W telegraficznym skrócie: pani Detektyw jest praktycznie bliźniaczką J.Q., z tym że żyją w różnych epokach (ich pokrewieństwo tłumaczy się tymi samymi ojcami (czytaj: inspiracją) oraz niezwykłym szczęściem, które…cóż, to długa historia). Prezentują nurt bohaterów, tzw. „Zabili go i uciekł” a sama pani Detektyw szczyci się najosobliwszym imieniem. (Osoba pisząca wie, że przynudza i nikogo to nie interesuje, dlatego kończy, by zacząć:)
Nawet gdyby włączono muzykę plemienną aborygenów na całą możliwą głośność, nie wyrwałoby to jej z rozmyślań. Ciemno włosa, średniego wzrostu o pospolitej twarzy, ubrana w długi, granatowy płaszcz. Dla tych, którzy wiedzieli i tych, którzy mieli się dowiedzieć tak w najprostszy sposób można by opisać Up Lookback.
Kelner przystępuje do jej stolika z herbatą, niestety niefortunnie stając, potyka się. Nic nie upada na podłogę. Kobieta jedną ręką łapie niezdarę a drugą tacę z herbatą. Daje mężczyźnie czas, na wypowiedzenie gorączkowych przeprosin, gdy odstawia przedmiot na stół i dobywa łyżeczki. Zdaje się nadal nie przejmować chwilowym zaburzeniem spokoju.
— Dziękuję. — Up uśmiecha się, unosząc filiżankę z napojem. —Macie najlepszą herbatę w tym mieście.
Potem na nowo rozbrzmiewa przyjemny szum miejskiej kawiarni. Zupełnie jakby nic się nie stało.
Do bohaterki tego sielskiego obrazka dosiada się osobnik szczupły, suchy i niski. Zza okularów w grubych oprawkach spogląda na świat czarnymi oczami zupełnie niepasującymi i do jego blond włosów. Ubranie ma zupełnie wymięte i tak za duże, że rozlewa się na jego niewielkiej sylwetce. Znoszona marynarka, spodnie i niewielki notatnik, wydaje się całym jego dobytkiem.
Podsłuchamy rozmowę tych dwojga, choć dla komfortu uszu czytelnika (co za ciekawe stwierdzenie: uszy czytelnika) lepsze byłoby zatapianie się w kawiarnianym szumie:
— Pan Gutenberg?
— Nie zgadła pani. P...
Ma zdenerwowany, drżący głos a ręce cały czas stara się splatać i rozplatać, nie mogąc znaleźć im zajęcia. Na czoło wstępuje mężczyźnie pot, którego boi się wytrzeć.
— Mówiłam o pańskim szefie. Że też musicie robić z tego taką sensację.
— Rozumiem, pani... — Tu przerywa, by nerwowo przeczekać włosy.
— Do rzeczy. Co wymaga dopowiedzenia?
— Wszystko, pani...
— Pan skończy z tą „panią”. — Kobieta przewraca oczyma, odchylając się na drewnianym krześle. — Formalności zabijają całą rozmowę.
— Właśnie. Zabójstwo. Chciałbym znać całą tę historię.
— Pana profesja… Powinno się przekazywać ludziom prawdę, ale prawda jest trudna. Prawda się nie sprzedaje.
— Czy pani, znaczy ty...
Przerywa rozmówcy, pochylając się w jego stronę. Nie jest zła ani szczęśliwa. Odstawia cicho filiżankę:
— Prawdy nie da się nigdy w całości odkryć. Można tylko zajrzeć w jej kawałek. Nie, nie mam nic przeciwko dziennikarzom.
— Rozumiem.
— Skoro tak, to mogę zacząć. Od czego by tu... Od kalendarza.
— Kalendarza? — zdziwił się.
— Tak. Pewien wariat nabył kalendarz z sentencjami i wysyłał przypadkowym ludziom pojedyncze kartki. Nikomu to nie przeszkadzało do czasu aż pewien człowiek, otrzymawszy kartkę z datą kolejnego dnia po niemal dwudziestu czterech godzinach został zamordowany.
— Czy zrobił to ten wariat?
Up sądziła, że nikt nie może mieć takiego pecha. A jednak. Komuś się udało. Oto stała nad zwłokami usiłując zdusić mdłości. Nie lubiła kostnic ani denatów. Wszystko było zbyt sterylne i białe. To jasne, niebezpieczne światło nadawało pomieszczeniom coś z wyobrażeń nieba. Tylko, czy w raju wegetowałyby trupy?
— Jeden strzał. Chybiony. Ślady potłuczenia: zleciał ze schodów. Uraz mózgu, wewnętrzny krwotok. Szczęście w nieszczęściu — stwierdził specjalista.
— A akurat było trzynastego.
— Trzynasta trzynaście — dodała kobieta, wskazując zegarek. — Upadek uszkodził mechanizm.
— Tylko że to nie był piątek.
Lekarz był średniego wzrostu, łysiał a tam, gdzie nie łysiał, miał brązowe włosy. Było w nim coś dziecinnego i niezdarnego, ale pewność z jaką poruszał się po laboratorium, imponowała Up. Oczywiście, imponowała w sensie służbowym, a nie prywatnym.
— To tylko nazwa. Tak samo jak liczba. Nie ma tu nic wspólnego z pechem.
— Coś o tym wiesz?
— Więcej niż byś się spodziewał — westchnęła, po czym dodała: — ale to zupełnie nudne.
— Słyszałem legendy...
— Jeśli mówią o zakonie ninja, już od progu należy je wykluczyć.
Roześmiali się oboje a nieboszczyk, który nie mógł się śmiać, wpatrywał się w sufit nieruchomym wzrokiem. Gdyby się zaśmiał, nie można byłoby nazywać go zmarłym i z pewnością ani mężczyźnie, ani kobiecie nie byłoby do śmiechu.
— A więc. Kulka i schody. Brzmi jak świetny poniedziałek.
Prawda. Ofiara była sprzedawcą w spożywczym. Właśnie miała przerwę i szła do domu. Wdrapała się na trzecie piętro, a tam już ktoś na nią czekał. Nie zamienili nawet słowa, bo na podłodze zdołał odbić się niepełny kształt buta. Obecność zabójcy musiała być zaskoczeniem. Potem rozległ się strzał: kilka kropli krwi na stopniach i barierce a biedak stoczył się ze schodów, by uderzyć głową o parapet.
— Też nie lubię poniedziałków.
— Nie zamierzasz chyba urządzać z tego powodu strzelaniny?
— Nie, aż tak ich nie nienawidzę, pani Detektyw.
Roześmiali się ponownie, jak gdyby nie mówili o okropnej zbrodni a dobrym żarcie. Lubili rozstawać się w dobrym humorze, by stłumić ciężką atmosferę miejsca, w którym byli.
Up udała się do swojego samochodu: niemal terenowego forda, by w ciszy kabiny ułożyć fakty: schody, strzał, poniedziałek. Jak wielkiego można mieć pecha w poniedziałek trzynastego o trzynastej trzynaście? Czy w Chinach miałoby się pecha w czwartek czwartego o godzinie czwartej cztery?
Lookback dobrze znała się na pechu, bo kiedyś nieustannie ją prześladował. Potem zwyczajnie nastąpił przełom i jej życie z ludzkiej komedii stało się harmonijny dziełem.
— A więc, stary przyjacielu. Znów udowodnię, że nie istniejesz.
Nie czekało jej proste zadanie. Miała w ręku wszystkie karty. Pozostawało jedynie przyzwoicie je rozegrać. Wystarczyło powiązanie między kartką, pistoletem i śmiercią.
Do wieczoru nie znalazła niczego, co mogłoby połączyć te trzy punkty. Więc z niepokojem położyła się spać.
Oh, co się jej śniło! Że była w objęciach wysokiego bruneta. Każda kobieta uznałaby to za dobry sen, ale nawet oddając się sennej marze, Up myślała o czymś innym. Zmusiła się do zbudzenia i przekręciwszy się na drugi bok, nakazała samej sobie spać. Już żadna senna mara jej nie nawiedziła, za to rano obudziła się z gotową odpowiedzią, z którą stawiała się na policji:
— Witaj, Gary.
— Witaj, Up. — Ulubiony policjant pani Detektyw odwzajemnił uśmiech i uruchomił dyktafon. — Nad czym ostatnio pracowałaś?
— Nad tą sprawą... Zdaje się, że jest oznaczona numerem trzynaście.
— Tak. Zabójstwo sprzedawcy. Tamta kartka i... Aż sam jestem ciekaw.
— Nie do końca rozumiem, skąd wyciągnęła pani te wnioski. — Dziennikarz odważna się jej przerwać i, co gorsze nazwać ją "Panią". Detektyw skrzywia się z niesmakiem.
— To był przypadek. Sprzedawca nie płacił komuś za ochronę, więc go ostrzeżono.
— Dość niefortunnie, tak?
— Prawda. Strzelający ranił z nadzwyczajną precyzją. Zapomniał tylko o sile odrzutu.
— A kartka? — dopytuje się usilnie, zapełniając kolejne linijki notesu tekstem.
— Czysty przypadek. Jak wspominałam, szaleniec wysyłał je przypadkowym ludziom. Życie bardzo lubi się nabijać.
Up patrzy w stronę swojej opróżnionej filiżanki z herbatą. Gdyby chciała, zamówiłaby jeszcze jedną. Tym razem z cytryną.
— A mogę wiedzieć, czemu pani zainteresowała się tą sprawą? Nikt chyba pani nie wynajmował.
Kobieta uśmiecha się, jakby tylko na to czekała. Wydobywa z kieszeni kopertę w środku której siedzi kartka ze zrywanego kalendarza. To strona z datą tamtego dnia: czwartego czerwca, czwartek.
Dziennikarz patrzy na zegarek. Właśnie dochodzi cztery po szesnastej. Wyciąga pistolet i celuje w panią Detektyw. Ona nie okazuje zupełnie żadnych emocji.
— A więc jednak jesteśmy w Chinach. Dziwne, nie przypominam sobie tej podróży.
— Nie musisz — mówi, pociągając za spust.
_ _ _ _
Jak śledztwo?