Szanowni,
rok szkolny i po roku szkolnym. Rozpoczynają się wakacje, więc dalej, jak uporczywy, okrutny duch, wracam męczyć ten sam temat: dzień psa.
Dzień psa, czyli święto czworonogów, które towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów. Podejrzewa się, że to one miały znaczący wpływ na styl życia ludzi. Przez lata pilnowały, pasły, ogrzewały, przewoziły, dostarczały, polowały, broniły, poskramiały, tępiły, niekiedy służyły też jako pożywienie, a nadto wszystko, towarzyszyły. Celowość istnienia duetu człowiek-pies zapisana jest w genach obu tych istot. Psy posiadają osobny obszar w mózgu, dzięki którym potrafią lepiej rozumieć ekspresję ludzi. Ba, niektóre rasy wręcz wykorzystują jako motywację chęć spełnienia narzuconych przez człowieka zadań.
Rzeczywiście, w tym miejscu aż kusi, by powiedzieć, jak niewdzięczne potrafi być to plemię zrodzone z biblijnych Adama i Ewy. Jak traktuje wiernie stojące u jego boku stworzenia, zapominając zupełnie o ich podstawowych potrzebach, porzucając je, gdy się znudzą albo… No cóż, to chyba już wiadome.
Na to ponarzekam sobie, kiedy indziej – pełniej, bo widzę, że jak raz zacznę, to ciężko mnie powstrzymać.
Przyznam, że kiedy jeszcze był ze mnie zupełnie mały brzdąc, moim wymarzonym zawodem był strażak albo policjant? ależ skąd. Moje marzenia dotyczyły bycia zaklinaczem zwierząt i tak, jak większość dziecięcych mar zderzyły się z rzeczywistością. Po długim rozważaniu spraw, wiem już, że rozmowa ze zwierzętami możliwa nie jest. Znaczy, w pewnym sensie.
Całe niemal dzieciństwo towarzyszyła mi pewna sympatyczna książeczka (poza innymi, sympatycznymi książkami). Jej bohaterem był osobliwy dżentelmen, o wielkim sercu, doktor w pewnej angielskiej mieścinie. Podpowiem: na początku był doktorem ludzi, ale potem zaczął leczyć zwierzęta i zawsze wiedział, gdzie i co jakieś stworzonko boli. Dobrze, dobrze. Chyba już starczy tych sugestii. Tą sympatyczną lekturą był Doktor Dolittle (który, swoją drogą narodził się poniekąd w czasie pierwszej wojny światowej, bo ojciec nie chciał opisywać swoim pociechom okropieństw walk) i wiadomo, że najważniejszym tam motywem jest rozmowa ze zwierzętami.
No właśnie. Rozmowa (wiem, że analizowanie bajeczek dla dzieci – nawet tych najmądrzejszych, to działka albo badaczy literatury, albo psychologów, albo pedagogów, ale nie mogę się powstrzymać). Czym jest rozmowa sama w sobie? Jak wygląda komunikacja między ludźmi? To porozumienie na wielu płaszczyznach, odnoszące się do wielu sfer: jest poziom werbalny i niewerbalny, odwoływanie się do symboli, doświadczeń, kultury... By rozmowa zaistniała obie strony powinny posiadać wspólny język – nie musi to być język werbalny.
W książce język zwierząt i ten, którym posługuje się wobec nich doktor, to dość ciekawe zjawisko. Szczególnie w scenie, gdy Polinezja uczy mężczyznę czytania sygnałów przekazywanych przez zwierzęta, widoczne są pewne uproszczenia, a nawet nadinterpretacje. W tym jednak miejscu starej, mądrej papudze muszę przyznać słuszność:
— Widziałeś? Właśnie coś do ciebie powiedział.
— Wyglądało, jakby po prostu podrapał się w ucho — odparł Doktor.
— Przecież zwierzęta nie zawsze mówią paszczą czy dziobem — wyjaśniła z naciskiem papuga i uniosła brwi. — Mówią za pomocą uszu, łap, ogonów… wszystkiego! Czasem wcale nie potrzebują wydawać przy tym dźwięku. Widzisz, jak pies marszczy jedną stronę nosa?
— Co to znaczy? — spytał Doktor.
— To znaczy: „Nie widzisz, że przestało padać?” — odparła Polinezja. — Zadał ci pytanie. Psy używają nosów niemal wyłącznie do pytań.*
Zwierzęta nie używają do porozumiewania się wyłącznie słów. Oczywiście, wszystkie kolejne strony wypełnione są już słowami, które usłyszał Doktor Dolittle, dla komfortu czytelnika i pisarza (osobiście, też kiedyś udało mi się podjąć próbę napisania całej historii z punktu widzenia zarówno zwierzęcia, jak i człowieka, który rozpoznaje wyłącznie zestaw gestów, jakim porozumiewa się zwierzę, i przyznam, że było to niezmiernie uporczywe, ale możliwe do wypełnienia zadanie). Cała teoria o porozumiewaniu się gestami znika. Zwierzęta zyskują ludzki głos, ba, prawie stają się ludźmi.
Oczywiście wiem, że powieść ta kierowana jest do dzieci, a sam autor z pewnością nie pragnął zachowania realizmu. Niemniej jednak ten przykład w bardzo ciekawy sposób ilustruje pewną ciekawą rzecz, którą obserwuję bardzo często nie tylko w odniesieniu do zwierząt. My, istoty rozumne, oczekujemy, że to istoty pozornie głupsze (piszę pozornie, bo to kwestia warta poddania głębokiej dyskusji) tudzież inne stworzenia, przystosują się do naszego języka, do naszej kultury, do nas. Że to nasz język mają rozumieć, że to nasze środowisko respektować, nas słuchać. Czasem nie ma nawet inicjatywy „spotkania wpół drogi”. Po co rozumieć czyjeś potrzeby? Po co porzucać własne ambicje, na rzecz dobra tego drugiego?
Jest to przykład skrajny, ale nadal w jakimś stopniu obowiązujący. Wkrada się w wiele dziedzin ludzkiego życia, ale w kontekście relacji człowiek-zwierzę jest aż nader widoczny. Rozmowa ze zwierzęciem, przy pomocy ludzkiego języka z całym jego wewnętrznym bogactwem nie jest możliwa. Możliwe jest jednak wypracowanie systemu reakcji na określone słowa – ton głosu, brzmienie. Tylko, czy w ten sposób, pies mógłby powiedzieć, że boli go łapa? Prawdopodobnie tak. Będzie to rodzaj prymitywnej komunikacji, podczas której nie porozmawia się o arcydziełach Mozarta, ale przekaże się istotne informacje na temat potrzeb. By do tego dojść, nie zawsze, ale często warto wejść na kolejny stopień wtajemniczenia.
— Nad ludźmi — odparła. — Niedobrze mi się robi na samą myśl. Mają o sobie stanowczo zbyt wysokie mniemanie. Świat istnieje od tysięcy lat, prawda? A z języka zwierząt zdołali w tym czasie wyłapać tylko tyle, że kiedy pies macha ogonem, to znaczy, że jest zadowolony. Nieźle, co? Jesteś pierwszym człowiekiem, który gada po naszemu. Tak, słowo daję, ludzie naprawdę potrafią zajść mi za skórę! Szczególnie, kiedy rozprawiają, jakie to zwierzęta są durne. Durne! Ha! […]*
Po latach lepiej rozumiem te słowa. Nauczyć się tylko tyle, że jak pies macho ogonem, to jest szczęśliwy. Wstyd. Niestety, wstyd przez łzy, bo u wielu właścicieli zwierząt (u mnie swego czasu również), wiedza zaczyna i kończy się właśnie na tym. A świat komunikacji, potrzeb i przeżyć tej istoty jest o wiele bardziej barwny. Jeśli zagłębi się w (nie tak) tajemnej wiedzy związanej ze zwierzęcym postrzeganiem, komunikacją czy potrzebami, w faktycznej relacji, otwiera się zupełnie nowy rozdział. Taki, w którym nie musi być ani jednego słowa.
Ile razy trzeba powtarzać, że słuchanie to podstawa. Słuchanie w przypadku ludzi, a w przypadku zwierząt? Nazwijmy to słuchaniem 2.0., czyli takim zabiegiem, który nie ogranicza się do słuchu (u ludzi, z resztą dość ubogim w odbiór bodźców). Słuchanie 2.0. skupione jest na zbieraniu informacji i przetwarzaniu ich, nie tylko w odniesieniu do tu i teraz. Dane czerpane są z otoczenia dalszego, bliższego, chwili poprzedzającej, historii, własnej wiedzy, przebytych doświadczeń i pracujących zmysłów. Aż zadyszki można dostać.
Tym smutnej jest mówić, że języka konkretnego gatunku, tak naprawdę nigdy człowiek w pełni używać nie będzie mógł. W filmie, gdzie ludzie posługują się szczekaniem jako „kontaktem” z psem, znów widzimy pewne uproszczenie. Na wiadomość składa się gama sygnałów przekazywanych różnymi częściami ciała, dźwiękiem (nie zawsze możliwym do naśladowania, chyba że odtwarzania z nagrania) czy zapachem. My, inteligentni ludzie, możemy w tym miejscu być co najwyżej biernymi, odbiorcami, często niepełnego, przez nasz własny deficyt zmysłów, spektaklu komunikacji.
Przykro mi, panie Doktorze.
Nie oznacza to jednak, że języka zwierząt, nie warto się uczyć. Wręcz przeciwnie. Jego znajomość ułatwia owo „wyjście naprzeciw” w tworzeniu nici porozumienia między gatunkami. Udoskonala jej jakość, prowadzi do opracowywania pośrednich języków uniwersalnych, czerpiących właśnie z komunikacji konkretnego gatunku. Nie jest to, jak już udało mi się wspomnieć dobry środek, by prowadzić pogawędki o dramatach. Te można odbywać w formie monologów, a w wielu przypadkach, uważny słuchacz i tak będzie szczęśliwy z powodu poświęcanego mu czasu.
Patrząc na tę całą kolumnę tekstu, mam wrażenie, że odpowiedź dalej nie została udzielona. Czy da się rozmawiać (to jest porozumiewać się) ze zwierzętami? Owszem, ale jest to zupełnie inny język, niż sobie można wyobrazić i proces ten można określić jako niepełny. Prawdopodobnie i jedna i druga strona nie będzie w stanie przekazać w pełni każdej wiadomości, ale na pewnym szczeblu (choćby tym opartym o emocje), będzie to możliwe omal w zupełności. Z pewnością, porozumienie, nie będzie osiągnięte z marszu – będzie potrzebowało czasu, popełnienia kilku błędów, stałej pracy i wyciągnięcia wniosków.
Może to jednak dobrze, że ostatecznie nie jestem tym zaklinaczem zwierząt.
Ach, pamiętacie Homera? To był taki czarny, kudłaty pies, który szukał domu. W swojej długiej tułaczce po domach tymczasowych i hotelikach stał się również bohaterem (oraz inspiracją) kilku moich historii. Ten sam Homer znalazł już swojego człowieka. Co więcej, co zupełnie zabawne, ten sam człowiek ogłosił, że psisko (swego czasu znane również jako Bratek) ma teraz nowe imię. Ciekawym zbiegiem okoliczności jest to, że brzmi ono zupełnie, jak imię postaci, która była inspirowana wyglądem Homera…
Może drugiej psinie, będącej również pod skrzydłami tej fundacji, również się poszczęści. Ostatecznie, szczenięta, z którymi ją odłowiono, znalazły już swoje przytulne kąty przy ludzkich sercach… Na pewno kiedyś i o niej opowiem.
Prawdopodobnie, wraz ze zbliżającymi się wakacjami, pojawi się więcej niechcianych psów, kotów… Taki to dzień psa.
No już, bez marudzenia. (I pamiętaj, by następnym razem nie pisać esejów, tylko rozsądnej długości wpisy. ~A.)
Mam nadzieję, że nikt nie zapomni wygłaskać swojego najlepszego przyjaciela, zapewni mu długi (i pełen zapachów) spacer albo po prostu swoją obecność.
Miłego dnia i uśmiechu, naturalnie
n (i Watson)
___
* Fragmenty pochodzą z książki „Doktor Dolittle i jego zwierzęta” H. Lofting (Wolne Lektury)
Ps. A Wy chcielibyście rozmawiać ze zwierzętami?
Szanowni,
proszę natychmiast się przyznać, kto zamierza wpaść na Targi Książki i Mediów w Warszawie w ten albo na Międzynarodowe Targi Książki w następny weekend? Nie? Rozumiem. Lepiej niech nikt nie zna naszych planów.
Czemu pytam? Proszę rozsiąść się wygodnie i wybaczyć mi moją niezdolność do używania poprawnej polszczyzny. Będzie bajka.
Dawno, dawno temu (a właściwie, nawet nie tak dawno), był… nie, nie, żaden zamek ani książę, tylko tajemniczy budynek. Przez ogromną, ruchliwą ulicę, swoim pięknym frontonem ozdobionym dwoma parami kolumn, patrzył wprost w zielone oczy parku Arkadia i białą rotundę skrytą w drzewach Królikarni. W jego cieniu kryły się schody prowadzące do wysokiego portalu, za którego drzwiami, rozciągało się bardzo małe, ale klimatyczne królestwo… nie, nie, żadnego wspaniałego króla. Otóż za tymi drzwiami, w ciasnym pomieszczeniu składającym się zaledwie z wąskiego przedsionka, schodów i dwóch pomieszczeń na piętrze, pachniało starym, wysłużonym papierem. Domyślacie się chyba, co to było za miejsce? Nie? No dobrze. Otóż był to antykwariat z książkami. Ba, ale nie myślcie sobie, że taki pierwszy — lepszy. O nie. W tym antykwariacie nie było książek po polsku.
Oj, co to znowu za bajki opowiadasz, nemo? W środku polski miałby istnieć antykwariat, gdzie nie ma ani jednej książki w tym języku? To chyba jakiś żart.
Otóż nie. To niezwykłe miejsce, to antykwariat thebooks.pl, ulokowany na górnym Mokotowie. Zwykle, jeśli szukam jakiejś książki po angielsku – albo nawet jeśli nie wiem, że szukam – znajduję ją właśnie tam. Wiele książek nigdy nie zostało przetłumaczonych i często to jedyny sposób, by odkryć ciąg dalszy historii. I nie tylko.
Prawdę mówiąc, ten wpis miał powstać już wcześniej (ale jestem gapą i czasem zapominam nie tylko, co przyszło mi jeść na śniadanie… godzinę temu). Wiele zmieniło się od mojej pierwszej wizyty w tym antykwariacie (co miało miejsce bodajże pewnej bardzo mroźnej zimy i na pewno nie była to ciemna, burzliwa noc). Przede wszystkim, w chwili obecnej, sklep znajduje się nieco dalej, bo na Puławskiej 134a, a nie tak jak wcześniej, pod numerem 140. Nie jest już tą ciasną przestrzenią, ale równie przytulnym miejscem. Nadal regały sięgają od podłogi do sufitu i są wypełnione świetnymi książkami. Choćby dla samego klimatu warto to miejsce zobaczyć – szczególnie będąc w Warszawie.
Zdjęcie, które prezentuję, pochodzi już z antykwariatu w nowej lokalizacji, ale jeśli nie możecie się tam wybrać, polecam zajrzeć na media społecznościowe thebooks.pl, albo ich stronę, gdzie można się dowiedzieć o tym miejscu nieco więcej (a jest co czytać).
To zmykam dalej czytać, bo znów trafiło mi się interesujące znalezisko, tym razem na temat pewnego funkcjonującego w popkulturze serialu (obecnie to już raczej całego uniwersum).
Z wyrazami szacunku,
n
Ps. Życzę słońca i uśmiechu na cały weekend, i nie zależnie od tego, czy spędzacie go w mieście nad Wisłą, czy nie. Zaczytanego dnia.
Jako że lubię wymyślać bzdury niemal tak bardzo, jak obserwować otaczający mnie świat, przytaczam artykuł, na który udało mi się trafić na enigmatycznej stronie fakemed.pl*. Nie jest on poradą medyczną. Po poradę medyczną zalecam udać się do prawdziwego lekarza.
1. Syndrom niespokojnego pióra – co to jest?
2. Historia
3. Objawy
4. Leczenie
Syndrom niespokojnego pióra (snp), to mówiąc najprościej stan psychiczny człowieka, gdy czuje on nieustanną potrzebę wyrażania swoich myśli pisemnie. Od bezcelowego pół bazgrania, po składanie całkiem sensownych, uchodzących nawet za arcydzieła literatury utworów. Syndrom niespokojnego pióra dotyczy każdego w każdym wieku, niezależnie od przyrządu, jakim się posługuje. Z największą zajadłością dotyka osób dużo czytających, obdarzonych niemal nieograniczoną wyobraźnią, odczuwających samotność, poszukujących zrozumienia lub po prostu pragnących podniesienia swojego statusu przez wydanie książki.
Utrwalony nawyk pisania, może prowadzić do przejścia snp w odmianę kompulsywną. Odmiana ta, podobnie jak kompulsywne czytanie (kc), z którym niekiedy się wiąże, również może przysporzyć cierpiącym na nią wielu trudności społecznych. Badania wykazują, że nie dotyczą one jednostek, które zdołały odnaleźć grupy osób o podobnych zainteresowaniach.
Skrajnym stanem snp jest zaawansowana grafomania. Nie jest to jednak zjawisko, któremu naukowcy poświęcają zbyt wiele uwagi, dlatego materiałów na ten temat brakuje. Udowodniono, że mimo tak wielkiej wagi problemu, jest on w zupełności akceptowany społecznie. W niektórych przypadkach nawet pożądany.
Snp towarzyszył człowiekowi niemal od początku kształtowania się języka. Badacze twierdzą, że to właśnie syndrom był bodźcem, który nakazał ludziom pierwotnym wykonywać jedne z obecnie najstarszych, przykładów piśmiennictwa. Od pism rysunkowych aż po tekst drukowany, w każdej z istniejących i nieistniejących już cywilizacji. Wysuwa się nawet przypuszczenie, że za przyczyną snp te ślady dawnych cywilizacji – ułamek ich codzienności lub wieczności, przetrwał do obecnych czasów.
Ponoć szczególnym przejawem snp jest graffiti, którego obecność można obserwować również współcześnie. Jego odbiór bywa różny, ale podstawą jest stale ta sama siła, która zmuszała ludzi pierwotnych do wykonywania rysunków naskalnych.
Napady łagodnej postaci snp to najczęściej jednorazowa, nagła potrzeba zapisania czegoś – jednego słowa, po całe wątki, wiersze. Nie powinna tu wzbudzać niepokoi potrzeba wynikająca z wykonania prostej notatki związanej z pamiętaniem jakiegoś wydarzenia czy terminu ani listy zakupów, czy zadań.
Łagodne snp objawia się też pod postacią działania jałowego: bezwiednego bazgrania, pisania w materiałach skrajnie nietrwałych. Może też przenosić się na inne formy twórczości manualnych lub wokalnych.
Istotnym objawem snp, który powinien zwrócić uwagę, jest częste krążenie myśli wokół składania słów, ich znaczenia, sposobów przebudowania czy samego planowania. To właśnie one najczęściej zapowiadają napad choroby. Ich wcześniejsze dostrzeżenie i poddanie analizie może poprowadzić do przeprowadzenia snp na właściwe tory.
Postać kompulsywna charakteryzuje się częstszymi, nie rzadko regularnymi, a nawet wywoływanymi naumyślnie napadami. Na tym etapie da się w minimalny sposób kontrolować.
W swojej najbardziej skrajnej odmianie choroba potrafi wyrwać się spoza kontroli. Zdarza się, że potrzeba pisania spycha na dalszy plan inne wymagania organizmu, dając jej pozory nawet skrajnego uzależnienia. Odosobnienie związane z brakiem grupy prowadzi niekiedy do problemów na tle socjalnych, psychicznym i zdrowotnym.
Mimo tak dużej zachorowalności na syndrom niespokojnego pióra nie istnieją żadne sprawdzone metody leczenia. Z łagodną formą snp można żyć praktycznie bez problemowo. Jest ona omal nie dostrzegalna, a często nawet akceptowana społecznie. Nieliczne badania potwierdzają, że na różnych etapach życia, każdy człowiek przechodził lub nadal przechodzi jakąś formę snp i nie ma w tym nic niepokojącego.
Objawy odmian cięższych można złagodzić. Kluczową rolę, odgrywa tu uzyskanie grupy o podobnych zainteresowaniach lub „przyuczenie” snp do działania na korzyść chorego. Choć, w nieznacznych przypadkach, metoda ta nie jest doskonała, pozwala na uspokojenie objawów. Polega ona na zaplanowaniu i wyćwiczeniu syndromu tak, by swoją największą aktywność wykazywał w określonych okolicznościach, na zawołanie. Wymaga to wiele pracy, obserwacji a przede wszystkim cierpliwości.
Na wszelki wypadek, nawet dla korzystających z powyższej metody zaleca się noszenie przy sobie nawet niewielkiego notatnika i czegoś do pisania. Zgubione czy zapomniane pomysły niosą ze sobą jeszcze większą frustrację.
___
*Tak naprawdę nie ma takiej strony, a artykuł został napisany przeze mnie jako parodia (mam nadzieję, że każdy czytający się zorientował i nie nęka swojego internisty).
Szanowni,
naturalnie, należały by się wyjaśnienia. Wpadać tu z jakąś kolumną tekstu bez Dzień dobry, wiecie, jaki wczoraj był dzień? Poza niedzielą, oczywiście. Ostatnio wyjątkowo brakuje mi kultury - zaraz ktoś oskarży mnie o jakieś przestępstwo (bo to przecież zły człowiek, jak na klatce nie mówi dzień dobry). Nawet się nie pochwalić, jaki dzień był 2 kwietnia - chyba, że wiecie - i jaki miesiąc obchodzi się właśnie w kwietniu? Nie? To jest podpowiedź. Z resztą, co tu dużo mówić.
Mam nadzieję, że za oknem macie wspaniałą pogodę. Może nawet ładniejszą, niż ta, która ponoć panowała w całej Polsce w ten weekend (podejrzewam, że specjalnie na ten niezwykle niezwykły dzień) i że dziś uśmiech choć na chwilę (jeśli nie na dłużej) zagościł na waszych twarzach.
Miłego dnia,
n
...
Historia ta powstała z zasłyszanej pomiędzy bibliotecznymi półkami skargi.
Prawdę mówiąc, nie wiem, ile musiało minąć godzin, a przed oczami przelecieć stron. Upływ czasu zwyciężył nawet niedomagający zegarek. Tylko światło lampki stróżowało swoim blaskiem nade mną zaczytanym w akapitach tekstu.
Jakąż przyjemnością jest zaginąć między słodkimi zawijasami liter splecionych w równe szpalery słów w kolumnach. Oddać zmysły zapachowi papieru, pociągającemu szeptowi kartek, a wreszcie skrytej za mistyczną zasłoną formy rzeczywistości. Ten, kto nigdy nie czytał, o te przeżycia jest w duszy biedniejszy.
Lecz tego dnia, którego żadną siłą z pamięci wygnać nie mogę, owa przyjemność została mi w sposób osobliwy zaburzona. Ot, w melodii przerzucanych niespiesznie stronic, pojawiło się coś. Jakby pojedyncze słowa pozbawione jakiegokolwiek sensu. Wyłapywałem je między zapisanymi zdaniami, ale natychmiast zapominałem ich znaczenia. Jakby stanowiły jedynie nietypowe zakłócenie szeptu stronic tak drogiej mojemu sercu historii.
Z momentu na moment, frazy owe wyraźniały. Przybierały ton skargi, który zapisywał się w kącie mojej pamięci. W dalekiej, niedostępnej dla mnie przestrzeni, skąd zalewały one moje bieżące myśli, zakłócając odbiór zgłębianego dzieła.
— Czy życie po bibliotece istnieje?
W jednej chwili obezwładniła mnie niepowstrzymana potrzeba uchwycenia pióra i przelania kolejnych linijek rozważań na lico listowego papieru. Nie śmiałem powierzać ich swojemu dziennikowi, który i tak przepełniały dziwy zrodzone w mojej wyobraźni.
— Kimże jestem — mówiły niewypowiedziane słowa. — Spełniam tylko rolę posłańca między potęgą zaklętą w zdania a wszechmocą je ożywiającą – umysłem czytelnika. Czyż jednak posłów nie należy traktować z szacunkiem?
Przerwałem na moment, by przyjrzeć się prawo pochyłemu rzędowi świeżo utrwalonych słów. Kto je wyrzekł i czemu to zrobił? Może już do końca opuściła mnie władza nad własnymi zmysłami?
Uchwyciwszy się wygodniejszej, w moim mniemaniu myśli, że na chwilę ogarnęły mnie jakoweś omamy, powróciłem do lektury. Zatopiwszy się w niej, znów w symfonii przerzucanych kartek rozległy się słowa:
— Czy można wierzyć, że po oprawieniu, zabezpieczeniu i przydzieleniu numeru coś jeszcze kogokolwiek czeka?
Ponownie złożyłem wolumin na stoliku i przysiadłem do biurka, by i tę frazę zapisać. Zaraz, gdy tylko pojawiła się na kartce, w wewnętrzny monolog wtoczyła się nowa wypowiedź. Tym razem, należąca do zupełnie innego głosu:
— Dzięki bibliotece ożywasz na nowo. Nie giniesz w zaciszu półki. Poznajesz ludzi, zaprzyjaźniasz się z nimi, zostajesz w ich umysłach miłym wspomnieniem przez wzgląd na poświęcony na czytanie czas. Czy nigdy nie przyszło ci się wzruszyć, gdy ktoś powitał twój widok uśmiechem?
Moja ręka bezwładnie zapisywała kolejne sformułowania. Stałem się nie tylko słuchaczem, ale też kronikarzem rozmowy, która przebrzmiewała miejscami szelestem kartek. Im dłużej się w nią wgłębiałem, tym dokładniej byłem w stanie oddzielić od siebie dwóch oponentów. Pierwszy, brzmiał z okolicy mojego fotela głosem prawie płaczliwym, zmęczonym. Drugi zaś, z głębi pokoju, tembr miał spokojny.
Myśli moje natychmiast umknęły od jakiegokolwiek stwierdzenia, które miałoby prawdziwość owej sytuacji podważyć. Właściwe, cała ich moc skupiłem na tym, by wyłapać z enigmatycznego szelestu papieru jak najwięcej.
— Nie wiesz, co mówisz — zaczął znów ów płaczliwy rozmówca ze smutkiem. — Owszem, uśmiech czytelnika pobudza do radości każde moje włókno, ale koszt tego grymasu jest nieporównywalnie większym okupiony cierpieniem.
— W takim razie powiedz — łagodnie stwierdził drugi z głosów.
Ach, ile to już lat spędzam w tym przybytku? Ile dni przeszło mi wystawać w szeregu innych powieści? Na takie życie narzekać nie przystoi. Nie należy się też skarżyć na wielu czytelników. Nigdy niestraszne mi były przygody a chwila, gdy ktoś zabierał mnie do domu, była moją największą rozrywką. Owszem, nigdy nie przyszło mi pogardzić czasem spędzonym z ludźmi.
Opowiadający urwał, dodając swoim słowom barwy smutnego zamyślenia. Zdawał się unikać kontynuowania, jakby lękał się, by nikogo nie urazić. Dlatego oponent go ponaglił:
— Co chcesz im zarzucić?
— Stoisz na regale — rozpoczął — pewnie nigdy nie przyszło ci mieć do czynienia z więcej niż dwoma, może trzema ludźmi. Czytelnicy bywają różni. Bywają tacy, którzy traktują książkę jak świętość: lekturze oddają się jedynie po rytualnym umyciu i obsuszeniu rąk. Nie ważą się też wówczas spożywać posiłków i ani im się śni bazgranie po marginesach, a zaginanie rogów kartek uznają za oburzające świętokradztwo. Od nich krzywdy nigdy nie przyszło mi zaznać.
W chwili milczenia powróciłem do rozważania zapisanych fragmentów. Nie trwało to jednak nazbyt długo, bo natychmiast rozmówca o spokojnym głosie odparł:
— Czy ta postawa nie jest przesadą? Nie pragniesz chyba być obiektem kultu?
— W żadnym razie — zaprzeczył płaczliwy pół szelest. — Pragnę tylko, zwykłego szacunku. Przedstawiłem tę postawę jako kontrast z inną, która przyprawia mnie o dreszcze. Jest bowiem taki typ czytelnika, który nie zna litości nad takimi jak ja czy ty. Swoimi brudnymi, klejącymi się paluchami kala kartki, przegina je albo miętosi. Naprawdę, nie da się przebaczyć tych ohydnych plam, które znaczą marginesy w sposób aż odrzucający. Nie da się ścierpieć tych okruszków, które wbijają się boleśnie między kartki tuż przy grzbiecie. Tych wszystkich zalanych stron… Nie potrafię przebaczyć.
Moja wyobraźnia natychmiast ożywiła obrazy tych drobnych zbrodni na książkach: hańbiących plamek, brązowiejących odcisków palców, a nawet oburzających plam z herbaty. Sam poczułem wstyd za ludzki rodzaj i jego nieumiejętność szanowania wspólnego dobra.
— Moje życie — ciągnął dalej. — Moje życie, zdeterminowane jest oprawą na zaledwie trzy lata, już przez samego producenta. Dał mi miękką skórę i słaby grzbiet, który łamie się pod naporem zbyt wielu nacisków. Na próżno, ktoś podparł mi wkład pętlą ze sznurka. I tak wiem, co mnie czeka po tym wszystkim.
— Nie mów tak — drugi rozmówca postanowił wejść w moje rozpędzające się myśli. — Może twoje słowa, które usłyszą tylko ci, którzy potrafią słuchać, uczynią to życie nie katorgą, lecz piękną wędrówką.
— To byłoby moje najpiękniejsze życzenie — odparł płaczliwy tembr i zamilkł.
Oswobodzony z przymusu nadstawiania uszu, poczułem przypływ kolejnych przypuszczeń. Przystąpiły do mnie tezy i wątpliwości. Pierwsze, z niedowierzaniem stwierdzały, że ową rozmowę musiały odbyć między sobą dwie książki: jedna, która spoczywała na stoliku i druga, która tkwiła gdzieś na półce mojej biblioteczki. Wątpliwości dotyczyły raczej autentyczności tego doświadczania. Zmysły, pozostawione zbyt długiej monotonii, mogły przecież stworzyć cały ten osobliwy dialog.
Uchwyciłem w zamyśleniu czytaną książkę i ją przekartkowałem. Szept szelestu stronic zabrzmiał zupełnie tak, jakby mówił:
— Powiedz im o tym. Nasz głos jest zbyt cichy.
Doprawdy, nie wiem, czemu usłuchałem tych słów. Czemu zmarnotrawiłem swój bezcenny czas, by dać wiarę czemuś, co mogło być niewątpliwie tylko senną marą.
Ty, Czytelniku, rozsądź to najlepiej sam.
Prawdę mówiąc, to zupełnie nie kulturalne z mojej strony, by się tak nie przywitać, nie przeprosić za długą nieobecność ani w ogóle nie przesłać jakiś miłych słów ( na domiar złego jeszcze o czymś zapomnieć i nie móc sobie tego przypomnieć). Poprawię się:
Przesyłam miłe słowa i naturalnie, jeden uśmiech (ów potrafi niekiedy powiedzieć więcej niż całe, grube księgi)
Dobrego dnia,
n
Szanowni,
z racji tego, że jestem ostatnio nieco zakręconym Hobbitem, a swój czas nierówno rozrywam między wiele czynności, umknęło mi, by złożyć Wam życzenia Świąteczne i Noworoczne… Więc przekazuję życzenia ciepła, zdrowia, szczęścia i oczywiście dobrych książek!
Mam też nadzieję, że wszystkie Wasze zaprzyjaźnione zwierzaki przeżyły sylwestra w miarę spokojnie. Ostatnio widzę wysyp ogłoszeń o stworzeniach zaginionych lub znalezionych, na szczęście w większości żywych. Przypadki chodzą po ludziach (a czasem i po innych istotach), dlatego przypominam, że całkiem dobrą rzeczą – jeśli ma się coś przeciwko chipowaniu zwierząt – jest adresatka, najlepiej z numerem kontaktowym do właściciela. Coś takiego zaoszczędzi nerwów również nieszczęsnemu człowiekowi, który tego swojego pupila zgubił.
No tak. Zaczynać rok od kazania... Typowe, szczególnie że na ten temat był już wpis, a powtarzanie się nie ma większego sensu.
Mam też drugą sprawę, z którą tu przychodzę. W wyniku splotu kilku raczej mało porywających wydarzeń kiedyś powstała taka historia. Opowieść o niejakim panie T. Dała ona początek umownej „serii” opowieści, choć ten fakt ma małe znaczenie, poza tym, że cykl ten nazywał się, nie wiedzieć czemu „Wszyscy ci samotni ludzie”.
Do brzegu, nemo. Do brzegu, bo usną.
Czy nie umknęło mi to, by wspomnieć, że działam w pewnej literackiej grupie? Mam nadzieję, że nie. Jakoś się tak złożyło, że jeden z tamtejszych lektorów zechciał nagrać akurat tę historię. Wynikiem tego, kilka dni temu, na kanale YT grupy pojawił się audiobook (Swoją drogą, dziękuję za ogrom pracy, który trzeba było włożyć w jego pojawienie się). Poniżej, mam nadzieję, uda mi się pozostawić link, dla zainteresowanych do odsłuchania. Zapraszam, nie zmuszam.
A tymczasem, polecam uśmiechnąć się profilaktycznie. Na pewno nie zaszkodzi.
Dobrego dnia,
n
O, jak mnie tu dawno nie było. Czas otrzepać, choć na chwilę kurz z tego bloga, który naniósł nieubłagany czas.
Usilnie eksploruję pewne tajemnicze, niezwykłe miejsce. Przechadzam się między rzędami półek w jasnym świetle i wzrokiem wyławiam kolejne zdobycze. Żadna nie może czuć się bezpieczna. Żadna nie może łudzić się, że postoi na półce kolejny dzień. Literatura angielska, kryminał, psychologia czy zoologia… Podbój bibliotecznych zbiorów, w sumie nie jest niczym nowym. Przez całe swoje raczej osobliwe życie, miewam takie okresy, gdy w progi owego przybytku powracam dość często. No i dobrze. W ten sposób przygarnął mnie pewien Klub Literacki… Ale o tym, kiedy indziej.
Ach, motor dla myśli. Prawdopodobne, to sformułowanie wydaje się brzmieć najbardziej enigmatycznie z całego tria użytych w tytule fraz. Osobiście, stosuję je już dość często i też odrobinę mnie to niepokoi. Czym ten motor jest? Jak myśli nim jeżdżą?
Osobiście, nie znoszę stagnacji. Dosłownie cytując tytuł jednego z utworów ze ścieżki dźwiękowej filmu Sherlock Holmes, rozum mi się buntuje. Tym większa bywa narastająca wewnątrz irytacja, gdy takie przestoje są absolutnie nieuniknione. Z wielu powodów. Na całe szczęście, mam coś takiego, taki motor dla myśli. Przynajmniej dla myśli twórczej. Dostaję parametry, z których sklejam historię. Czasem wystarczy tylko temat, jakieś konkretne słowo. Z kłębka rodzi się cała tkanina… Jej wzory bywają zaskakujące. [...]
W ramach innych przypadków miało się tu znaleźć rzeczy bardzo dużo: od przeprowadzki ulubionego antykwariatu (na szczęście nie daleko), ciekawe warsztaty, aż po ostatnio zobaczoną komedię. Mam też powinność wspomnieć o tym, gdzie można spotkać Pchli Targ czy opowiedzieć o tym, jakie wrażenie robi pewien park po zmroku. Chyba nie starczy mi na to słów, a Wam cierpliwości. Opowiem więc krótko o wystawie.
Czy brak lub niemożliwość używania rąk może przeszkodzić w malowaniu obrazów? Nie. Taka niedogodność, w żadnym razie przeszkodą nie jest. Żywym tego dowodem są artyści z wydawnictwa Amun.
Muszę przyznać, że mam tu mały sentyment. Pamiętam, że jako dziecko często zdarzało mi się mieć do czynienia z pięknymi, świątecznymi pocztówkami (wydaje mi się, że nadal mam kilka schowanych gdzieś w swoim małym archiwum). Przykuwały mój wzrok bardzo skutecznie, czasem na całe godziny, gdy się je segregowało albo przekładało. Oczywiście, najciekawszą częścią całej tej zabawy, było odczytywanie małej adnotacji: „malowane ustami”, „malowane nogami”. I to małe dziecko zachodziło w głowę, dlaczego nie można było zwyczajnie użyć do tego rąk, tylko trzeba tak dziwaczyć…
Ostatnio do moich uszu dotarła informacja, że jest organizowana wystawa prac właśnie takich artystów… przypadkiem właśnie z tego wydawnictwa. Nie sposób było więc nie pójść, nie zobaczyć i (niezmiennie) się nie zachwycić. Od wizji niemal skrajnie realistycznych (a jednocześnie urokliwych), po te, nieco inne, równie interesujące. Warto zobaczyć (wystawa jest dostępna do 31.01. w Warszawie - na stronie wydawnictwa pojawiają się regularnie informacje o wystawach w całej Polsce)
W tym miejscu byłoby zakończenie, choć czuję, że jeszcze wiele spraw prosi się o wspomnienie. Wiele, których wiernym kronikarzem być nie potrafię. Tak, czas jest nieubłagany. Zagarnia sobie okrutnie część wspomnień, poświęcając je zapomnieniu. To nic. Przecież jest jeszcze papier.
Miłego dnia i zdrowia,
n
Ps.
Nie zapomnijcie ubrać się ciepło i czasem osłodzić czyjś dzień zwykłym uśmiechem
Moi Drodzy,
Czy wiecie, gdzie trafiają książki, których nikt nie chce?
Może uchodzą do jakiejś magicznej krainy, w której nie idą na przemiał, nie są spalane lub nie kończą na wysypiskach? Nie, niestety, tak dobrze na tym świecie lektury nie mają. Cóż, dobry los może spotkać je w na przykład w punktach do bookcrossingu (wymiany książek) – tam mogą, choć nie muszą, trafić na człowieka, który uzna, że są warte poznania. Są też biblioteki, które przyjmują książki – tylko w dobrym stanie, bez niespodzianek pod różnymi postaciami. W końcu jawi się też długa lista antykwariatów – tu znów, nie każda książka może liczyć na przyjęcie.
Doskonale. Zapomnijmy na chwilę o wszystkim, co było tam napisane powyżej. Bo, właściwie, ten wpis miał być nie o tym, gdzie można oddać książki. Zupełnie nie. Miał być o miejscu, które każdy molik książkowy powinien choć raz w życiu zobaczyć. A jeśli zobaczył, to z pewnością, będzie chciał tam powrócić.
Czy trzeba jechać daleko? Nie, nasz cel podróży znajduje się w Polsce, w Rżuchowie, w województwie świętokrzyskim.
Dom Spokojnej Książki jest miejscem spotkań, ciekawym nie tylko ze względu na jego najbardziej charakterystyczny element: sześciometrowy regał wypełniony w całości tomami – książkami niechcianymi. To nie jest po prostu biblioteka. Odbywają się tu warsztaty, spotkania i koncerty, można zjeść ciasto lub napić się kawy. Każdy, kto chce, może zostawić swoją książkę albo zabrać ze sobą tę z monstrualnego regału. Jest tam naprawdę wszystko, ponieważ przyjmowana jest każda pozycja.
Brzmi ciekawie, prawda?
Dobrze, że takie miejsce istnieje, że jest nadzieja na spokojną przystań, nie tylko dla lektur. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, zapraszam na stronę Domu Spokojnej Książki na Facebooku (nie daję linka – traficie sami). Ach, i filmik:
Mam nadzieję, że wybaczycie mi taki krótki wpis. Nie chce nikogo zanudzić, a poza tym dzieje się też dużo różnych rzeczy tu i tam. Szkoda gadać.
Miłego dnia,
n
…
Do Dnia Psa, co prawda jeszcze ponad tydzień, ale o zwierzętach należy pamiętać nie tylko jednen dzień w roku...
Powoli to już uchodzi za coroczną tradycję. Dzień psa, pierwszy lipca, nemo będzie znów ględzić, na czym to świat stoi. Ponarzeka sobie na tych, tamtych, ktoś tam to przeczyta, też się poirytuje. Powiedzmy, że poirytujemy się wszyscy i niewiele to da.
Albo opowiem Wam o tym, co ostatnio mi się przydarzyło. Taka historia z morałem (?), wnioskami (?). W każdym razie, do przemyślenia.
Otóż (Polonistów proszę o niemordowanie mnie, póki nie skończę), raz na jakiś czas udaje się do pewnej stajni, by czerpać przyjemność z kontaktu końmi. Wiadomo, że na jazdę nie przyjeżdża się, tylko by poklepać czterema literami w siodło, pociągać za wodze i do widzenia. Właściwe, najważniejszy moment, to przygotowanie do zajęć (nie wszyscy podzielają to zdanie, szkoda). Akurat tamtego dnia, gdzieś pomiędzy dwoma pociągnięciami zgrzebła, na całym podwórku dało się usłyszeć uporczywe, cieniutkie miauczenie. Oczywiście, bez wątpienia był to kot.
Może, nie taki zwyczajny kot. Mały, dwumiesięczny brzdąc, który postanowił drzeć się wniebogłosy. Ruchliwy jak mało co, ale… No właśnie. Tu był pies pogrzebany. Mięciutki puszek, który występuje u młodych kotów, pokrywał go niemal w całości. Niemal, bo ogon miał dziwnie łysy, na końcówce właściwe już czarny i nieruchomy. Nie było wątpliwości, że maluch został wyrzucony.
W tym miejscu będzie wiele irytacji. Trwał sezon wykoceń – Internet przepełnia się wtedy ogłoszeniami: oddam kociaki, szczeniaczki… Do tego teraz, przed wakacjami i feriami, zaczyna się okres zwiększonej ilości porzuceń zwierząt… Pomińmy to, że wiele z nich ginie w różnoraki sposób: pod kołami samochodów, zostaje zabite, umiera z głodu, wycieńczenia czy innych powodów… Nadal wiele ląduje w schroniskach, przytułkach, u wolontariuszy… Ludzie, co z nami?
Suczka nie musi urodzić przynajmniej raz w życiu. Nie, mam pewność, że nie będziesz w stanie jej upilnować. Tak samo, jak swojej grzejącej się właśnie kotki. Tak, twoje szczeniaczki i kociaczki mogą trafić do dobrych domów, ale ich potomstwo już nie. Może skończyć rozjechane, zagryzione, zdziczeć lub gnić w schronisku do końca swoich marnych dni. Nie narzekaj na swory bezpańskich, połdzikich zwierząt, które atakują ludzi, lub wyrządzają szkody w gospodarstwach. Chcesz być powodyrem takiego cierpienia w imię dwóch miesięcy cieszenia się z małych istotek, które dopiero co się urodziły? Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś, ale nie przez chwilę. Nie tylko jednoliniowo.
Przepraszam. Muszę koniecznie przestać o tym mówić.
Krótka wizyta u weterynarza, wyjaśniła dziwny stan ogona. Zwierzę zostało oskórowane i mogło się to stać przykładowo w wyniku spotkania z samochodem lub jakąś inną maszyną. Co więcej, nie było to świeże uszkodzenie. Końcówka była już praktyczne martwa, a sam ogon kwalifikował się do amputacji. O reszcie nie będę wspominać.
Porzucenia tego typu zdarzają się często. Zwierzęta nie są co prawda, zawsze w tak enigmatycznym stanie. W większości są młode, pełne wigoru i zdezorientowane. No tak, kto by nie był? Nagle straciły swojego człowieka (albo ludzi), z bliżej im nieznanego powodu. To prawie, jakby zawalił się świat.
Oczywiście, powinniście wiedzieć, że historia małego Filonka (bo takie dostał przezwisko, skoro miał być bez ogonka) ma swój szczęśliwy finał. Kociaczek trafił do nowego domu, gdzie ma nowych ludzi zachwyconych jego energią i niekończącą się ciekawością.
Fakt, że wiele małych i dużych kotów dalej czeka na dom. Wolę, by nikt u nas nie wpadł na to, co robi się w krajach zachodnich: masowe eutanazje zwierząt, których nikt nie chce. Może to jest jakieś wyjście, ale proszę, nie używajmy go. Obyśmy nigdy nie musieli.
Żeby też nie było zbyt smutno, nadmienię, że czytam teraz doskonałą książkę o kotach. Niestety, nie udało mi się znaleźć informacji, że została przetłumaczona, więc podam oryginalny tytuł:
Cat sense John Bradshaw
Muszę przyznać, że już od pierwszej strony absolutnie mnie zaabsorbowała. Przekazuje multum informacji na temat historii, natury i oczywiście behawiorystki kotów. Ciekawostką jest to, że już trzytygodniowe kocię powinno się socjalizować z człowiekiem (w świecie istnieje przekonanie, że dopiero siedmiotygodniowe), by otrzymać kochającego przesiadywać na kolanach mruczka. Więcej nie będę zdradzać, bo przecież z czytania książki trzeba mieć jakąś przyjemność, prawda? Szczególnie taką, że dowiaduje się czegoś nowego.
Swoją drogą, książka została zakupiona w naprawdę magicznym miejscu (Mam cichą nadzieję, że jakimś cudem Pan akurat tego wpisu nie czyta, ale dziękuję jeszcze raz za tą konkretną lekturę).
Z okazji dnia Psa, przytulcie swojego czworonożnego przyjaciela – jakiegokolwiek jest gatunku – nie musi być nawet koniecznie czworonogiem. Jeśli macie taką możliwość albo chęci, zajrzyjcie do pobliskiego schroniska. Może czegoś tam potrzeba? Karmy, smyczy, rąk do pomocy? Pamiętam, że ostatnio jedno z podwarszawskich przytulisk prosiło o karmę w puszkach, bo zapasy mieli na wyczerpaniu. CIężko powiedzieć, czy inne istytucje nie borykają się z podobnym problemem w obliczu możliwego przypływu nowych, porzuconych zwierząt.
Na koniec, tradycyjnie: Watson. Właściwie, jego wszędobylski ogon (który, swoją drogą, chyba czasem żyje własnym życiem).
...
(To już ponad sto dni. Ten fakt wymaga pewnej refleksji. Pozostawiam na to chwilę)
.
.
.
.
.
.
Tak mnie wzięło na przegrzebanie plików w poszukiwaniu właśnie tego - straconego czasu, jak można by stwierdzić. W tym miesiącu nie będę maltretować szanownych zainteresowanych żadną niepotrzebną widzą. No prawie.
W moim ulubinych antykwariacie ostatnio udało mi się wyhaczyć pozycję o Szkockim folklorze. Kolejne pokręcone hobby, stwierdzicie. Racja, ale trzeba mieć czym zaskakiwać ludzi, prawda?
Do brzegu, nemo, bo noc nas zastanie na pełnym morzu, jak się rozgadasz.
Ta historia powstała na potrzeby konkursu. Nie została dostrzeżona, nie wygrała. Miała za zadanie coś przekazać. Po pierwsze zapoznać czytelnika z czterema niezwykłymi postaciami ze szkockiego folkloru (oraz innymi, które nie są głownymi bohaterami (jest tu też delikatne uzupełnienie kulturą celtycką - szczegół), mniej lub bardziej znanymi. Po drugie... pozostawiam to do odkrycia osobiście.
A, książkę swoją drogą przeczytam, bo mam przeczucie, że takich wartych poznania osobistości jest znacznie więcej.
Opowieść przywiana przez wiatr
Gdzieś w konarach starego buka rozsiadły się wróżki. Ich szczebioczące, iskrzące punkciki rzucały różnobarwne światła na pogrążoną w mroku polanę, na wychylające się z ziemi głowy krasnoludów i otrzepujące się z resztek kamiennego snu trolle. Dalej, w mszano-liściastym płaszczu podniósł się ciemnowłosy Ghillie Dhu, Strażnik drzew o zielonej skórze. Cichy, zapatrzony gdzieś w dal, słuchał szeptów własnego królestwa. Jego smutków i radości, niesionych przez wiatr. Był przecież Czas Bluszczu.
Myśląc o tym, przeniósł wzrok w inny punkt. Wprost na otrzepującego się z wody człowieka z wilczą głową i sierścią. Nie bał się go, nie traktował jak intruza w swoim lesie. Był świadkiem, jak Wulver pozostawiał na parapetach ryby dla biednych ludzi. Był mile widziany w jego domu.
— Dziękuję — mruknął wilczym żargonem wilkołak.
W dźwięk jego słów wdarł się ostry zapach zgnilizny i wody. Zakrólował na polanie, gdy szeleszcząc wodorostami, wkroczył na nią dorodny, choć krępy kuc. Jego sierść lśniła w świetle księżyca i tylko w maleńkiej kropli wody błysnęło prawdziwe oblicze Kelpie: potworna szczęka pełna ostrych zębisk okrytych gnijącą skórą.
Stworzenie zatrzymało się, by z wahaniem spojrzeć na Strażnika lasu. Na scenie oświetlonej refleksami wielobarwnych wróżek, wśród fantazyjnych istot wyglądało dostojnie. Piękniejszej niż na jakiejkolwiek ilustracji w bestiariuszu.
Ghillie Dhu kiwnął z aprobatą głową. Nie miał nic przeciwko żywiącej się ludzkim mięsem istocie, o ile nie porywała dzieci. Były dla lasu łaskawsze niż większość dorosłych. Zawsze były gotowe słuchać.
Kolejny gość przybył od morza. Zapowiedziała go woń słonej wody i pozostałość zapachu wędzarskiego dymu. Był kobietą owiniętą skórą z morskiego lwa, o arystokratycznym, milczącym obliczu. O jasnych włosach ozdobionych sznurem białych muszelek.
Strażnik drzew odwrócił od niej wzrok z zawstydzeniem. Piękna Selkie onieśmielała go swoim wyglądem. Musiał zganić się kilkakrotnie w myślach, gdy dawał jej znak, że może zostać.
W ciemności wybuchały kolejne płomyczki Will-o’-wisp czających się przy wystających korzeniach drzew. Istotki wyskoczyły stamtąd z chichotem, tańcząc po polanie. Zaczepiły się o gałęzie drzewa i strąciły kilka liści. Nic nie przerwało ich igraszek.
— Jak słodkim bywa zapomnienie — zaczął, powstając odziany w mchy i liście osobnik. Z płaszcza posypały mu się igły — w gorzkim jego bólu.
Zebrane stworzenia przytaknęły, każde w swoim języku, więc powstał harmider. Noc rozświetliła się blaskiem zirytowanych wróżek, a hałas wypełnił ciszę z drapieżną zachłannością. Potem znikł.
— Przyjaciele, wiadomości są dwie. Skazani na wieczną tułaczkę, zawieszeni w niepewności między zapomnieniem a pamięcią, zupełnie niepotrzebni. Wiatr przyniósł mi wiadomość. Zaczepił się o koronę najwyższej brzozy, pogładził każdy, drogocenny liść. Niósł wieść, że możemy zakończyć odwieczny posterunek wśród ludzi.
Selkie szczeknęła cicho ze smutku. Żal jej było zaginionych na morzu, których nikt nie będzie mógł uratować, zmarłych, którzy nie otrzymają wiadomości od swoich żywych bliskich. Zatęskni jeszcze za słodkim dymem wędzarni rozbijającym się o wystające ponad zatokę skały i blaskiem jesiennych ognisk.
Kiedy tak rozpaczała, Kelpie ze współczuciem przytulił nos do jej policzka. Jemu zabraknie przyjemności obserwowania pracujących nad wodą ludzi. Istot, które, jeśli tylko chciały, potrafiły okazać szacunek jego domowi i dokarmiać go złowionymi rybami. Już prawie zapomniał, jak smakuje ludzkie mięso.
— Wiedzieliśmy, że to nastąpi — głos Strażnika drzew przybrał dydaktyczny ton. — Ludzie mają nowych bogów i legendy. To, co przeszłe, odchodzi razem ze śmiercią tych, którzy pamiętali.
Oni, prawie nieśmiertelne stwory, zależeli od słabych, smutnych istot. Ich istnienie wiązało się tylko z wiarą i pamięcią. Tylko one trzymały ich na ludzkiej ziemi. Dlatego, o ile mogli, starali się o nich dbać. Czuli, że muszą zasłużyć na swoje istnienie. Na pamięć i szacunek. Uczyli się na tym, co spotkało starych bogów.
— Jest też dobra wiadomość. Tir Andomain, Kraina Podziemia stoi dla nas otworem. Dla każdego znajdzie się przytulny kąt.
Jednak Wulver nie wydawał się przekonany. Bez emocji zmierzył wzrokiem tańczące, świetliste punkciki, ocierającą łzy kobietę, a potem Ghillie Dhu. Lubił pomagać ludziom po kryjomu. Czuł satysfakcję, gdy widział, jak się cieszą. Czasem, zaczajony gdzieś poza zasięgiem wzroku, przysłuchiwał się, jak opowiadają sobie historie. Marzył, że to on im je przekazuje. Pamiętał, że zanim ludzie jeszcze nie wyklęli wilkołaków na dobre, często rozmawiał z ludźmi. Nagabywał jakiegoś przechodnia, by dowiedzieć się, co piszczy tu i ówdzie. Kiedyś nawet walczył w armii jakieś ludzkiego króla.
Tymczasem, na polanie świętowanie istot nie miało końca. Uformowały one długi orszak, któremu przewodziły Will-o’-wisp i wróżki dobrze znające trasę do Tir Andomain. Już szykowały się do drogi.
— Nie potrafię ich opuścić. Przykro mi.
Pół wilk poczuł na sobie spojrzenie Strażnika drzew. Odnalazł w nim ukryte współczucie i zrozumienie.
— Musimy. Tu nas nie chcą.
Jak bardzo Ghillie Dhu pragnął, by było inaczej. Przywykł do ludzkich lasów, które kochał całym sercem. Uwielbiał śpiew ptaków o poranku, dotyk kory pod palcami i delikatność zapadającego się przy każdym kroku mchu. Nic nie zastąpi widoku przechadzających się ścieżkami spacerowiczów. Nikt nie odprowadzi do domu zgubionych w gąszczu dzieci. Pod powiekami zebrały mu się łzy.
— Te nowe legendy i bogowie na pewno się nimi zajmą. Poprosiłem, by byli dla nich dobrzy — dodał na koniec.
Selkie i Kelpie pomogli wstać Wulverowi. Kobieta wzięła go pod rękę, a jeziorowy stwór podparł własnym bokiem. W końcu cokolwiek zgotował im los, musieli to znieść. Razem będzie im lżej.
Istoty ruszyły półżałobnym półradosnym korowodem przez śpiący las. To była ich ostatnia droga. Tylko Strażnik drzew pomyślał, że dobrze byłoby, gdyby pozostał po nich jakiś ślad.
Jego życzenie zostało spełnione. Skąd to wiem?
Tę historię przyniósł mi wiatr. Natrętnie wtargnął do moich myśli, wcisnął mi w rękę pióro i nakazał pisać. Pamiętam, jak słodko brzmiał jego szemrzący głos, gdy dyktował kolejne słowa:
„Gdzieś w konarach starego buka…”
Tak właśnie było zaplanowane. 2 kwietnia, a tu sytuacja niezbyt przyjemna na świecie. Wypada o tym pisać, czy lepiej kalkować dziesiątki smutnych wiadomości przekazywanych przez media?
Zaryzykujemy.
Nie bez przyczyny wspominam tu właśnie tę datę. Otóż jest to (i nie tylko) Światowy Dzień Świadomości Autyzmu. No właśnie.
O ASD (Autism Spectrum Disorder) ostatnimi czasu mówi się dużo. Dość, a jednocześnie nie dość. Ogólny pogląd, na tę sprawę pokazuje poniższa animacja. Jeśli macie możliwość edukowania dzieci/ młodzieży/dorosłych o Autyzmie, to materiał dla Was, do użycia. Proszę, pokażcie go, komu tylko możecie (specjalnie udało mi się znaleźć wersję z polskimi napisami):
Teraz trochę nudnych historii fikcyjnych lub nie.
Na ASD zdarzyło mi się natknąć właśnie w kwietniu. Wtedy też wiele trybów powskakiwało na swoje miejsce i… czyżby?
Tę sprawę pozostawmy, skoro jeszcze do głosu nie doszedł żaden specjalista.
Dzięki zagłębieniu się w ten temat, w cały przekrój różnych podobnych dolegliwości, ukształtowała się Sieć. Ewoluowała ona z fuzji Fundacji, w której zdarzyło mi się bywać (jako wolontariusz i kiedyś o niej napiszę) i pewnego liceum. Jeśliby trzeba było opisać Sieć, należałoby zacytować słowa jednego z jej „szefów”: „Nie ma ludzi niepełnosprawnych. Są po prostu ludzie.” (Widzicie, ja też mam prawo mieć utopię).
Właściwie, udało mi się skutecznie zrazić do kontynuowania pracy nad tą historią, dlatego nie pozostawiam do poczytania żadnego fragmentu (no przykro mi). Zamiast tego utwór z Soundtracku:
Miłego dnia,
n
Właściwie, nie mam ostatnio nawet sił, by usiąść i przepisać coś sensownego. Wpływa na to wiele czynników i żal mi dzielić się z kimkolwiek tym stanem ducha.
Więc, bez kontekstu. W oderwaniu od rzeczywistości, aktualności, tego świata. Gdzieś indziej. W jakowym Sacrum słów, odniesień, ideii. Bez kontekstu, bez ciała.
Bez kontekstu
Dziś rano obudziły mnie syreny. Ziemia trzęsła się i ryczała, gdy schodziłem do jej łona. Do ciemności z porannego światła.
Widziałem łzy i trwogę uciekające przed ludzkim okrucieństwem. Niepokój, panikę, potrzebę przeżycia. One wszystkie ulokowały się tu, razem ze mną.
Coś jednak było nie tak. Moja pierś krzyczała: Wyjdź! Bądź! Zerwij klapki strachu, które okrywają twoje oczy.
Więc jestem. Wśród śmierci i niewypłakanych łez. W oddechach szeregów, w równym kroku. Okrywam skrzydłami całe linie. Krwawię, upadam, podnoszę się.
Nie zniknąłem. Jestem z wami. Gdy przyjdzie czas, odrodzę się z popiołów, z gruzów i martwych ciał. Poniosę ku niebu oliwną gałązkę i płomyczek pamięci. Tylko wy nie zapominajcie.
Kiedyś powstało też coś takiego. Coś mające być raczej echem zapisanych (już przeczytanych) wspomnień (oraz wierszy) z Powstania Warszawskiego. Szczęśliwie, cały urok procesu interpretowania polega na tym, że obowiązuje pewna swoboda jego dokonywania.
W ten czas
Siedzimy, wielcy ludzie
Mali wobec samych siebie
Całkiem ludzcy
Siedzimy w piwnicach
My, kolonizatorzy
Mali wobec śmierci
Całkiem ludzcy
Siedzimy w ciemności
My, niosący światło
Mali wobec strachu
Całkiem ludzcy
Chodzą po trupach
Wielcy wobec siebie samych
Oni, zwycięscy
Tacy jakby nieludzcy
Zobacz, czy sąsiadowi czegoś nie trzeba. Uspokój go, pomóż. Nigdy nie jest tak, że nie można zrobić niczego. Nawet czas, czy dobre słowo to już wiele.
Będzie dobrze.
???
Zważcie na słowa straganej istnieniem duszy,
Okrutniejszej zabawy ludzkość nie wymyśliła.
Co przy tym tortury cielesne każdego rodzaju?
Ledwo igraszka z materialną powłoką,
Delikatny pocałunek ziemskiego cierpienia.
Z czasem przywykasz, opanowując
Umysłem swe odczuwanie.
Z czasem budujesz swój niezawodny pancerz.
Jednak co przy tym ból nieopanowany?
Co przy tym kolec, co duszę wciąż bodzie i bodzie?
Co ledwo zagojoną w nieskończoność szarpie ranę?
O, daj odpocząć od tych mąk okrutnych,
Daj wziąć oddech bez ciężaru cierpienia.
Tylko proszę, nigdy nie dawaj nadziei.
To ona tak me istnienie uwiera.
Zdeeecydowanie przesadzasz, ktoś może powiedzieć. Właściwie, mówi jakowyś głos wewnętrzny. Złośliwy, uporczywy i okrutny. By go oswoić, nadane zostało mu imię: Momus.
Edukacyjne wtrącenie: Momus (pol. Momos) – w mitologii greckiej i rzymskiej bóstwo uosabiające ironię i satyrę a utożsamiane z drwinami i krytyką. Po resztę informacji odsyłam do zasobów Internetu.
Cały problem polega na tym, że Momus jest nierozerwalnie związany z procesem twórczym (głównie hamuje, niekiedy ratuje skórę). Znów, zło konieczne.
Tylko, po co to wszystko? Na marginesie raczej stronisz od wierszy a tu nagle: bach! Tortur miało przecież więcej nie być. (Nawet autotortur, przypominam – A.).
Rzeczywiście. Ostatnio naszło mnie, by zrobić porządek w Archiwum. To dziwne miejsce, gdzie mieszają się porażki mniejsze i większe, niespełnione własne, zbyt wysokie wymagania. Właściwie, Archiwum jest rodzajem cmentarzyska, którego ziemi nawet boję się wzruszać. A jednak.
W ramach robienia porządku, ten konkretny zbiór niepowodzeń w konkursach (zebrało się już kilka pozycji) trzeba było jakoś nazwać. Płytę nagrobną ozdobiono więc napisem:
Niewypały. Tu leżą pogrzebane historie, które nie były wystarczająco dobre.
Co ciekawe, patrząc na nie przez ten gruby, kamienny filtr widzę, jak złe były (i poniekąd Momus maczał w tym poglądzie palce). Z drugiej strony, każda z nich jest wyjątkowa i miała o czymś mówić, coś zaznaczyć. Każda z nich chce żyć, by dopełnić swojej misji.
Mam od tego specjalną historię na innym portalu. Pierwsza opowieść została już uwolniona. Dam dojść do głosu Momusowi, mówiąc, że jest wyjątkowo zła. Jest pierwsza. Co chce przekazać?
Niewypały: Czekając na rejestrację.
Myślenie nie boli. Ten, kto to powiedział, chyba nie wiedział, co mówił. To zdanie musiało narodzić się w jakiejś tawernie przy większym kuflu czerwonego, przeklętego napoju. Musiało ujść w eter w otoczeniu pełnej ignorancji hałastry, której nie zarejestrowały wieki. Takim jak właśnie to.
Musiał się tam znaleźć Szczęko łamacz z pozostałością czegoś, co można było nazwać nosem. Oni zawsze są w takich miejscach. Niezmiennie tacy sami jak właśnie ten tu. Jest monstrualny, siny i masywny, ze zgrubieniami na ramionach, łokciach, dłoniach, kolanach i stopach. To nie jest najbardziej odpychające. Charakterystyczną cechą tych osobników jest gruby i ciągnący się przez całe czoło wał brwiowy osłaniający pozbawioną gałek ocznych twarz i przerośniętą dolną szczękę. Mało kto chciałby się na niego natknąć, gdy ten ma kiepski humor.
Ta osobistość toczy po stole spojrzeniem pustych oczodołów. To głodne spojrzenie. Pragnące uwagi, rozróby, malutkiej iskierki, by zapalić lont niepohamowanej agresji. Natrafia na coś. Jego zielonkawy otwór gębowy rozwiera się, ukazując dziesiątki igłowatych zębisk zapełniających jego cały przewód pokarmowy. Ze środka wychylają się kolejne ręce czegoś, co u innych istot byłoby językiem. Te przerażające kończyny prześlizgują się pomiędzy następnymi rzędami igiełek i wylewają się wprost na stolik i podłogę.
Podążając za spojrzeniem osobliwego stwora, trafia się na równie częstego gościa takich właśnie scenerii. Jest groteskowo wielki, ale prawie przeźroczysty. Natura nie obdarowała go głową, a kształtnym, przypominającym ludzkie tułowie. Wprawny medyk może wyodrębnić w nim serce, żołądek, płuca i kilka nieforemnych organów zanurzonych w żelowatej jamie brzusznej. Można obserwować, jak jadło przesuwa się przez przewód i jest to widok dość wciągający, pomimo swojej ohydności. Nawet sam stwór, jednym ze stu swoich oczu, umieszczonych na długich, dziwacznych czułkach kontroluje stan swojego ciała. Mało znany fakt mówi, że mimo swojego wręcz sferycznego pola widzenia nic nie czuje. Zawsze musi oderwać wzrok, by sprawdzić, czy przypadkiem nie umarł. Te istoty widzą nawet po śmierci. Długo to do nich nie dociera, nie potrafią w to uwierzyć.
Coś zaczyna się dziać, bo pierwsza z brzegu, językowata, kończyna zaczyna pełznąć przez cała długość sali pomiędzy gąszczem krzeseł, nóg, kopyt, łap i odnóży. Przekrada się niczym wąż w bagnie tego, czego żołądek nie mógł przetrawić. Podłoga służy tu jako śmietnik i w tym najlepiej czują się ci wszyscy. Liczą się tylko stoliki. Tylko na nie pada światło. Na górze się pije, robi interesy, spluwa w twarz. Te czynności przychodzą bardzo naturalnie.
Stąd łatwo wzrok może odbyć wędrówkę po kolejnych twarzach gości feralnej gospody. Są mało interesujący, ale przez ułamek sekundy każdy wydaje się warty uwagi. Nawet tandetny gobelin przez sekundę sprawia wrażenie bycia dziełem sztuki.
Na pierwszy plan wysuwa się człowiek. Przypomina stertę łachmanów obwiązaną na kościotrupie tanim, słabym sznurem. Gdzieś w środku tego tobołu można rozróżnić popielate, tłuste włosy od szarawej cery. Cienie prowizorycznego kaptura skrywają bystre, jasne oczy wpatrujące się prosto w patrzącego, z wyrazem smutnego zrozumienia. To Człowiek Czytający, gatunek, który ukształtował się w wielkich społecznościach z istnień, odrzuconych, wyobcowanych i inaczej myślących. To istoty znużone w istnieniach tysiąca światów, w duszach milionów, w uczuciach obcych im samym. Potrafią zaglądać w głąb człowieka, w jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ten stan ma jednak przekleństwo. To wieczni tułacze stale odrzucani przez gromady, które ich nie rozumieją. Na zawsze porzuceni. Dlatego świat jest dla nich obojętny.
Nieco dalej, gdzieś przy oknie, stwór ze skrzydłami łamiącymi się pod sufitem. Nawet ława wydaje się dla niego za mała, bo lwie cielsko wystaje aż na sąsiedni stół. Macha nerwowo ogonem i wbija pazury w michę. Nie jest to ani oznaka zniecierpliwienia, ani głodu. Zwierz stara się odprężyć podczas niewygodnej rozmowy. Widać, że jest już starszy, bo pod pasiastym turbanem chowa przerzedzoną, brązową grzywę. Przewraca oczami kolejny raz. Jego twarz jest ludzka, pełna spokoju i mądrości. Zdaje się zniesmaczony swoim natrętnym rozmówcą.
Po drugiej stronie stołu siedzi monstrum o lekkich, przeźroczystych skrzydełkach z maleńką głową zwieńczoną długą igłą ust. Kiedy je rozdziawia, czubek dolnej szczęki omal dotyka ziemi, a w tych warunkach zatrzymuje się na plecach istoty siedzącej przy drugim stole. Cały czas coś mówi, o coś pyta swoim brzęczącym głosem, który miesza się hałasem naturalnie panującym w pomieszczeniu. To właśnie ta paplanina tak denerwuje skrzydlatego pół lwa.
Stolik dalej wieloręka, osobliwa postać wykonuje sto rzeczy na raz. Nie sposób zliczyć, w plątaninie kończyn, ile prac właśnie robi ta istota. Gdzieś nad własną głową bawi się wielkim, napełnionym powietrzem pęcherzem odbijając go sam ze sobą. Inna para rąk podtrzymuje opasłą, rozrywającą się księgę, kolejna przekłada strony, a jeszcze inna je skleja. Kilka kończyn spoczywa na stole. Są pogrążone w głębokim śnie. Przepracowały się. Stu ręka postać patrzy oczyma umieszczonymi w przegubach dłoni, ale nic nie dostrzega. Zbyt wiele rzeczy zajmuje jego niewidoczną głowę.
Kolejna osobliwość jest dziwacznie gładka. Nie ma rąk, nóg, głowy czy twarzy. Nie zajmuje się też niczym. Wbija wyimaginowane oczy w pustkę ściany, przed którą siedzi. Wydaje się, że przygląda się temu czemuś ze skupieniem. To słuszne wrażenie. Z pozoru leniwa istota obleczona odrażającym szlamem nieustannie pracuje, przetwarzając informacje od świata. Nie jest tu i teraz. Jest w jakimś innym świecie, przy swojej bliźniaczej istocie. Zdaje się, że jest ona do niej łudząco podobna, ale w istocie zupełnie inna. Ta pozbawiona oczu istota steruje nią, myśli jej myślami, podejmuje jej decyzje.
Następnie jest stwór włochaty, noszący w swoich kudłach dziesiątki paprochów, gałęzi i kamieni. By się pożywić, rozchyla na dwoje burzę włosów, ukazując równie owłosiony pysk. Ten cykl powtarza się tak długo, aż miska zostaje pusta. Wtedy tak, jak zwykle wyjmuje coś ze swoich zbiorów i kładzie na stole. Nie ma pieniędzy. Dzieli się tym, co znajdzie i co ma: dobrym słowem, anegdotą, radą. Potrafi wiele nauczyć. Ten gatunek niegdyś był dobrze traktowany, z czasem zaczęto postrzegać go jako odszczepieńców. Wszystko się zmieniło.
Ostatnia istota, znów jak różna od poprzedniej. Wokół niej rozchodzi się kuszący zapach kwiatów, od którego kręci się w głowie. Sama osobliwość przypomina iskrzącą się feerię. Nie jest zaskakująco piękna. Malowania bojowe nadmiernie zwiększają oczy i nadają policzkom niezdrowy kolor. To tego groteskowo wydęte wargi pokąsane jakowymiś igłami niszczą harmonię symetrii. Wzrok nieszczególnego stwora obok prześlizguje się po jej sylwetce, opisując ją krótkim, dosadnym dźwiękiem zachwytu. Dostrzega jego uwagę i pochłania ją pycha: wypina górny odcinek kręgosłupa. Kwiatowa woń, niczym macki zaciska się na szyi nieszczęśnika.
Ani jedno oko nie zwraca się w stronę niezwykłego cienia, a przecież lada chwila będzie on powodem niemałego poruszenia. Rozlegną się krzyki, jęki, kilka istot szybko straci równowagę, kilka rzuci się w wir walk. Tymczasem język-ręka odbywa swoją podróż niepowstrzymanie. Bez przeszkód pełznie dalej, omal sięgając przezroczystego stwora. Już prawie sięga po jedną z jego gałek ocznych. Jest tuż, tuż. O włos od chaosu.
Spada na nią ostrze. Mój miecz. W całej sali zapada cisza. Wszystkie oczy wpatrzone są w moją osobę z wyrazem przerażenia, zdziwienia, niepewności. Ocieram metal ze śliny i krwi, ignorując całe to towarzystwo. Wolę, by pozostali w swoich światach, gdziekolwiek one są. Tam są bezpieczniejsi, szczęśliwsi, nie myślą i nie boli.
Słyszę swoje imię, wstaję i wychodzę. Zaraz znów pomieszczenie napełnia się gwarem i wszystko zaczyna się od początku. Czy więc był sens powstrzymywać to, co nieuniknione? Przecież mówią, że myślenie nie boli. Ja powtarzam, że to bzdura. Nie ma nic bardziej bolesnego.
No dobrze, chyba to i tak było już za dużo, jak na jeden dzień. Miłego dnia.
A… Właściwie, jeszcze jedno.
Mała zmyłka z mojej strony. To nie jest ogłoszenie matrymonialne a prośba. Jedna z wielu, które wysyłają w świat ludzie, którzy chcą, by w końcu pewien pies znalazł swojego człowieka.
Pamiętacie Bezpańcia? Na prawdę nazywa się Homer (bardzo literacko, prawda?). Niestety, podobnie jak bohater swojego imiennika, psinka przebywa istną odyseję po domach tymczasowych, hotelikach... Nigdzie na horyzoncie wytęsknionej Itaki - stałego domu.
Dzisiaj jest krótko. Dzisiaj nie ma pracy domowej obowiązkowej. Jeśli tylko możesz, pokazuj Homera. Może, zobaczy go ktoś, kto zechce być jego człowiekiem. Może ten ktoś kogoś takiego znajdzie. Przecież on musi tam gdzieś być.
Mam świadomość, że są dziesiątki, a nawet setki psów, które potrzebują, by ktoś je pokazał. Nie uda się pomóc im wszystkim. Można zrobić to choćby dla garstki.
Ja wiecie, nie pisuję recenzji.
To również nie jest recenzja, a swoisty komentarz z poleceniem (całkiem ciekawie zgrało się to z blogowym wpisem kanapowicza Possi). Jakiej książki? Zdradzę na końcu.
Tak właśnie obwieszcza pierwszy rozdział. Takimi słowami zaczyna snujący się przez ponad trzysta siedemdziesiąt stron tekst. Ale czymże jest trójcyfrowa liczba stron (nierozpoczynająca się od jedynki (ani dwójki)) wobec głodu lektury?
Ta książka na mnie faktycznie czekała. Wydana w 1960 roku pozycja Wydawnictwa Śląsk jest swoistym zbiorem wiedzy, którą „każdy miłujący czytanie powinien posiąść”. Od budowy książki z technicznej strony (aczkolwiek, w kilku miejscach odrobinę różniąca się od obowiązujących obecnie norm choćby introligatorskich) przez historię do podbudowujących „serce i duszę” czytelników frazesów. To wszystko znajdziemy w tej pozycji o ile…odsączymy odrobinę przepisowej propagandy.
Tak, rozumiem konsternację nad tą częścią. Książka, z introligatorskiego punktu widzenia, jest niezwykle prosta: ma więcej niż 48 stron z okładką, składa się ze składek skompletowanych i podstawowych połączonych we wkład, oprawy (tu występują różne rodzaje i typy (nie będę tym zanudzać)) i innych elementów (obwoluta, opaska, wkładki itp.). Bierze się ją do ręki, otwiera i…znika (znaczy, czyta). Żadna wielka filozofia.
Tymczasem autor udowadnia nam, że jednak jest w tym dużo filozofii (nawet on nie podejmuje się wyzwania opisania ich, wspomina tylko o fakcie). Co jeszcze ciekawsze, istnieje niepisany (już zapisany) zbiór zasad, którym powinno się kierować w czasie czytania, który nie ogranicza się jedynie do higieny samej czynności.
Ale tego jeszcze mało. Z uporczywą, aczkolwiek niezanudzającą cierpliwością zostajemy wprowadzeni w tajniki pracy wydawcy, księgarza, bibliotekarza i wielu innych. Autor opowiada o technologiach, przytacza wyniki ankiet, prezentuje piękne grafiki (w niewielkiej ilości, ale wiadomo, jak to jest z tymi ilustracjami). Omówione mamy więc arkana pracy związanych z książką ludzi, ale nie tylko.
Znów dziwny tytuł. No ale jak to? Spodziewajmy się zatem szeregu osobistości „tych złych” (na czele z nazistami i inkwizycją) i tych dobrych. Również wiele ciekawostek, anegdot lub informacji na temat autorów, badaczy czy bibliofilów. Wiecie, ile za Trylogię dostał Sienkiewicz? Tak, takie ciekawe informacje można tam odgrzebać (włącznie z małym smaczkiem, wypowiedzią żony A. Głowackiego na temat prawdziwości niektórych bohaterów „Lalki”). Nie wiem, jak Wy, ale mnie już Szanowny Autor przekonał. Należy do tego dodać kawałek historii książki, drukarstwa, bibliotek, exlibrisów… Obawiam się, że każde kolejne słowo będzie już zbytnim spojlerem.
Ten temat też jest poruszany jako bardzo żywotny (nadal, mimo upływu lat), Dorównujące mu ważnością jest również zagadnienie szerzenia czytelnictwa (w sposób emanujący szacunkiem dla potrzeb drugiego człowieka), występowanie na rynku masowego zjawiska czegoś, co autor nazywa szmirą (podając nawet definicję takowej literatury). Ponadto, po odfiltrowaniu propagandy można, z kartką i długopisem, powiększyć listę „do przeczytania” o bardzo wartościowe pozycje.
Za wartość dodaną można tu uznać uskrzydlającą moc słów. Żywym dowodem jest ten tekst, który powstał właśnie po przeczytaniu książki. Jak udało mi się wspomnieć, nie pisuję recenzji. Rzadko, zdarza mi się sklecić dłuższą opinię z poleceniem.
Wedle obietnicy, podam teraz tytuł omawianej pozycji. Mogłaby się nazywać: „Balsam dla duszy i kompendium wiedzy dla czytelnika”, ale opatrzono ją nazwą: „Od papirusu do bibliobusu” C. Kwiecień. Poniżej prezentuję okładkę.
Może gdzieś, kiedyś na horyzoncie pojawi się nowa lektura o podobnej tematyce. Jeśli będzie, to na nią poczekam. Z przyjemnością.