To będzie wpis prywatny. Wielce prywatny. I cholernie długi. Nie ma on nic wspólnego z książkami, turystyką czy pracą. Jest tak prywatny, że bardziej być nie może. Ale to własnie teraz mnie przepełnia. Klucha leży na podłodze i rozwala ząbkami wszelkie kocie zabawki (aktualnie rurę, ale nim skończę wpis, zapewne rozgryzie Gustawa, Łosika i zająca z rzepami.) Klucha to mała znajda, o czym część z Was wie. Klucha to reinkarnacja Szeli (Zuzanny) co prawdopodobnie jest li i tylko moim wymysłem. A może nie tylko moim? Czemu jednak coming out? Ano własnie. Zanim Szela przeszła na drugą stronę, przeprowadziłam się na wieś, gdzie miała wygodę wychodzenia na siusiu. (W Krakowie mieszkałyśmy na 4 piętrze bez windy, a Zuza (Szela) wyjątkowo nie lubiła być noszona na rękach. Zatem dla wygody psa i mojego kręgosłupa (nie szwankuje mi bowiem tylko moralny:) z kobiety półmiastowej i bardzo towarzyskiej, przekształciłam się we wsiowego odludka. Maksymalne spacery z Szelą to było "do żłobu i z powrotem", czyli jakieś 600 metrów. Na wsi było dobrze, acz brakowało mi trochę towarzystwa górskiego, śpiewankowego i wyjazdów weekendowych do chałupy w Gorcach (niby mój dom na wsi tez drewniany, ale jednak chałupa w Gorcach to co innego). Kiedy zatem mój ówczesny towarzysz życia zaproponował wyjazd do Mediolanu (mieszka w Szkocji, czyli tak jakby w połowie drogi), poprosiłam rodziców o opiekę nad Szelą przez te kilka dni. I ten właśnie moment wybrała sobie moja Kruszyna na odejście. Może to nadinterpretacja, ale mam takie wrażenie, jakby wyczekała do momentu,, kiedy zniknę z horyzontu.
Kiedy odeszła Szela (rok temu) wpadłam w coś, co nazywałam smutkiem, załamaniem, złym nastrojem. No bo przecież, ludzie dobrzy, ja i depresja'? Skąd takie durne pomysły! Przez trzy miesiące nie ruszyłam się z domu na krok (co wybitnie ułatwił mi covid). W końcu pojechałam na Ćwilin - to taka niewysoka górka nad Mszaną. To była wielka wyprawa, a przecież kilka lat wcześniej skoczyłyśmy sobie z Szeklą na Ćwilin ot tak, po pracy. Teraz nie mogłam się zebrać. Teraz wiem, że te pół roku z kawałkiem, to był marazm. Nic-nie-chciej nic-nie-rob i ogólnie beznadzieja. Tylko, że wtedy się nie zorientowałam w powadze sytuacji.
W międzyczasie pojawiła się kanapa. Dlaczego? Nie wiem. Sądzę, że to było przeznaczenie. Od zawsze lubiłam pomagać. Zwyczajnie pomagać. Weszłam na kanapę w celu wyszukania opinii na temat książki, czasopisma? Nie wiem po co dokładnie (nigdy przecież nie korzystałam z portali opiniotwórczych, czytelniczych, a literackich tym bardziej), grunt że weszłam. W czasie choroby Szeli przeczytałam cały tabun książek, bo gdy leżała mi na kolanach, nie miałam jak korzystać z komputera. Po odkryciu kanapy, stwierdziłam, że może warto napisać o tych książkach. Choć to nieprawda. Potrzebowałam substytutu. Potrzebowałam czegoś, co mi zastąpi drapkanie Szekli. Zaczęłam pisać opinie na temat przeczytanych książek. Co wcześniej usiłowałam robić na LC, ale tam mi to kompletnie nie poszło. Wydaje mi się, ale pewności nie mam, że dlatego mi nie poszło, że nie miałam możliwości edycji autora, książki, dodania książki i innych takich rzeczy, do których tu dostęp miałam od początku. A jak dostałam tzw. wyższe uprawnienia to już spędzanie czasu na kanapie stało się codziennością i przyjemnością. O nic nikogo nie musiałam prosić, no chyba że faktycznie coś popsułam. Co zdarzyło się bodaj dwa razy.
Kanapa przeżywała wówczas niedobór czasu u bibliotekarzy (bo covid, to nauka zdalna i dzieci 24 h na głowie w zamknięciu), a ja dzieci nie mam. A i Szekli już nie było... A ani rumun ani trufla (psy rodzinne) za drapkaniem i poświęcaniem czasu nie przepadają. Trufla ma własny świat, a Rumun goni jak wariat. No i stało się - zostałam pełnoetatowym bibliotekarzem na kanapie. Dziękuję Wam, bo dzięki Wam i kanapie nie siedziałam i nie patrzyłam w ścianę. Tylko w ekran komputera :)
Minęła zima, wiosna... a ja oprócz Ćwilina drugi raz i łopienia nie ruszyłam się nigdzie. W końcu moja droga siostra wysłała mnie do psychiatry (czy psychologa - bo niby wiem, ze rónica jest kolosalna, ale nigdy nie wiem jaka.). werdykt brzmiał - zaawansowana depresja. Nie uwierzyłam. Co? Ja? i depresja? Niemożliwe. Po prostu mam zły czas i tyle. Poszłam samoczynnie do drugiego. Po to aby usłyszeć "ale co też pani histeryzuje - jaka depresja?". A usłyszałam "Sama Pani nie da rady. Po prostu nie da rady. Dobrze, że Pani pies odszedł, gdy była Pani za granicą, bo inaczej prawdopodobnie wylądowałaby Pani w szpitalu psychiatrycznym (w sensie - gdybym była podczas jej usypiania). Dalej nie wierzyłam. Ale już zaczynałam się łamać. Zadzwoniłam do kumpla, który co prawda jest kardiologiem, a nie psychologiem, ale w trakcie robienia kolejnej specjalizacji. I co więcej - jest diabelnie logiczny. A ja mam do niego pełne zaufanie. Spodziewałam się usłyszeć "Ty się lecz na nogi, bo na głowę za późno". A usłyszałam zupełnie co innego. Wróciłam zatem z pokorą i spuszczoną głową do pierwszego, dostałam kupę lekarstw i przykazanie zrobienia czegoś co mnie uszczęśliwi.
Co mnie mogło uszczęśliwić jeśli nie pies? Na którego nie mogłam sobie pozwolić? Bo mieszkam sama, bo pracuję po 10 h dziennie (teraz zdalnie, ale to się zapewne zmieni), bo istnieje obawa ze będę się musiała przeprowadzić, bo to, bo tamto, bo siamto. Wiedziałam, że wzięcie psa to idiotyzm. Rozumowo. Serce mówiło zaś - weź jakąś bidę. Podświadomość mówiła "Szekla Ci się zreinkarnuje, stanie na drodze i powie "wez mnie, pomóz, nie mam gdzie iść, co jeść i nikt mnie nie kocha."
Rodzinę jednak mam na medal i postanowili nie organizować psa w charakterze prezentu. Wspierali, wozili do schronisk. Bo mniej więcej pod koniec października zaczęłam się łamać i szukałam dziewczyny niewielkiej (żeby w razie czego można ją było nosić. no i takiej, którą jestem w stanie wychować jako tako. Szukałam i szukałam. I nic. I kiedy się prawie poddałam, trafiłam na ogłoszenie o znalezionych w lesie, nad rzeką, szczeniakach. A przecież ja nie chciałam szczeniaka. Szczeniaki szybko znajdują dom. Bo takie fajne, małe, puchate. Inna sprawa, że jak dorosną, okazuje się, że już nie jest to taki fajny papuś i zasilają szeregi schronisk. Ja chciałam bidę ze schroniska. Te szczeniaki zostały znalezione nad rzeką (rwącą) w nowotarskim lesie. zaopiekowały się nimi dwie dziewczyny, które podobnych znajd miały pełne domy. Dzięki nim Klucha i jej siostra przeżyły. A potem Klucha pojawiła się u mnie.
Miała ogromne szczęście, że niemal od razu trafiła pod skrzydła weterynarzy z krakowskiej Salamandry. Mają ten niesamowity atut, że potrafią się przyznać do niewiedzy, czy do potrzeby konsultacji (nikt nie może wiedzieć wszystkiego). Wszystko było OK do momentu osłuchania. I tu pani doktor wysłuchała szumy w sercu. Konsultacja z drugim doktorem, trzecim, aż w końcu sugestia wizyty kardiologicznej. Jesteśmy już po niej, ale a tydzień mamy kolejną - w Zabrzu. Gdyż Klucha ma wrodzoną wadę serca. I teraz trzeba określić jaką i co z nią dalej robić. Ale to materiał na inne opowiadanie.
Gdybym się tak nie upierała, że nie absolutnie, nie chcę psa. Gdybym nie przyznała się sama przed sobą, że mam depresję. Gdybym nie zaczęła się leczyć (bo jak mówi mój przyjaciel: nie ma ludzi zdrowych, są tylko niezdiagnozowani) to zapewne Klucha by teraz nie siedziała w budzie (czyli pod moim fotelem), nakarmiona, wygłaskana i ... chyba zadowolona z zycia.
PS. Depresja to choroba. to nie wymysł. To nie złe samopoczucie. To również nie katar, który domowymi metodami da się wyleczyć. Ja nadal nie wiem, skąd moja siostra i koledzy wiedzieli. Ja dalej nie czuję się "depresyjna" ale już czuję, że pomiędzy mną rok temu, a mną teraz, jest kolosalna róznica. Czyli pomogło. Nie wiem co dokładnie i dajcie mi wierzyć, że to zasługa Kluchy. Ale na poważnie to podejrzewam, ze wszystko się złożyło na dążenie ku lepszemu. - i to był właśnie ten coming out :)
Niby gryzie misia ale jednym okiem zerka czy pani patrzy, bo ona nie bawi się dla siebie, bawi się dla aprobaty. I to jest coś co daje energii w życiu - takie bezgraniczne oddanie czworonoga i bezwarunkowa miłość w ślepkach. Uściski dla Was 🐾
To jest kopia tej mojej Francy szekli :) - totalny ancymon... A bezwarunkowa milosc jest obustronna. Jeszcze nie na amen - ale z Szeklunią też miłość się rozwijała, wiec tego no... Buziaki
Piękna! Pozwól sobie powiedzieć, że dobrze się dzieje, że Klucha trafiła na ciebie i że do nas wracasz. Tęsknimy po cichutku, wiesz? Słuchaj, no... A kiedy ten czarny bąk zrobił się podpalany?
no wlasnie tego no... nie wiem kiedy :) iNaczej rzecz ujmując - sądzę ze byla zawsze w paćki. tyle, ze urosla prawie dwukrotnie to i packi urosly. Albo bylam slepa? NIE WIEM :P Wielce jestem ciekawa co z niej wyrośnie... Buziaki od czarnego bąka :) i mnie też, niejako przy okazji
A w ogole - czarny bak zrobil sie podpalany w czasie reinkarnacji. Bo tak pędziła do mnie, że zaczepiła nóżkami o jakąś kałużę z błockiem. W czasie reinkarnacji straciła tez brzuszek - bo to duzy wydatek energetyczny jest :)
Cudnie opisałaś twoje spotkanie z kanapą i wielkie dzięki za słowa o depresji. To chyba częściej się zdarza, niż nam się wydaje, tylko jest problem, żeby tego chorego zmusić do pójścia do psychologa lub psychiatry
Zdecydowanie częściej, niestety. Chorego nie można zmusić. On musi sam do tego dojść, ze sam nie da rady. Psychiatra (niesłusznie zwany psycholem) jest lekarzem. takim samym, jak ten co leczy grypę, ospę i złamaną kończynę.Tylko, ze ten jest specjalista od głowy - a od głowy zależy wszystko. Tylko, że... do tego trzeba dojść samemu. Przezwyciężyć wstyd (zauważyliście tak apropos, że choroby weneryczne sa mniejszym wstydem niż choroby psychiczne?) i po prostu poprosić o pomoc. Niekoniecznie trzeba mieć depresje. Można mieć np. niedobór witaminy D (słoneczko) ale sami tego nie wymyslimy. Ergo - jak cos jest nie tak, zapytać lekarza od głowy. Najwyżej nam powie, ze należy iść do lekarza od odcisków na pięcie.
Dla mnie kiedyś własną metodą wychodzenia z depresji było LC (chociaż byłam pod opieką psychiatry i psychologa). Gdy szukając pracy, po jej stracie, gdy pytano się nie o wykształcenie, doświadczenie, wiedzę, a jedynie o wiek, byłam z góry na przegranej pozycji. Zamiast siedzieć wpatrując się w ścianę i myśleć jak przeżyć zaczęłam kompletować bibliotekę na LC. Dopiero po paru miesiącach się odezwałam na forum. Wtedy moja samoocena była na poziomie minus nieskończoność. Na szczęście miałam oparcie w rodzinie, ale słyszałam wśród znajomych, abym się wzięła w garść i po co mi wyjazdy na psychoterapię.
× 2
@kubera_anna · prawie 4 lata temu
Często coś dzieje się po coś i w jakimś celu. Może właśnie Klucha to Twój pośredni cel do odzyskania wiary i czerpania radości z życia ? Trzymaj się ciepło.