Na kopule nieba pojawiła się czarna królowa. Zatoczyła krąg połami płaszcza i już za chwilę połowę nieba spowiła atłasowa czerń. Druga część, przerażona hegemonią na firmamencie, uciekała w ślad za swoim władcą, słońcem, które przerażone i drżące skryło się za pobliskimi wzgórzami. Zapadał zmierzch. Nad szczytem Dwernika- Kamienia zabłysła gwiazda...
Być może na czarnym nieboskłonie pojawiły się też inne punkciki. Nie widzieliśmy ich. Ta jedna zdominowała nasze serca, oczy i umysły. Nadprzyrodzonym wręcz blaskiem zdobyła sobie wyłączność na mrocznym firmamencie.
Rozdroże.
Mapa wskazuje drogę na północ, moja dusza upiera się przy forsowaniu lasu w kierunku zachodnim. Popatrzyliśmy w niebo. Nad lasem zachęcająco mrugała gwiazda... Nie wierzyliśmy w moc przewodnią gwiazdy, jednak jej, nasiąknięty przekonaniem i nadzieją, blask nie dawał nam wyboru.
Przedzieraliśmy się przez las, wpadając w jary, wspinając się na ściany wąwozów, topiąc buty w wąskich, acz zdradliwych strumyczkach i topiąc nadzieję na suche skarpety w namokniętych liściach. Latarka, bez podania jakiegokolwiek racjonalnego powodu, po prostu odmówiła współpracy, a Nasza Gwiazda- Nasz przewodnik po mrocznym lesie- zniknęła za gęstą koroną drzew.
Pojawiła się znowu, kiedy wyszliśmy na drogę. Świeciła nad lewą jej odnogą, a kompas i mapa nieodmiennie sugerowały wędrówkę w prawo. Zaufaliśmy technice. Kilkaset metrów później drogi się połączyły, a my nadrobiliśmy jakieś 500 metrów. Gwiazda popatrzyła się na nas zadziornie, uśmiechnęła się pod nosem i zniknęła. Pojawiła się na następnym skrzyżowaniu.
Czy to magia nocy, czy napawający nadzieją pomarańczowo-żółty blask, ale wbrew logice schowaliśmy techniczne wynalazki do plecaka. Odtąd szliśmy za gwiazdą. Długo, długo, aż doszliśmy do grani. Jeszcze trzysta metrów, jeszcze kawałek lasu... i wyszliśmy na szczyt Dwernika- kamienia. Gwiazda błysnęła mocno i jasno ostatni raz i zniknęła.