...
Historia ta powstała z zasłyszanej pomiędzy bibliotecznymi półkami skargi.
Prawdę mówiąc, nie wiem, ile musiało minąć godzin, a przed oczami przelecieć stron. Upływ czasu zwyciężył nawet niedomagający zegarek. Tylko światło lampki stróżowało swoim blaskiem nade mną zaczytanym w akapitach tekstu.
Jakąż przyjemnością jest zaginąć między słodkimi zawijasami liter splecionych w równe szpalery słów w kolumnach. Oddać zmysły zapachowi papieru, pociągającemu szeptowi kartek, a wreszcie skrytej za mistyczną zasłoną formy rzeczywistości. Ten, kto nigdy nie czytał, o te przeżycia jest w duszy biedniejszy.
Lecz tego dnia, którego żadną siłą z pamięci wygnać nie mogę, owa przyjemność została mi w sposób osobliwy zaburzona. Ot, w melodii przerzucanych niespiesznie stronic, pojawiło się coś. Jakby pojedyncze słowa pozbawione jakiegokolwiek sensu. Wyłapywałem je między zapisanymi zdaniami, ale natychmiast zapominałem ich znaczenia. Jakby stanowiły jedynie nietypowe zakłócenie szeptu stronic tak drogiej mojemu sercu historii.
Z momentu na moment, frazy owe wyraźniały. Przybierały ton skargi, który zapisywał się w kącie mojej pamięci. W dalekiej, niedostępnej dla mnie przestrzeni, skąd zalewały one moje bieżące myśli, zakłócając odbiór zgłębianego dzieła.
— Czy życie po bibliotece istnieje?
W jednej chwili obezwładniła mnie niepowstrzymana potrzeba uchwycenia pióra i przelania kolejnych linijek rozważań na lico listowego papieru. Nie śmiałem powierzać ich swojemu dziennikowi, który i tak przepełniały dziwy zrodzone w mojej wyobraźni.
— Kimże jestem — mówiły niewypowiedziane słowa. — Spełniam tylko rolę posłańca między potęgą zaklętą w zdania a wszechmocą je ożywiającą – umysłem czytelnika. Czyż jednak posłów nie należy traktować z szacunkiem?
Przerwałem na moment, by przyjrzeć się prawo pochyłemu rzędowi świeżo utrwalonych słów. Kto je wyrzekł i czemu to zrobił? Może już do końca opuściła mnie władza nad własnymi zmysłami?
Uchwyciwszy się wygodniejszej, w moim mniemaniu myśli, że na chwilę ogarnęły mnie jakoweś omamy, powróciłem do lektury. Zatopiwszy się w niej, znów w symfonii przerzucanych kartek rozległy się słowa:
— Czy można wierzyć, że po oprawieniu, zabezpieczeniu i przydzieleniu numeru coś jeszcze kogokolwiek czeka?
Ponownie złożyłem wolumin na stoliku i przysiadłem do biurka, by i tę frazę zapisać. Zaraz, gdy tylko pojawiła się na kartce, w wewnętrzny monolog wtoczyła się nowa wypowiedź. Tym razem, należąca do zupełnie innego głosu:
— Dzięki bibliotece ożywasz na nowo. Nie giniesz w zaciszu półki. Poznajesz ludzi, zaprzyjaźniasz się z nimi, zostajesz w ich umysłach miłym wspomnieniem przez wzgląd na poświęcony na czytanie czas. Czy nigdy nie przyszło ci się wzruszyć, gdy ktoś powitał twój widok uśmiechem?
Moja ręka bezwładnie zapisywała kolejne sformułowania. Stałem się nie tylko słuchaczem, ale też kronikarzem rozmowy, która przebrzmiewała miejscami szelestem kartek. Im dłużej się w nią wgłębiałem, tym dokładniej byłem w stanie oddzielić od siebie dwóch oponentów. Pierwszy, brzmiał z okolicy mojego fotela głosem prawie płaczliwym, zmęczonym. Drugi zaś, z głębi pokoju, tembr miał spokojny.
Myśli moje natychmiast umknęły od jakiegokolwiek stwierdzenia, które miałoby prawdziwość owej sytuacji podważyć. Właściwe, cała ich moc skupiłem na tym, by wyłapać z enigmatycznego szelestu papieru jak najwięcej.
— Nie wiesz, co mówisz — zaczął znów ów płaczliwy rozmówca ze smutkiem. — Owszem, uśmiech czytelnika pobudza do radości każde moje włókno, ale koszt tego grymasu jest nieporównywalnie większym okupiony cierpieniem.
— W takim razie powiedz — łagodnie stwierdził drugi z głosów.
Ach, ile to już lat spędzam w tym przybytku? Ile dni przeszło mi wystawać w szeregu innych powieści? Na takie życie narzekać nie przystoi. Nie należy się też skarżyć na wielu czytelników. Nigdy niestraszne mi były przygody a chwila, gdy ktoś zabierał mnie do domu, była moją największą rozrywką. Owszem, nigdy nie przyszło mi pogardzić czasem spędzonym z ludźmi.
Opowiadający urwał, dodając swoim słowom barwy smutnego zamyślenia. Zdawał się unikać kontynuowania, jakby lękał się, by nikogo nie urazić. Dlatego oponent go ponaglił:
— Co chcesz im zarzucić?
— Stoisz na regale — rozpoczął — pewnie nigdy nie przyszło ci mieć do czynienia z więcej niż dwoma, może trzema ludźmi. Czytelnicy bywają różni. Bywają tacy, którzy traktują książkę jak świętość: lekturze oddają się jedynie po rytualnym umyciu i obsuszeniu rąk. Nie ważą się też wówczas spożywać posiłków i ani im się śni bazgranie po marginesach, a zaginanie rogów kartek uznają za oburzające świętokradztwo. Od nich krzywdy nigdy nie przyszło mi zaznać.
W chwili milczenia powróciłem do rozważania zapisanych fragmentów. Nie trwało to jednak nazbyt długo, bo natychmiast rozmówca o spokojnym głosie odparł:
— Czy ta postawa nie jest przesadą? Nie pragniesz chyba być obiektem kultu?
— W żadnym razie — zaprzeczył płaczliwy pół szelest. — Pragnę tylko, zwykłego szacunku. Przedstawiłem tę postawę jako kontrast z inną, która przyprawia mnie o dreszcze. Jest bowiem taki typ czytelnika, który nie zna litości nad takimi jak ja czy ty. Swoimi brudnymi, klejącymi się paluchami kala kartki, przegina je albo miętosi. Naprawdę, nie da się przebaczyć tych ohydnych plam, które znaczą marginesy w sposób aż odrzucający. Nie da się ścierpieć tych okruszków, które wbijają się boleśnie między kartki tuż przy grzbiecie. Tych wszystkich zalanych stron… Nie potrafię przebaczyć.
Moja wyobraźnia natychmiast ożywiła obrazy tych drobnych zbrodni na książkach: hańbiących plamek, brązowiejących odcisków palców, a nawet oburzających plam z herbaty. Sam poczułem wstyd za ludzki rodzaj i jego nieumiejętność szanowania wspólnego dobra.
— Moje życie — ciągnął dalej. — Moje życie, zdeterminowane jest oprawą na zaledwie trzy lata, już przez samego producenta. Dał mi miękką skórę i słaby grzbiet, który łamie się pod naporem zbyt wielu nacisków. Na próżno, ktoś podparł mi wkład pętlą ze sznurka. I tak wiem, co mnie czeka po tym wszystkim.
— Nie mów tak — drugi rozmówca postanowił wejść w moje rozpędzające się myśli. — Może twoje słowa, które usłyszą tylko ci, którzy potrafią słuchać, uczynią to życie nie katorgą, lecz piękną wędrówką.
— To byłoby moje najpiękniejsze życzenie — odparł płaczliwy tembr i zamilkł.
Oswobodzony z przymusu nadstawiania uszu, poczułem przypływ kolejnych przypuszczeń. Przystąpiły do mnie tezy i wątpliwości. Pierwsze, z niedowierzaniem stwierdzały, że ową rozmowę musiały odbyć między sobą dwie książki: jedna, która spoczywała na stoliku i druga, która tkwiła gdzieś na półce mojej biblioteczki. Wątpliwości dotyczyły raczej autentyczności tego doświadczania. Zmysły, pozostawione zbyt długiej monotonii, mogły przecież stworzyć cały ten osobliwy dialog.
Uchwyciłem w zamyśleniu czytaną książkę i ją przekartkowałem. Szept szelestu stronic zabrzmiał zupełnie tak, jakby mówił:
— Powiedz im o tym. Nasz głos jest zbyt cichy.
Doprawdy, nie wiem, czemu usłuchałem tych słów. Czemu zmarnotrawiłem swój bezcenny czas, by dać wiarę czemuś, co mogło być niewątpliwie tylko senną marą.
Ty, Czytelniku, rozsądź to najlepiej sam.
Prawdę mówiąc, to zupełnie nie kulturalne z mojej strony, by się tak nie przywitać, nie przeprosić za długą nieobecność ani w ogóle nie przesłać jakiś miłych słów ( na domiar złego jeszcze o czymś zapomnieć i nie móc sobie tego przypomnieć). Poprawię się:
Przesyłam miłe słowa i naturalnie, jeden uśmiech (ów potrafi niekiedy powiedzieć więcej niż całe, grube księgi)
Dobrego dnia,
n