I otóż właśnie...
Nie mam pojęcia (nie pamiętam po prostu, starość nie radość...) jakie bogi książkowe zawiodły mnie na kanapę. Ale zawiodły.
Było to zapewne jakieś 4-5 lat temu. Wsiąkłam, bo
1) w starociach (starszych książkach, takich, (i ja to mówię???) 20 letnich był straszliwy bałagan, a ja nie mogłam, jako zwykły czytelnik, tego poprawiać.
Ileż można męczyć admina? W końcu admin się "wkurzył" i rzekł "Ej, a Ty byś nie chciała mieć trochę większych uprawnień? - no i się stało. Stałam się bibliotekarzem, maniacko poprawiającym książki.
Co ciekawe - nie potrzebuję kanapy do wiedzy, jakie książki mam. Bo wiem to doskonale.
Wiem, która jest gdzie (w sensie w której biblioteczce fizycznej), lub (w przypadku beletrystyki - ewentualnie w czytniku. Ale ja jestem jednak starsze pokolenie, preferujące papier.
Nie wiem, ile ich mam, ale na oko licząc...3x po 800. Trochę dużo...
W czasach, kiedy miałam ich mniej (bo w te straszne ilości wliczają się też książki dostane w tzw. spadku (Po koleżance, ulubionej germanistce, przyjaciółce...), czyli jakiś tysiąc... mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że wszystkie przeczytałam (z mniejszą lub większą uwagą, ale wszystkie). Dziś rzecz jasna, tak nie jest. Co z tego, że umiem niemiecki czy angielski - czytanie w oryginale (w niektórych momentach nawet gotykiem...) jest... trudne?
Semantyczne niedociągnięcie :)
Mam też kilka swoich w... greckim. Nowogreckim. Zakupione jako "pamiątka z Aten" czy też innego miasta.
Magnesiki są fajne, ale jeżeli magnes w centrum turystycznym kosztuje więcej niż książka, to moja dusza centusia ma jasny wybór. I otóż takie książki, nieprzeczytane - zaskoczenie?? :) - też mam.
Zazwyczaj są to harlequiny i romanse, bo jak poskładam już te greckie literki do kupy, to fajnie by było, gdyby konstrukcja zdania i treść nie zdemolowały mojego mózgu.
Do tej pory (a książki w nowogreckim zakupiłam dwa lata temu) doszłam do.... drugiego akapitu pierwszej strony, najpodlejszego Harlequina :)
Więc tego no...
Tym samym chciałam powiedzieć, że wbrew sobie, nie wszystkie książki, które posiadam, mam przeczytane. Aczkolwiek "z moich" porażającą większość.
I na te ilości dołożyłam sobie bycie Recenzentem.
Nie pamiętam dokładnie, jak to było, ale wrażenie moje mówi mi, że...
1) pisałam opinie, bo uważałam, że recenzja powinna być dla osób, które nie wiedzą, czego się po książce spodziewać. I powinna być merytoryczna i pozbawiona emocji
2) opinie pisałam długie, bo krótko nie umiem :)
3) Kanapa wyewoluowała - pojawili się nowi kanapowicze, nowe opinie i recenzje - w efekcie napisałam kilka dłuższych opinii jako recenzję (starałam się bez ochów, achów).
Teraz piszę recenzje właściwie tylko jeśli:
1. moja opinia jest konkretna i długa, a książka nie ma żadnej recenzji, a i z opiniami krucho (tak było z Izą Michalewicz i jej kronikami kryminalnymi (świetny reportaż, tak nawiasem mówiąc). Opinię przemianowałam na recenzję po bodaj 2 lub nawet 3 latach, kiedy nadal pod tą publikacją nie widniała żadna recenzja.
2. Lub jest z Klubu Recenzenta, do którego trafiłam nie pamiętam jak. Prawdopodobnie jakaś książka w Klubie zalegała, nikt jej nie chciał wziąć, było nas na kanapie za mało... i zostałam o to, może nie poproszona, ale zasugerowano mi, ze może bym się wzięła za te recenzje.
Ta wersja z punktu 2 jest prawdopodobna, acz niepewna, bo pamięć mi szwankuje, a rzetelnym i prawdziwym recenzentem nigdy się nie czułam.
Pomimo humanistycznego wykształcenia w życiu swoim nie współpracowałam z żadnym wydawnictwem, innym portalem książkowym, biblioteką, ani niczym takim.
Czytam bo lubię - i ten post miał być o moich książkach z klubu - ale jak zwykle...
przegadałam sprawę.
Będzie w części drugiej.
Bo pierwsza już przekracza magiczną ilosć znaków :P