardzo lubię zabawę „na chybił – trafił”. Czasami nie patrzę nawet na okładkę. Tym bardziej na ilość stron. I tak przecież wszystkie przeczytam. Jeśli tak, to czy ważna jest kolejność czytania?

I te książki, z których za parę godzin wybiorę tę jedną, gdy zobaczyły że śpię, zaczynają dyskutować. Nad moją wyobraźnią. Że niby nie rozwojowa, że nic nowego nie daje, że miele zużyte ziarna. I tym podobne, i tak dalej. Stukartkowy zeszyt zapisany tymi samymi frazesami, pojęciami, wybrakowanymi aluzjami literackimi. W kółko Macieju te same obrazy, kierunki, tropy. I raczej nie można powiedzieć: „ Dobrze jest, jak jest”. Trzeba zrewolucjonizować myślenie Adama Miksa. Potrząsnąć koncepcjami. Trzepnąć ideami. Zadudnić refleksjami.

Po kilkugodzinnej naradzie postanowiono zaprosić na stół jeszcze jedną książkę. Z „Mitologii” Jana Parandowskiego wylatuje Hermes, posłaniec i kupiec. Wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Po kilkunastu sekundach puka do tajnej skrytki, tuż przy żylandolu. Wraca z kolejną Niezapisaną Księgą. Czemu napisałem kolejną Niezapisaną Księgą? Od czasu do czasu książki z mojej biblioteczki robią mi prezent w postaci snu przedstawiającego w sposób zniekształcony przeczytaną powieść czy opowiadanie. Takich snów – seansów była już co najmniej setka. Szczerze – nie wszystkie pamiętam. Niektóre wykorzystałem jako pożywkę do felietonów bądź opowiadań. Kilka odrzuciłem ze względu na awangardowość przekazu. Jeden wziąłem na warsztat, nawet zapisałem na końcu KONIEC, lecz po tygodniu wyrzuciłem do kosza. Teraz żałuję. Wydawał mi się zbyt płaski, a równocześnie rozbijający niejedną strunę ciekawości.

Tym razem jednak miało dojść do spektakularnego seansu filmowego. Tak przynajmniej mruczy pod nosem Dyndalski, który wyszedł z „Zemsty” jedną nogą, ale przestał pisać listy, a nawet cokolwiek innego. Mruczeć jeszcze pozwalają, to jedyna rozrywka starego szlachciury. Za każdym razem, gdy jest sposobność, mamrocze jakieś niezrozumiałe słowa. Niezrozumiałe dla tych wielu, którzy nie używają Wielki słownik języka polskiego PWN ze słownikiem wyrazów bliskoznacznych pod redakcją prof. Edwarda Polańskiego. Po Dyndalskim trudno spodziewać się choćby wertowania jakiejkolwiek książczyny, a co mówić o poważnej naukowej pracy. Pozostanie tajemnicą zatem jak zdobył owo słowo „spektakularny”. Bywa czasami tak, że poszarpany na wietrze i deszczu parasol jednak nie przepuści kropli wody, i ta kropla wsiąknie w materiał deszczochronu.

 

Widzę że dużo w opowiadaniu jest wątków ubocznych. Być może to materiał na kolejny felieton – opowiadanie. Kto to wie? Raczej nie ja. Tak za pół roku, za rok. Wróćmy zatem do naszego brzegu, i idźmy nim bez względu na to, co spotkamy po drodze. Weźmy głęboki oddech, i ruszajmy w podróż. Coś spektakularnego. W Niezapisanej Księdze ma być zapisany wyjątkowy sen, taki, jakiego jeszcze nie doznałem. A mówiąc otwarcie przeżyłem niejedno między dwudziestą trzecią a siódmą rano, kiedy to zazwyczaj budzę się. Rozwiązywanie zagadek kryminalnych wraz z spółką detektywistyczną Herkules Poirot, panna Marple i Conan Doyle. Pościgi samochodowe, gdy za kierownicą siedzi Zły lub He – man. Złoty kurz walki „Rudego 102” w stepie szerokim. Poeta Czesław Miłosz puszczający od dawna łódki z kory pod Czarodziejską Górą. To już było - ten sen, następny sen w moim życiu ma być rewolucją. Przełomem.

 

Obudziłem się o szóstej z minutami, choć nie chciało mi się dokładnie przyjrzeć układowi wskazówek na cyferblacie zegarka ręcznego marki Gucoo. Mam takie widzimisię – gdy obudzę się, sięgam po zegarek. Nie wiem czemu tak robię. Taki odruch Adamowa, i już.

Otworzyłem drzwi ubikacji, ściągnąłem porcięta i … poczułem ukłucie w czoło. Takie jak podczas szczepienia lub użądlenia. Nie miałem siły aby się odwrócić. I tak bym nie zobaczył doktora Judyma ze strzykawką w ręku. Był przezroczysty, po pierwsze. Po drugie, pobiegł szybciutko do bezdomnych ludzi. Po trzecie, tak jestem niewyspany iż pomyślałem że to pszczoła użądliła moją głowinę. Nie biorę pod uwagę – nie ta godzina! - pory roku, pory dnia, dyformizm gatunku, i tego typu rzeczy. Użądliła mnie pszczoła, i koniec. A że bez skutków ubocznych? No, trudno, przemyślę sprawę jak się naprawdę obudzę. Nic innego nie pozostało, jak tylko spuścić wodę, podciągnąć gatki, wyjść z ubikacji. Zamykam drzwi, i wracam pod kołdrę. Zasypiam.

Budzę się ponownie około godziny dziewiątej. Coś z tyłu głowy kołacze mi że jakaś pszczoła miała mnie ukąsić w czółko, ale przecież nic się nie dzieje, nie mam opuchlizny, czy czegoś takiego. W moim życiu bywa dużo snu, jak Czytelnik już zdążył się zorientować. Incydent z owadzią panią można zatem wsadzić do worka mar, mirażów, ulotnych fatamorgan. W łazience, w czasie golenia i mycia zębów zaczynam zapominać o tym problemie. Gdy się przebierałem z nocnej w dzienną powierzchowność, dzwoni telefon.

- Halo – odzywam się.

- Czekaj na sen – głos po drugiej stronie jest metaliczny, surowy. Niby kobiecy, a tak naprawdę nie wiem czy nie męski.

- Aha, znowu?! - pytam automatycznie.

- Ano, znowu – słychać trzaski, piski, szumy. Ten ktoś kto przez chwilę ze mną rozmawiał, wyłącza się.

Jestem do takich telefonów przyzwyczajony. Książeczki informują kiedy mogę spodziewać się kolejnych onirycznych wrażeń. Jeżeli już ich nie doznaje, rany gościa.

Czyli ta pszczoła co miała mnie ukąsić w kibelku to jednak nie pszczoła? To one? Te moje niebywale ruchliwe książeczki?

Biegnę do pokoju sypialnego. Wpatruję się w książki lezące wokół komputera. Chcę z ich okładek wyczytać – który to raz? - co tym razem przygotowały. Ale nic! Okładki patrzyły na mnie tymi samymi rysunkami. Żadnego mrugnięcia okiem.

Włączam telewizor, kanał 06, czyli tvn, telewizja śniadaniowa. Ktoś Znany udowadnia że najlepszym wiosennym deserem są lody z odrobiną rumu. Słuchając tych słów, jem śniadanie, w żaden sposób nie tęskniąc za cieplejszymi dniami. Tylko wtedy bym pokusił się o mlaskanie jakichkolwiek lodów, z dodatkiem alkoholu. Po śniadaniu kręcę kółka na rowerze stacjonarnym. Jeszcze kilka skłonów, przysiadów. W międzyczasie prowadzący poranny blok programowy zdążyli omówić kilka tematów, a przy jedenastym – dwunastym podskoku na obu nogach, zapraszają na przerwę. Dziękuję bardzo, mówię w duchu, chętnie skorzystam. Siadam z wielkim rozmachem w fotelu. Wypijam szklankę wody. Biegnę truchtem do łazienki. Odświeżony, dziesięć minut później, z powrotem biegusiem na fotelik. Wypijam kolejnych kilka łyków wody, staram się zrozumieć przekaz telewizji śniadaniowej.

Szczerze mówiąc kolejne godziny dnia przebiegają podobnie jak poranek. Słowa płynące z telewizora, próba chwycenia sensu tegoż komunikatu, ciutkę ruchu w domowym puchu, dodajmy do tego książeczkę wybraną z kupki koło laptopa. Zaraz, zaraz – co ja wybrałem? Ot, masz: „Dom mody” Judith Krantz. Coś pamiętam, że ta pisarka jest autorką przeboju „Tylko Manhattan”. Oczywistego bestselleru w U.S.A. Nakręcono serial, czy jakoś tak …

Nie będę w tym miejscu pisać obszernej recenzji przeczytanego fragmentu wskazanej powieści. W tym felietoniku, i tak już przydługim, nie chodzi o pokazanie eurydycji niżej podpisanego. Chcę tylko opowiedzieć dzień przed tymi godzinami, które miały ukazać posklejaną twarz wyobrazni z kilku akapitów wielu powieści. To że jednak opis wydłuża się co nieco, niech świadczy o tym, iż mam jednak coś do powiedzenia. Przejmować się nie będę. Moim zdaniem układam dość ciekawą opowieść. To może wróćmy właśnie do niej.

O dziewiętnastej obejrzałem „Fakty”, zjadłem kolację. Czyli nic spektakularnego. Zwykłe codzienne sprawy. Firanki zasłaniają widok z okna. Światło lampki nocnej ( żarówkę wkręciłem pół godziny temu) daje poczucie ciepła i spokoju. Można odpocząć. Zasnąłem na fotelu.

 

W tym samym czasie szczepionka snu którą podał mi doktor Judym zaczęła działać. Nie powiem Wam jak wpłynęła do mózgu, zagnieździła się w nim i rozpłynęła się w sen. Nie znam się, nie mam odpowiednich wiadomości, zajęty jestem czym zupełnie innym. Wiem natomiast, że o różnych porach dniach i w różnych sytuacjach zaszczepiano mi sny. Raz w tramwajowym (u)ścisku podszedł do lewej nogawki spodni nazbyt otyły misio i zaaplikował sen o romantycznej miłości Scarlett O’Hara i Bogumiła Niechcica. Kiedy indziej – może tak pół roku przedtem, stałem w kolejce, aby kupić bilet do kina. Chciałem obejrzeć „Dirty Dancing” po raz jedenasty lub dwunasty. I gdy wchodziłem na salę kinową ( sam, bez tłoku) poczułem charakterystyczne żądlenie, w lewą łopatkę tym razem. Dwa dni potem Izabella Łęcka kokietowała naburmuszonego Don Kichota. Takie oto miałem gry i zabawy z książkami które sam, bez przymusu kupiłem.

 

Tymczasem ... śpię, pół siedząc, pół leżąc na fotelu. Głowa oparta na wezgłowiu, nogi rozprostowane. Ręce podtrzymują mięsień piwny. Prawdopodobne jest, iż po obudzeniu będę odczuwać ból. W każdym zakątku mięśni.

Zauważyliście, że trudno stwierdzić kiedy zaczyna się sen? Rozpoczęcie seansu filmowego ma ustaloną godzinę. Ale sen? Nie, sen rozpoczyna się nagle, bez rozsuwania kurtyny czy jak to się nazywa. Można jedynie powiedzieć to, co przeczytamy w następnym zdaniu. Coś się zaczyna śnić. Nic poza tym. Trzeba się przyjrzeć, aby opisać sen. Poza tym nic. Bo oto właśnie zaczyna się:

 

Studio telewizyjne. Przy prostokątnym stole siedzi Jan Suzin, prezenter telewizyjny w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. W tle widać znak Telewizji Polskiej z tego samego okresu.

JAN SUZIN: Dobry wieczór, Adamie. Wyemitujemy teraz dla Ciebie „Bajkę dla Dorosłych”. W roli gospodarza snu Jan Kobuszewski.

Przechodzimy do innego studia. Na fotelu podobnym do tego na którym śpię, siedzi Jan Kobuszewski. Uśmiecha się przelotnie i zalotnie.

JAN KOBUSZEWSKI: Dobry wieczór, Adamie. Dziś śnisz o pomieszaniu. Na razie i szczęśliwie wątków literackich, nie zmysłów. Chociaż zmysły nie powinny prysnąć w dal.

JAN KOBUSZEWSKI wyciąga zza pazuchy książkę rozmiarów widocznych dla widzów. Przez chwilę wpatruje się w kamerę. Zaczyna czytać.

 

JAN KOBUSZEWSKI czyta Adaś siedzi na ławce koło Alinki, równie znudzony jak koleżanka. Zgadza się z nią że książeczki bez obrazków i rozmów są nudne jak park bez drzew i krzewów. A że jest bardzo upalnie, nawet pocałunki nie smakują budyniem waniliowym. A taki jest najsmakowitszy. Dwoje młodych ludzi prawie jednocześnie wzdycha. Adaś chce coś powiedzieć, lecz tylko otwiera usta. Alinka nie ma zamiaru odezwać się, tylko przewraca oczy. Uważny obserwator zauważy połączone dwoje rąk w uścisku. Nie mogli zrywać fijołeczków ani stokrotek. Nagle przebiega koło nich Biały Królik ubrany w pstrokatą kamizelkę. Nic w tym dziwnego, nawet gdy Królik szepcze do siebie słowa pełne żalu „Nie zdążę, nie zdążę”. Nie wyciąga zegarka z kieszonki kamizelki, uważa bowiem, że to marnowanie czasu.

Adaś zaczyna biec za Królikiem, lecz okazało się że królik przemienił się w Strusia Pędziwiatra i zniknął za pierwszym rogiem. Adaś też znika. Również za pierwszym rogiem, który okazuje się być początkiem labiryntu. Adaś nie zna historii Minotaura, zatem nie przestraszył się. Zresztą pomyliłby Minotaura z mizantropem.

Chodząc po labiryncie Adaś zaczyna rozmyślać.

Dlaczego Alinka nie pobiegła wraz ze mną? A może pobiegła, tylko nie obok, tylko z tyłu? A jeśli biegła z tyłu, to dlaczego do tej pory nie przybiegła? Ma zbyt krótkie nóżki, prawdopodobnie. Tak mówi co jaki czas. Poczekam na nią, i tak nie mam nic do roboty”

Adaś siada wewnątrz labiryntu, opiera się o ścianę. Mija jakiś czas. Następnie jeszcze inny czas. I jeszcze inny. Jeszcze, jeszcze. Aż znudziło się czekanie Adasiowi. „Nie przybiegnie Alinka” – zawyrokował. Postanowił iść dalej labiryntem, tym bardziej że z dala lśni futerko Białego Królika, który w międzyczasie ze Strusia Pędziwiatra przemienia się w Białego Królika. Dzięki labiryntowi nie musi już pędzić. Zna na tyle dobrze plątaninę dróg, że zawsze bywa na mecie pierwszy. Adaś może oglądać pięty zwycięzcy.

Idąc jednak szybkim krokiem Adaś rozmyśla na bardzo ważne tematy. „Gdzie ja tak w ogóle się znajduje?”, dopiero teraz spostrzega, że powinien zadać to pytanie kilka minut temu. „Być może nie miałem takiej sposobności”, ta odpowiedz podoba mu się najbardziej. I dodaje szybko, bez mrugnięcia oka do czytelnika.

Teraz też nie mam zbyt dużo czasu, trzeba gonić Królika”.

 

W tym miejscu JAN KOBUSZEWSKI odrywa się od lektury i zwraca się do widzów, e … do widza, Adamka Pamiętasz taką piosenkę Skaldów? Śpiewa

 

Zniknie za rogiem czerwona spódniczka.

Ale nie płaczmy, bo

ale nie płaczmy, bo

nie o to chodzi, by złowić króliczka,

ale by gonić go,

ale by gonić go,

ale by gonić go!

 

JAN KOBUSZEWSKI krztusi się, z kieszeni spodni wyciąga chustkę z materiału, wyciera usta i nos Lepiej wróćmy do naszej opowieści. Jak tam było? czyta I dodaje szybko, bez mrugnięcia oka do czytelnika: „Teraz też nie mam zbyt dużo czasu, trzeba gonić Królika”. I rzeczywiście – goni. Przy którymś tam zakręcie wreszcie się spotkają. To znaczy, że Królik cierpliwie czekał na Adasia, stojąc w jednym miejscu, a Adaś biegł, szedł, truchtał, znów biegł – aż dopadł Królika. Niestety słyszy niemiłe powitanie.

- O, na moje sterczące uszy, robi się całkiem późno.

Adaś nie zdążą zareagować, ponieważ Królik znika. Tak jakby zapadł się pod ziemię. Jakby automatycznie otworzyły się drzwi w podłodze i pochłonęły Królika. Te drzwi musiały się szybko i bezgłośnie z powrotem zamknąć bo Adaś zauważa przez cały czas podłogę. Podłogę bez drzwi. A że królik zniknął, to już inna sprawa. Adaś uznaje że ostatnie wydarzenie można przypisać czarom. Królik prysnął, akadadabra, i już. Koniec zagadki.

Adaś za to widzi kilkoro drzwi umocowanych w ścianach labiryntu. Na każdych drzwiach jest przymocowana tabliczka z jakowymś tekstem. Najkrótszy tekst znajduje się na tabliczce umieszczonej na drzwiach z lewej strony, najdłuższy zaś na drzwiach z prawej strony. Najkrótszy tekst brzmi „Lalka”. Najdłuższy składa się z kilku zdań podrzędnych i nadrzędnych, a brzmi jakoś tak: „Travels into Several Remote Nations of the World. In Four parts. By Lemuel Gulliver, First a Surgeon, and then a Captain of Several Ships". Adaś poznaje iż ostatnie zdania nie były napisane w języku ojczystym Adasia, ale co znaczą tego nie wie. Jeszcze nie odróżnia języków obcych od siebie, tylko obce od ojczystego.

Drzwi jest dokładnie pięcio … nie, sześcioro. Adaś nie chce czytać wszystkich tabliczek-tytułów, bo to nudne, i bezcelowe. Wybiera z najkrótszym napisem, tylko że nie wie co oznacza „lala” w tytule. Nie, nie „lala”, tylko „lalka”. Wszystko jedno. Tak czy inaczej Adaś nie wie. Pomimo tego otwiera właśnie te drzwi.

 

JAN KOBUSZEWSKI przerywa czytanie. Przez chwilę milczy. Przykłada palec do ust. Powoli odejmuje palec z ust. Mówi prosto do kamery Ta cisza była potrzebna aby było słychać że Adaś otwiera drzwi. Słychać bardzo powolne skrzypnięcie drzwi. O, właśnie. Z labiryntu dni i nocy Adaś przechodzi do … Zagląda do książki, wyjaśnia Nie żebym zapomniał, ale lubię mieć dowód. Jeszcze raz zagląda do książki … przechodzi do „Lalki”.

Zaczyna czytać A w „Lalce” jeszcze nie zaczął się handel. Wokulskiego też jeszcze nie ma, a Rzecki to mały chłopiec bez domu i właściwej opieki. Podobno Prus vel Głowacki przedstawił w losach młodego Rzeckiego swoje własne ścieżki życia. Oczywiście Adaś tego wszystkiego nie wie, za malutki jest i nieoczytany tak jak pan Narrator. Gdy przestępuje próg mieszkania, który znajduje się po drugiej stronie drzwi z napisem „Lalka”, o mało nie potyka się o stoliczek z karafką. Pod karafką leży karteczka z napisem „Wypij mnie!”

Adaś, jak już wspomniałem, nie był za pan brat z czytaniem, ale zrozumiał chłopięta przesłanie płynące z tak krótkiego zdania. W rodzinnym domu też stało naczynie z wodą, tylko w innym miejscu niż próg pokoju. W domu Adasia ... No, mniejsza z tym. Adaś wziął do ręki karafkę i wypił. Przecież każdy uczeń trzeciej klasy szkoły podstawowej wie co zrobić z rezerwuarem przezroczystego płynu, zwłaszcza gdy jest się zmęczonym bieganiem za królikiem. Tego Adaś też się nauczył w domu.

Ale nie spodziewa się tego, co nastąpi po odstawieniu karafki. Otóż tułów Adasia zmniejsza się o połowę, choć szyja pozostaje w normalnym rozmiarze. Lecz jej zwawość powiększa się trzykrotnie.

I właśnie dzięki ruchliwości szyi Adaś zwiedza duży pokój z jeszcze większym oknem. Pod oknem stoi stół, przy stole pięć krzeseł. Przy ścianach prężą się komódki, szafa, sekretarzyki. Adaś nie zauważa ani telewizora, ani laptopa. O radiu oraz aparaturze na płyty CD nie wspominając.

- To w co się będziemy bawić? - głośno pyta rozżalony.

- W szachy, moje dziecię – odpowiedział tubalny głos należący do wąsatego mężczyzny w tużurce. Był to pan Rzecki, ojciec pana Rzeckiego – subiekta, autora pamiętnika. Adaś tak naprawdę widział tylko nogi pana Rzeckiego, dlatego też uznał że ma przyjemność z jakowąś marą mającą tylko dolne kończyny. Gdy jednak owa mara odezwała się – zdziwił się bardzo. Jeszcze bardziej się zdziwił gdy usłyszał drugi głos mówiący:

- A tak, tak, tak – w szachy. W szachy, mój dobrodzieju, tak, tak, ech!

Drugi głos należy do pana Raczka, przyjaciela pana Rzeckiego-ojca; to on był ojcem chrzestnym drogi życiowej Rzeckiego-subiekta. Adaś pomimo ruchliwości szyi i bardzo dobrego wzroku nie spostrzegł nawet kawałka jednej nogi pana Raczka. Jest zbyt ciemno. Poza tym na stole nie stoi żadna lampa naftowa. Mrok wieku po jednej stronie stołu, a po drugiej ojciec znanego po dzień dzisiejszy subiekta. Ale to tylko opowieść, nie fakt. Może jak się obudzisz, Adamie, porozmawiamy, teraz nie pora na wymówki.

- Tak, tak, tak, ech – kontynuuje pan Raczek – Szachy to najbardziej wszechstronna gra na świecie. Ale przecież to już powinieneś wiedzieć, chłopcze. Rzecki, dobrodzieju miły, czy twój Ignaś nie wie że szachy, tego, tam, tego – najszlachetniejsza gra od Adama i Ewy?

- Wie – zaperza się pan Rzecki – ojciec. - Prawda że wiesz, Ignasiu?

Adaś przystępuje z nogi na nogę, drapie się po głowie. Wreszcie dociera do niego że pan Rzecki – ojciec zwrócił się wprost do niego.

- Ale ja mam na imię Adaś – odpowiedział jak najgrzeczniej tylko mógł – A nie żaden Ignaś, psze pana.

-Aj, aj, aj – łapie się za głowę pan Raczek – to gdzie jest Ignaś Rzecki, syn oto tu siedzącego pana Rzeckiego?

Adaś nie wie dokładnie do kogo skierował pytanie pan Raczek, ale tak na wszelki wypadek odezwał się:

- Może poszedł na podwórko, pobawić się z dziećmi.

- E, nie – to z kolei pan Rzecki – ojciec – w tym domu mieszka tylko jedna dziewczynka, w dodatku niewidoma.

- A przecież ten huncwot, mecenas Tomasz nie pozwala grać kataryniarzowi na podwórku.

W tym miejscu wtrąca się Adaś:

- To może dziewczynka słuchać płyt gramofonowych, psze panów. Ja tak robię, gdy jest mi smutno.

Panowie jakby nie słyszeli ostatniego zdania. Śmieją się jeden przez drugiego. Pan Raczek klepie się przy tym w oba kolana, a pan Rzecki – ojciec tylko w jedno.

Gdy umilkli, pan Raczek pyta się z lekka poddenerwowany:

- A z czego się śmiałeś, panie Rzecki?

Pan Rzecki – ojciec, krztusząc się z lekka, odpowiada z lekka poirytowany:

- Z niewiedzy tego małego chłopca. Przecież wiadomo że jedynymi źródłami muzyki w dziewiętnastym wieku są katarynka i koncerty na żywo. A ten o gramofonie, phi! Czy my znajdujemy się za drzwiami „Nocy i dni”, aby podziwiać w czasie obiadków grę płyt gramofonowych? To jeszcze parę lat upłynie, panie dzieju, parę lat … A ty z czego się śmiałeś, panie Raczek?

Pan Raczek machnął ręką:

- A już nie pamiętam, mości dzieju.

Obaj chrząknęli wymownie. I tu zapadła cisza, dość długa cisza, w której mógłbyś się obudzić Adamie. Lecz Adaś przypomina o swoim istnieniu. Zadaje pytanie, które ma skierować rozmowę na właściwe tory.

- Co się stało z dziewczynką z katarynką?

- Nic, panie dobrodzieju! - zakrzyknęli obaj, pan Raczek i pan Rzecki – ojciec.

Po tych słowach stała się rzecz straszna i przykra. Pan Rzecki – ojciec i pan Raczek zmienili się w niebywale wielkie smoki, okno otwiera się samoistnie i samodzielnie. Smoki wylatują przez okno.

- Jacy oni niegrzeczni, ci panowie – smokowie. Nie odpowiedzieli na moje pytanie ostatecznie – tupie nogami Adaś, jakby reprezentacja Polski w piłce nożnej przegrała sześć do jednego w Lidze Narodów.

JAN KOBUSZEWSKI przerywa czytanie i po chwili milczenia mówi w przestrzeń czyli do kamery Ostatecznie. Sam zostałeś, ostatecznie. Czyli trzeba się obudzić. Bo Adaś nie ma z kim grać w Twoim śnie.

JAN KOBUSZEWSKI powoli znika, na jego miejsce pojawia się JAN SUZIN JAN SUZIN To już prawie wszystko, synku. Czas się obudzić, czas się obudzić, Adamie … JAN SUZIN wychyla się przez biurko a następnie przez ramy telewizora.

Rękoma sięga głowy Adama.

 

- Czas się obudzić, Adamie, czas się obudzić – czuję miękką poduszeczkę na głowie, wśród mało puszystych włosów. Powoli budzę się, otwieram oczy. Oczy są zamglone. Poduszeczka cofa się, najpierw po szyi, następnie po plecach.

Leżę na podłodze, tuż obok fotela. Głowa sięga do siedliska, nogi podkulone. Boli lewe ramię, próbuję go podnieść. Napotykam na opór. Ból nasila się. Rezygnuję z dalszej próby uruchomienia ręki.

- Będzie jeszcze bolało przez dzień, dwa – słyszę delikatny głos. Nie wiem kto mówi.

- Tu jestem, Adamie; szykuję opatrunek.

Głos dobiega spod fotela. Jest delikatny, dziewczęcy.

- Opatrunek? - zdziwiłem się.

- Tak, przecież boli cię ramię.

Machinalnie dotykam lewą dłonią miejsce bólu. Jeszcze raz próbuję podnieść prawe ramię. I tak jak za pierwszym razem, napotykam na opór. Aż syczę.

- Nie ruszaj, opatrunek już prawie gotowy.

Lewą dłonią przecieram oczy, tak jak przeciera się zamglone lusterko wsteczne. Poczułem się od razu lepiej.

- Zapomniałam dodać, że na twej lewej dłoni położyłam maść, która pobudza do życia.

Być może pytanie nie było adekwatne do sytuacji, ale je zadałem:

- A kto ty jesteś?

Zamiast odpowiedzieć, oznajmiła:

- Franky Furbo już na nas czeka.

- Franky … - zacząłem zdziwionym głosem.

- Furbo – dokończyła – ten Franky Furbo. Ma do ciebie ważną sprawę.

Nic nie odpowiedziałem. Byłem zbyt oszołomiony, aby zareplikować.

- Zaraz mnie zobaczysz – słyszę spod fotela.

I rzeczywiście. Mała istota wybiega z kryjówki, przebiega koło mnie, szu – szu – szu po korytarzu. Po krótkiej chwili ciszy zabrzęczały talerze, kubki, i co tam jeszcze leżało na suszarce. Wczoraj poukładałem, a teraz niechciany gość bałagani.

Chcę wstać, zobaczyć co się dzieje w kuchni, ale powstrzymał mnie głos. Jakoś bliski, bliższy niż by się mogło wydawać.

- Nie wstawaj, Adamie, zaraz ci pomogę.

Po korytarzu szu – szu – szu, i już nade mną stoi ona. Przepiękna Lisica, przyjaciółka Frankiego Furbo.

- Napiłam się tego napoju który ukradłam Alicji, pamiętasz? I urosłam – stwierdziła bardzo zadowolona Lisica.

Nie ośmielam zaprzeczyć. Chcę kiwnąć głową, że tak – że pamiętam. Lecz głowa piecze i łomoce jak stu diabłów. To po pierwsze. Po drugie żadnego takiego wydarzenia nie mogę sobie przypomnieć.

- Nie kręć się, Adamie – upomina mnie Lisica – zaraz się tobą zaopiekuję.

Przenosi mnie z lekkością do pokoju sypialnego, kładzie na łóżko. Rozbiera mnie do golasa. Masuje mnie od czubka głowy do palców nóg maścią wziętą z tubki, podobnej do tej z pastą do zębów. W pewnym momencie zaprotestowałem:

- Chyba ominiesz męskie czułe miejsce?

- A co? Wstydzisz się? - szybko pyta.

- Nie, to nie o to chodzi … - zaczynam, ale dzwonek u drzwi przerywa moją wypowiedz. Zakrywam dłońmi penisa.

- Pózniej dokończymy – decyduje Lisica - nie krępuj się, ja otworzę. Nie spiesząc się zamknęła tubkę, umyła łapki. Dopiero wtedy podeszła do drzwi wyjściowych. Słyszałem jak ktoś o piskliwym głosie mówi:

- Pani, powóz zajechał.

- Niech stangret poczeka – wyrokuje Lisica.

- Tak jest! - piszczy jeszcze raz głos

Lisica zamknęła drzwi, i swoim zwyczajem szu – szu – szu przybiega do łóżka na którym leżę i mówi stanowczym głosem:

- Trzeba się szykować, Adamie. Franky Furbo przysłał pojazd. A to – pokazuje oczyma penisa – musi poczekać.

Chcę się zapytać o zazdrość Frankiego, ale rzeczywiście nie ma czasu na niepotrzebne dyskusje.

- A jak się czujesz? - pyta Lisica – ból powinien już dawno minąć.

Rzeczywiście, minął. To dzięki maści, twierdzi moja towarzyska. Niech tak będzie. Nie zastanawiam się nad tym. Trzeba się śpieszyć. Jeśli Franky Furbo ma do mnie sprawę, to naprawdę należy pędzić jak wiatr.

Chociaż Lisica mnie nie popędza, to jednak czuję napięcie spowodowane wyjazdem. Ubieram się, zamykam na klucz drzwi, pędzę do windy. Towarzyszy mi oczywiście Lisica. Uśmiechnięta, wyluzowana, bez żadnych oznak stresu.

Przed klatką nie widzę niczego niepokojącego. Normalny dzień zwyczajnego osiedla. Przechodnie, samochody na parkingu, drzewa i trawniki.

- A gdzie jest pojazd Frankiego – chcę zapytać, ale Lisica czytając w moich myślach, odpowiada:

- Chodźmy za szlaban – szlaban, jeśli dobrze pamiętam, umieszczono na końcu ulicy, idę zatem pokornie za przewodniczką. Czyżby znała lepiej moje osiedle niż ja? - Adamie, nie utrudniaj, proszę. Zatem nic nie mówię, a nawet staram się nic nie myśleć. Po prostu idziemy.

- No, już jesteśmy na miejscu – mówi Lisica w pewnym momencie.

Rzeczywiście, widzimy biało-czerwony szlaban.

- A gdzie pojazd? - pytam, jednocześnie rozglądam się.

- Oto on – wskazała łapką.

Patelnia. Przy chodniku stoi ogromna patelnia. Czterech dorosłych ludzi zmieściłoby się we wnętrzu takiej patelni. Na wielkiej rączce siedzi mały człowieczek. Najprawdopodobniej stangret. Do rączki patelni przymocowana została uprzęż końska. Konie stoją spokojnie, parka. Tulą się pyskami. Przechodniów nie dziwi ten osobliwy widok, ot kolejny pojazd zaparkowany na ich ulicy.

- Dziwny powóz – zauważam.

- Nie mieliśmy w hurtowni innego modelu – głos Lisicy stał się zimny, nieprzenikniony.

- Innego modelu? - dopytuję.

- Kopciuszek dostał karetę z dyni – przypomina Lisica.

Chcę coś powiedzieć, ale nie daje mi dojść do głosu. To, co mówi nie jest ani przyjemne, ani prawdziwe. Słowa wypowiada coraz to szybciej, coraz to głośniej. Wypomina mi różne rzeczy, sprawki których miałbym się jakoby dopuścić czytając książki. I dlatego Franky Furbo chce się ze mną widzieć. Chce mnie nauczyć prawdziwego obcowania z książką.

Gdy zaczynam oponować, reakcja jest natychmiastowa.

- No, wsiadaj!!!!! - krzyczy Lisica.

 

I wtedy naprawdę się budzę się. Obudziłem się o szóstej z minutami, choć nie chciało mi się dokładnie przyjrzeć układowi wskazówek na cyferblacie zegarka ręcznego marki Gucoo. Mam takie widzimisię – gdy obudzę się, sięgam po zegarek. Nie wiem czemu tak robię. Taki odruch Adamowa, i już.

 

 

 

Fragment księgozbioru 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

× 5
Komentarze
@jatymyoni
@jatymyoni · prawie 2 lata temu
Świetne, dawno już nie czytałam czegoś tak pokręconego. Dobrze, że nie miewam snów, a przynajmniej ich nie pamiętam.
× 3
@adam_miks
@adam_miks · prawie 2 lata temu
Dzieki
× 2

Archiwum

2023

© 2007 - 2024 nakanapie.pl