Moją intencją nie było zaczynać roku marginesem. Właściwie, był jakiś pośredni wpis, ale zniknął. Świata by nie naprawił. Niestety.
Kazania miało nie być.
Często zastanawiało mnie, jak to jest. Dlaczego ludzie boją się schronisk? Dlaczego mają opory przed pójściem tam, zapoznaniem się z psem a wolą iść do hodowli lub, co jeszcze gorsze, pseudo hodowli i kupić szczeniaczka? Dlaczego wolą, w razie kłopotu, posunąć się do porzucenia zwierzaka lub poddania go amatorskiej eutanazji (utopienie, zabicie itp.) niż oddać go do instytucji, która może zapewnić mu nowy dom? Gdzie zbłądziliśmy? Czy przyznanie się (gdy jest to prawdą): „Nie jestem w stanie odpowiednio zająć się psem, ale chcę, żeby był szczęśliwy” jest aż tak hańbiące?
Pozostawię te pytania do osobistej odpowiedzi i rozważania. Proszę nie kierować się przy tym wyłącznie powierzchownymi wnioskami. Proszę szukać głębiej, dalej, pozwolić sobie na kierowanie się czystymi faktami, nie emocjami.
Wracając do Sherlocka: Można by stwierdzić, że robi coś złego. W pewnym sensie tak. Jest w stanie zaopiekować się psem i zwierzak też się do niego przywiązał (wiemy już o tym, jak wiernie mu towarzyszył). Jednak mamy tu takie bohaterskie wyznanie, szczerość połączoną z postawieniem swojej postawy pod znakiem zapytania. „Czy jestem odpowiednim człowiekiem dla mojego psa?”. Na to pytanie powinien odpowiedzieć czas. Decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień. Jeśli osoba pisząca tak by zrobiła, już trzy razy odwoziłaby Watsona do miejsca, z którego został adoptowany. A jednak jest tu, pod ręką i spokojnie sobie drzemie.
Po co w takim razie jest ta trzecia część? W żadnym razie ta historia nie mogła zakończyć się bez satysfakcjonującego rozwiązania tej sprawy. Rzeczy się pokomplikowały i niezbędne było, by autor pofatygował się osobiście tę sprawę rozstrzygnąć. Oczywiście, nie mógł tego tak naprawdę zrobić. Wysłał swojego przedstawiciela (jednego z dwóch). Co z tego wynikło?
Detektyw nie był rozczarowany, gdy zastał zamknięte schronisko. Był za wcześnie, ale nie chciał marnować czasu. Przede wszystkim, nie ufał sobie. A nóż dopadną go wyrzuty sumienia, albo pochłoną go myśli, że postępuje źle?
Watson czuł, że coś się kroi. Był spokojny. Może wiedział, albo miał nadzieję, że jego pan go nie zawiedzie. Nigdy nie przestawał w niego wierzyć.
Na horyzoncie pojawiła się średniego wzrostu ciemna blondynka. Po jej ubraniu było widać, że nie stara się znaleźć sobie partnera: wręcz przeciwnie, była ubrana jak chłopak, nie za wysoka, praktycznie zaniedbana. Poprawiła czapkę i wbiła wzrok w psa, poprawiając okulary.
— Cześć, Watson. Brakowało mi ciebie. — Uśmiechnęła się do zwierzaka, który polizał ją po policzku. — Jesteś dżentelmenem.
— Ehem? — kaszlnął mężczyzna.
— Mam nadzieję, że nie nazywa się pan Sherlock Holmes.
Nie mógł powstrzymać zdziwienia. Jeszcze dokładniej przeanalizował osobę swojej rozmówczyni. Odcisk na palcu prawej ręki zasugerował mu, że dużo pisze odręcznie. Musiała też dużo czytać.
— Milczy pan, więc nim jest. Tego się bałam — dodała po chwili. — Proszę, może pan próbować się bronić.
— Jestem pod wrażeniem, pani...
— Nemo. Zobaczę, co się da zrobić w pańskiej sprawie. Proszę wejść.
Otworzyła bramę i zaprowadziła obydwu do biura: malutkiego pokoiku pełnego kotów, worków po karmie i teczek. Ledwie można było w nim oddychać przez wszechobecną sierść i zapach kociego jedzenia unoszący się w powietrzu. Kobieta przepędziła jednego z mruczków z biurka i rzuciła czapkę na wieszak. Pod bluzą miała plakietkę.
— Ignotus to imię czy nazwisko?
— Nazwisko. Nie mógł pan sam tego wydedukować? Zdaje się, że się, że jest pan detektywem.
Siadając na krześle, rozciągnął usta w uśmiechu. Kto mógłby się spodziewać, że ta wizyta będzie taka fascynująca. Zamiast potyczki ze zdziwaczałą starszą panią mógł doświadczyć osobliwego wyzwania.
— Pani musi dużo czytać.
— A pan, dla odmiany nie. Podpisał pan umowę adopcyjną i nawet pan jej nie przeczytał.
— Jaką umowę?
Holmes był w szoku, ale starał się nie tracić zimnej krwi. Uśmiechnął się blado, gdy Ignotus pokazała mu podpisany przez niego dokument. Leżał akurat w teczce opisanej bieżącym rokiem przy przekładce tego miesiąca, na samym wierzchu.
— Przez ten dokument nie może pan oddać Watsona. Rozumiem, że powód jest ważny. Może mogę jakoś pomóc?
Chwilę się zastanawiał, złożywszy ręce w piramidkę. Musiał zebrać myśli a blondynka i tak cierpliwie czekała.
— W jaki sposób?
— Przez rozmowę, jak zgaduję. Za wiele i tak nie mogę zrobić. Dlaczego chce pan go oddać?
Znów zapadła cisza, w której było słychać tylko szelest kartek. Nemo schowała teczkę do szafki za sobą, odganiając kolejnego kota. W tym samym czasie inny wpakował się na biurko. Pogłaskała go z rezygnacją.
— Nemo to nie jest twoje prawdziwe imię, tak?
Najwyraźniej kobieta miała dość. Zabębniła palcami po stole, westchnęła i spojrzała na psa:
— Watson, powiedz, dlaczego on cię nie chce. Naprawdę nie mam czasu na bezcelowe rozmowy. Co zbroiłeś?
Zwierzak pochylił głowę na bok, jakby nie zrozumiał i zamachał ogonem. Wiedział, że mówiła do niego.
— Nic. Nie chodzi o niego, tylko o mnie.
— A podobno jest pan dość inteligentnym człowiekiem. Wiem, istnieją różne rodzaje inteligencji, ale opieka nad psem, w swojej najprostszej wersji, nie wymaga wiele. Trochę uwagi, trzy spacery dziennie albo więcej, micha i tyle.
Detektyw przestał jej słuchać, gdy powiedziała "Jest pan dość inteligentnym człowiekiem". Na swój spokojny, chłodny sposób powstrzymał to, że omal gotował się z oburzenia.
— Czy próbujesz mnie obrazić, ...
— Nemo. Nie, nie próbuję.
— To nie jest imię. Oznacza "nikt". — Skrzyżował ręce na piersi.
— Jak ty z nim wytrzymałeś, Watson?
Sherlock wybuchł śmiechem. Opanował się w jednej chwili, posmutniał i wbił wzrok w psa. Tak gwałtowne podróże po całym spektrum emocji były dla niego nowością. Obecność psa jakoś go zmieniała.
— Nie sądzę, że mogę mu zapewnić wszystkiego, czego potrzebuje. To żywe stworzenie, a ja, jak stwierdził sędzia rodzinny, jestem niezrównoważony.
— Proszę posłuchać, panie Holmes. — Jednym ruchem zgoniła burego kota z papierzysk. — Tego psa nie obchodzi opinia biegłych, psychopatów czy innych wariatów. On patrzy na pana i widzi swojego człowieka. Niczego więcej nie chce. Jeśli jest panu potrzebny po prostu przyjaciel, on nim będzie.
Watson machał ogonem i patrzył swojemu panu prosto w oczy, jakby chciał potwierdzić, że każde to słowo jest prawdą. Bo było. Dlaczego jego człowiek nie potrafił rozumieć tego, co do niego mówił?
— Tak?
Oczywiście, że tak, zdawał się mówić, kładąc głowę na jego ręce. Możesz na mnie liczyć.
— Skoro już się dogadaliśmy, panie Holmes, nazywam się Ignotus*.
— Sherlock Holmes, co już wiesz. Powiesz mi coś o przeszłości Watsona?
Kobieta sięgnęła po notatnik i chwilę go kartkowała. Detektyw, nie ważne jak się starał, nie był w stanie niczego rozczytać. To było bardziej zawiłe niż chiński alfabet. Pisany pod kosmicznym kątem, chyba pismem lustrzanym.
— O jego przeszłości można powiedzieć równie dużo, co o kręgach w zbożu. Mógłby przylecieć w UFO. Znaleziono go w lesie. Wcześniej ktoś widział, jak gonił czerwonego pickupa. Nie dał się szybko złapać. Dopiero gdy potrącił go samochód i mocno zgłodniał, udało się go nakłonić do współpracy.
— Ze mną nie miał problemu.
— Tak. — Otworzyła szufladę w biurku, by wrzucić tam notes. — Są dwie teorie. Albo w jakimś stopniu przypominasz jego poprzedniego właściciela, albo wyczuł, że jesteś jego sprzymierzeńcem, albo...
— To będzie już trzecia teoria — zauważył.
— Tak. Są rzeczy, których nie można wytłumaczyć. Może właśnie tak właśnie miało się stać? Kto wie? Sherlock Holmes i Watson: nowy, kryminalny duet. To by się nawet nadawało na serial.
— Żeby to miało sens, potrzebowałbym kronikarza. Zdaje się, że piszesz.
Ignotus złożyła dłonie na biurku, rozmasowując odcisk. Wiedziała, w jaki sposób odgadł. Przejrzała go.
— Nie wiem, czy to taki dobry pomysł. Mogę polecić kogoś innego. Choćby Alana...
Przerwał jej gestem ręki. Nie poszło po jego myśli. Podsunął kobiecie małą, wygrzebaną z kieszeni kartkę:
— Z kim mogę się skontaktować, jeśli będę miał jakieś pytania?
Ignotus zapisała trzy numery, od razu wyjaśniając:
— Pierwszy jest do weterynarza, który prowadził leczenie Watsona. Po wybraniu trzeciego będziesz mógł porozmawiać z naszym behawiorystą Danem Markiem.
— A drugi?
— Jest do osoby, która zajmowała się tym psem, gdy tu trafił. Rzadko kiedy odbiera. Jeśli zaginie ci ta kartka, możesz zadzwonić do kierowniczki schroniska.
Holmes podziękował i pierwsze, co zrobił po przekroczeniu bramy to wybranie drugiego numeru. Długą chwilę nikt nie odbierał, aż włączyła się sekretarka. Schował komórkę do kieszeni z lekkim rozczarowaniem.
— Zaczynam żałować, że dałam ci ten numer. — Ignotus stała w bramie z rękami skrzyżowanymi na piersi. — Pilnuj go, Watson.
Polecenie zabrzmiało, jakby było wypowiedziane do żołnierza, a nie do psa. Zwierzak nie zasalutował, ale przytaknął głową i na komendę swojego pana wskoczył do taksówki. Tak, teraz był zupełnie pewien: zostaje. Jego pan go nie opuści i on też nie opuści jego. Za żadne skarby.
____
* Faktycznie imię i nazwisko zastąpiono słowem Ignotus (o znacznie proszę pytać Gordianusa, nazwał tak jednego trupa i wie, co to oznacza) stąd tak wiele powtórzeń tego słowa w tekście. Aha, i jeszcze nie mylić Nemo z nemo, to dwa nieco różniące się od siebie hobbity.
Praca domowa nieobowiązkowa: Pomyśleć z uprzejmością o jakimś schronisku lub fundacji pomagającej zwierzętom. Wychodzimy jeszcze z okresu sylwestrowego, który obfitował w zagubione i znalezione zwierzaki (niestety, niekiedy martwe). Pomoc może być szczególnie potrzebna.
Miłego dnia!
Kiedy większość osób martwi się o przygotowaniu przekąsek czy imprezowych kreacji nie należy zapominać o przygotowaniu także swoich zwierząt. Nie jest tajemnicą, że zazwyczaj właśnie fajerwerki, które część osób tak bardzo lubi, sprawiają sporo kłopotów zwierzętom zarówno dzikim jak i domowym.
Pozwolę sobie przytoczyć pewne informacje, jednak proszę o powstrzymanie negatywnych emocji. Dla spełnienia potrzeby serca, po wstępie teoretycznym (niekiedy tzw. laniu wody (pierwsza część)) pojawi się garść praktycznych porad dla właścicieli psów i nie tylko.
Jakie to piękne. Wzlatuje ze świstem pod niebo, a potem wybucha. Czasem jeszcze się skrzy. Takie zachwycające! Dla człowieka.
Zwierzęta widzą raczej przerażające, głośne zjawisko. Nie rozumieją go, a to wzbudza w nich strach. Czasem, na drugi dzień po hucznym świętowaniu znajduje się padłe ze przerażenia i wyczerpania ptaki. Ale nie cierpią tylko skrzydlate i dzikie stworzenia*.
Prawdziwy koszmar przeżywają zwierzęta domowe. Niektóre zdołały przywyknąć, ale u wielu widać wyraźne oznaki przerażenia. Ile psów czy kotów uciekło wystraszone odpalonymi petardami? Co można z tym zrobić? (tu odsyłam do drugiej sekcji).
Oczywiście, na tym nie kończy się kłopot ze sztucznymi ogniami. To nie jest tak, że po wystrzeleniu wszystko magicznie się rozpływa. Nie. Niekiedy papierowe bazy, drewniane kijki lub (najgorsze z nich wszystkich) plastikowe czubki zalegają tygodniami na chodnikach czy trawnikach. Nie wspominając już o zabłąkanych rakietach (lub odpalanych – o zgrozo! - „z ręki”), które, jak co roku, powodują przynajmniej kilka wypadków urwania placów, oparzenia lub podpalenia.
Pojawia się w takim razie pytanie, czy warto strzelać? Nie można powiedzieć, że nie wolno. Można, ale serdecznym gestem byłoby robić to wyłącznie w wyznaczonym do tego czasie (w tym roku osoba pisząca usłyszała strzały jeszcze przed Bożym Narodzeniem). Pamiętaj. Jeśli nie musisz, nie strzelaj.
*Znów, nie wspominając jeszcze o osobach nadwrażliwych na hałasy (tak, można być człowiekiem i bać się fajerwerków)
Niezbędne będą:
- Adresatka przyczepiona do szelek/obroży;
- Czip, ale zarejestrowany w bazie (inaczej jest bezużyteczny);
- Bezpieczne miejsce (najlepiej takie, żeby zwierzak czuł się komfortowo) można włączyć muzykę, by zagłuszyć hałas z zewnątrz;
- Spacer wcześniej, tylko na smyczy;
- Umieszczenie psa w domu, jeśli zazwyczaj mieszka na dworze i boi się hałasu;
- Istnieje możliwość podania tabletek uspokajających, ale tu należy uważać (są środki, które otępiają tylko reakcję, pozostawiając zwierzę w dość traumatycznej sytuacji).
- Zachowaj spokój!!;
- Nie panikuj;
- Na bieżąco śledź media społecznościowe a w szczególności dedykowane grupy lokalne (zwierzęta, znalezione/zaginione);
- Umieść ogłoszenia (media społecznościowe, ogłoszenia papierowe, olx);
- Jeśli pies ma adresatkę/chip bądź stale pod telefonem;
- Zostaw w miejscu, w którym ostatnio było zwierzę coś, co ma twój zapach razem z wodą do picia (możliwe, że czworonóg wróci w to miejsce);
- Nie zakładaj najgorszego. Wszystko będzie dobrze 😊
- Zabezpiecz (umieść na swojej posesji), zabierz do kliniki weterynaryjnej lub zadzwoń po straż miejską;
- Jeśli zwierzę ma adresatkę, super. Skontaktuj się z właścicielem – musi się martwić;
- Jeśli zwierzę nie ma adresatki, weterynarz powinien mieć możliwość sprawdzenia chipa;
- Jeśli możesz, umieść ogłoszenie o znalezieniu zwierzęcia (media społecznościowe; ogłoszenia; olx);
- Nie zapomnij napoić nieszczęśnika, możesz go też nakarmić, ale, przede wszystkim zapewnij mu ciepło;
Pamiętaj, że okres po Bożym Narodzeniu/feriowy jest też czasem wzmożonego porzucania zwierząt (już się nacieszono prezentami). Jednakowo, nie każde przerażone, biegające samopas stworzenie jest od razu bezdomne.
Więcej sposobów pomocy zwierzakom w tak trudnym czasie można znaleźć w Internecie. To tylko kilka z nich.
Bezpiecznego Świętowania Nowego Roku Wam i Waszym podopiecznym,
n
Dla podkreślenia dramatyzmu nie będzie wprowadzania, choćby się przydało.
Legenda: Dlaczego zwierzęta mówią ludzkim głosem w Wigilijną Noc.
Usiądź w kole strudzony Wędrowcze.
Ciepły płomień niech ogrzeje twoje zmęczone członki.
Jego wesołe trzaskanie niech ukoi twój umysł.
Ta opowieść niech przeniknie twoją duszę.
To historia od nas starsza.
To dzieje, o których zapomniano.
Miejsce miała dawno, dawno temu,
Gdy jeszcze człowiek był niemową.
Otwórz serce i posłuchaj.
Pewnego dnia dziejów pradawnych zebrały się wszystkie zwierzęta władające wspólnym językiem na polanie. Zebry siadły z lampartami, słonie obok świń a ptactwo przy wilkach. Nawet ryby, czujące wstręt do powietrza wychyliły swoje głowy ponad wodę, by posłuchać.
Pierwszy mówił lew, król kontynentu, na którym narodziło się życie:
— Drodzy bracia. Drogie siostry. Naradzałem się z naszymi przyjaciółmi z innych królestw, w sprawie nadzwyczaj dla nas ważnej.
Mówiący potrząsnął puszystą grzywą i podrapał się za uchem. Nie był to gest znudzenia a miał na celu odpędzenie natrętnych, spóźnionych much:
— Tą sprawą jest człowiek. To stworzenie, które zdaje się nie tylko nie należy do naszego świata, ale też się w nim panoszy. Zajmuje nasze terytoria, porywa nasze młode albo nas zabija.
Głos zabrał orzeł, dumny przedstawiciel ziemi zza oceanu. Strosząc pióra zaczął opowiadać o okropnościach, które widział swoim doskonałym wzrokiem. Na koniec dodał:
— Człowiek jest niebezpieczny. Co powinniśmy z człowiekiem zrobić?
Zwierzęta naradzały się siedem dni i siedem nocy. Ustaliły, że jedyne, co im pozostało to nauczyć ludzkie istoty swojego języka, by pokazać im bogactwo ich kultury. Wszystkie zgodziły się, że to najlepszy pomysł. Tylko jak miały tego dokonać?
Zaraz kukułka wymyśliła taki plan:
— Trzeba porwać małego człowieka, kiedy ich umysł jest podatny poznawanie. Zamiast uczyć go robić broń, czy zabijać zwierzęta, nauczmy go naszego języka i zwyczajów.
Tak też zrobiły. Dobrały pięć istot, które miały pozyskać i opiekować się małym człowiekiem: papugę, niedźwiedzia, kangura, wilczycę i sokolicę. Zwierzęta te rozdzieliły pomiędzy siebie role i wybrawszy się do wioski dokonały porwania.
Wiele lat uczono rosnące dziecko zwierzęcego języka i kultury. Wpajano mu szacunek do innych stworzeń i życia. W końcu, nazwano go Tym Człowiekiem.
Wybraniec każdy dzień rozpoczynał od polowania z wilkami. Kiedy polował wybierał zwierzęta słabe, zabijał je szybko a dokonując tego mówił:
"Siostro, bracie, wybacz mi."
Nie zabijał ponad to, co potrzebował, żeby przeżyć.
Papuga uczyła go potem obycia zwierząt, a wszystkie istoty kochały go miłością braterską.
Nie trwało to długo. Wkrótce Temu zaczął doskwierać osobliwy rodzaj samotności. Ogarnęła go melancholia, która sprawiła, że jego ruchy stały się nieporadne i pozbawione życia. Zwierzęta zrozumiały, że nadszedł czas, by wybrany wrócił do innych ludzi. Wyprawiły go więc pełne nadziei.
Minęły lata, a nic się nie zmieniało. Dalej rodzaj ludzki nie szanował zwierząt i nie chciał z nimi rozmawiać. W takiej sytuacji, po kolejnej naradzie, niewielka grupka polnych jaszczurek miała zbadać co stało się z Tym Człowiekiem. Rozeszły się na osiem stron świata.
Oczekiwano na posłańców trzy doby. Powrócił tylko jeden a wieści, które przyniósł były okrutne. Ten Człowiek został zabity przez innych ludzi. Zdołał nauczyć ich zwierzęcego języka, jednak nie chcieli się mu podporządkować. Umarł, gdy wstawił się za bezbronną istotą.
Zwierzęta opłakiwały Wybranego trzy dni i cztery noce, według zwyczaju. Po tym zebrała się rada, która ustaliła następujący werdykt:
"Odtąd człowiekowi szans nie będziemy do rozejmu dawać. Bez wyraźnej potrzeby z nim nie współpracować. Zwierzęta będą się wyłącznie językiem gatunku posługiwać, z wyjątkiem nocy przesilenia zimowego."
Rozeszły się istoty używając już własnych dialektów. Odzywają się tylko językiem zwierzęcym w Wigilijną Noc, jednak dbają, by nikt ich nie słyszał. Opowiadają sobie o Tym Człowieku i przekazują przez pokolenia dawne dzieje.
Człowiek przyswoił zwierzęcy język jako swój i nazwał ludzkim. Posługuje się nim po dziś dzień. Z czasem podjął też próby nauki języków gatunków, które ułatwiły mu życie wśród zwierząt. Ci, którzy potrafili się nimi posługiwać w stopniu znacznie lepszym nazywani byli Zaklinaczami.
To już koniec.
Ruszaj w dalszą drogę.
Zapomnij opowieści tej bajkową treść.
Może to się stało.
Może tylko w czyjejś głowie powstało.
Na co czekasz, Wędrowcze.
Leć...
Dobrze, już koniec tego zmasowanego ataku. Można wyjść ze schronów.
Dla jasności. Historia powstała owszem, pod znacznym wpływem obu Ksiąg Dżungli (widać) i w wielu miejscach jest jakby niekompletna. W istocie, sam jej zarys stworzyło dziecko. Dziecko, które dopiero co nauczyło się czytać i pisać a pani Polonistka zadała zadanie, by napisać legendę o tym, dlaczego zwierzęta mówią w Wigilijną Noc. To dziecko, kilka lat później zniszczyło pierwopis, ale historia dalej w nim żyła. Co gorsze, domagała się powrotu na celulozowy twór! I wróciła. Pełna mistycyzmu, przesiąknięta poznanymi dziełami, które ukształtowały niesfornego ducha.
Mniejsza o tym. Pozostawiam nietypową, Świąteczną kartkę razem z zadaniem: Dlaczego, twoim zdaniem, zwierzęta mówią ludzkim głosem w Wigilijną Noc?
Pozdrawiam,
n
Ps. A teraz, w ramach ćwiczeń, proszę się uśmiechnąć. Tak bez powodu.
Dzień dobry,
Chmurnie dziś, jakby pogoda (znana z podobieństwa do kobiety) postanowiła odwrócić się białymi plecami i niby od niechcenia fuknąć: „domyśl się”. Ach, to wysokie ciśnienie!
Proszę się nie śmiać. Krzysztof wprowadził mnie w dziwny humor (jakże pięknie byłoby, gdyby książka nie wpływała na czytelnika). Trzy głębokie wdechy i przestaję. Obiecuję.
Za każdym razem zaczynam coraz głębiej rozumieć, że moje wywody na temat zwierząt, szacunku itp., nie są niczym zbyt odkrywczym, nowym i nie przebierając w słowach, to starta czasu. Dlatego chyba warto je sobie darować. Po co męczyć place (na komputerze języka to się raczej nie strzępi).
Zostawiam więc bez nierozwijającego fragmentu.
Niestety, poniższy rozdział podpada raczej pod kategorię „zapchajdziura”. Nie wnosi nic sensownego, poza zwykłą plątaniną słów. No, równie dobrze, mogłoby tu być około 8100 znaków „x” lub 1160 „bla” (wszyscy wiemy, że w normalnej książce coś takiego by nie przeszło, więc niekiedy nieszczęsny autor na siłę wciska jakieś nieznaczące frazesy). Co ma się stać, niech się stanie:
Detektywowi jakoś umknęła reszta wizyty w schronisku. Ostatecznie, zajęty myślami wylądował przed furtką z psem na smyczy i zmiętą kartką w kieszeni. Odczuwał pewien rodzaj satysfakcji, opuszczając to miejsce. Cała żałość przejawiająca się w błagalnych spojrzeniach i skowytach była już za nim.
— Pomożesz mi, Watsonie?
Zwierz szczeknął, jakby idealnie zrozumiał, co powiedział jego nowy pan. Bez problemu wpakował się do taksówki, przetrwał podróż i nawet pozbawiony smyczy posłusznie podążał za człowiekiem.
On naprawdę jest inteligentny, chwalił go w myślach Holmes. Zadziwiające.
— Muszę kogoś znaleźć, ale mam tylko kawałek ubrania. To na twoje siły?
W normalnym przypadku, mówienie do psa, detektyw uznałby za bezcelowe, ale miał wrażenie, że zwierzę przyjęło jego polecenie. Staranie wyeksplorowało nosem podaną mu tkaninę, kichnęło i ruszyło przed siebie. Z nadzwyczajną determinacją, raz obwąchując góry wiatr, a raz chodnik, kluczyli uliczkami zatłoczonego miasta. Zdecydowanie byli na tropie.
Dochodziło późne popołudnie. Holmes powoli zaczynał czuć znużenie, gdy piąty raz mijali ten sam pomnik albo spotykali tę samą osobę. Tylko widok tropiącego, pełnego entuzjazmu, czworonożnego przyjaciela sprawiał, że odnajdywał coraz to nowe siły. Prawdopodobnie tak musiał wyglądać, gdy sam wpadał w najbardziej fascynującą fazę śledztwa.
Tymczasem oddał swój umysł analizie otoczenia, a nogom powierzył jedynie zadanie podążania za zwierzęciem. W ten bezmyślny, ale wygodny sposób zaufał instynktom swojego nowego towarzysza.
Co za pies! Co za wytrwałość! nie mógł się nadziwić. Co za energia!
Krajobraz miasta uległ zmianie. Zdominowały go nie sympatyczne kamieniczki, a obskurne osiedla o ponurych ścianach. Coraz mniej mijali ludzi w porządnych ubraniach spieszących do pracy a coraz więcej zwykłych, szarych obywateli. Zdołali już oddalić się od centrum. Nie dziwiło to detektywa. Powstający w jego myślach obraz człowieka, którego ścigał, nabierał nowych, fascynujących barw.
Watson wpadł w jedną z zacienionych uliczek i stanął jak wryty, wskazując nosem osobnika siedzącego na rogu. Nie, nie był to bezdomny. Holmes rozpoznał to po kilku uważnych spojrzeniach: dwudniowy zarost, dobre ubrania ukryte pod szmatami i folią, ręce nieskalane pracą. To wszystko mogło zbudzić czujność nawet podrzędnego funkcjonariusza drogówki.
— Jesteś pewien?
Pół wyżeł jeszcze mocniej wyprężył się z łapą zastygłą w powietrzu. Jego mięśnie, oblepiające mocno widoczne kości naciągnęły się do granic możliwości. Tak, był zupełnie pewien.
Wzrost, rozmiar stopy, ogólne ukształtowanie twarzy. Wszystko się zgadzało. Detektyw dalej składał cały wizerunek poszukiwanego i z tej układanki wyłaniał się właśnie ten, siedzący przed nim człowiek. Czy nie poddawał się jakiejś dziwnej sugestii, która rozleniwiła jego zmysły?
— Morderca!
Nerwowy ruch i nagłe spięcie w całym ciele oskarżonego już ostatecznie utwierdziły Sherlocka w prawdziwości swojej teorii. Udało mu się, z wielką pomocą osiągnąć sukces.
— Poczekamy na policję.
Wybranie odpowiedniego numeru sprowokowało chwilę nieuwagi. Mężczyzna usłyszał szamotaninę, którą ucięło krótkie, stanowcze warknięcie. Odwrócił się. Watson właśnie ostrzegał usiłującego uciec człowieka, że nie żartuje. Z nieskrywaną dumą prezentował godny pozazdroszczenia komplet zębów. Strach w takiej sytuacji był jak najbardziej uzasadniony.
Jak ktoś mógł wyrzucić takiego psa? Pogłaskał zwierzę po kościstej głowie. Ten niewielki gest czułości przypadł psu do gustu, bo przymknął ślepia z rozkoszy. Gdybyś potrafił mówić, to byłbyś już prawie jak człowiek.
Funkcjonariusze, którzy przyjechali na wezwanie, zapakowali poszukiwanego do radiowozu i umknęli. Nauczyli się, że jeśli przy Sherlocku Holmesie zada się jakieś głupie pytanie, to można być nagrodzonym tyradą na temat swojego nieprzeciętnego braku inteligencji. Nikt, poza Inspektorem Lestrade, który po prostu lubił od czasu do czasu sprawić "konsultantowi" taką przyjemność, tego nie robił.
— Powinien pan go nakarmić — Zwrócił mu uwagę jeden z przechodniów i detektyw przyznał mu rację. Watsonowi najbardziej ze wszystkich należał się kawałek mięsa.
Jakie musiało być zdziwienie kobiety, stojącej za ladą w mięsnym sklepie, gdy do środka wszedł Holmes i wychudzony pies. Nie protestowała. Bez słów pojęła, co jest potrzebne. Z zaplecza przytargała dwie, świńskie nogi, które ledwo mogła unieść. Zaproponowała też pokaźną kiszkę wypełnioną mielonym mięsem i dorzuciła krowie ucho. Mimo wszystkich tych delicji, podróżujących po ladzie, myśliwski pies cierpliwie czekał na swój przydział. Właściciel nagrodził go za to wołowym delikatesem.
W drodze powrotnej mężczyzna z rozbawieniem obserwował, jak jego przyjaciel paradnie unosząc pysk, przerzuca zdobycz między zębami. Nadal nie mógł zrozumieć, jak można by porzucić takie cudowne stworzenie. Ten pies, według niego, był inteligentniejszy niż statystyczna połowa ludzkości. Z drugiej strony, rodziły się w nim wątpliwości. Jeśli powód, dla którego to zwierzę trafiło na ulicę, nie był błahy? Jeśli to było coś poważnego?
Watson instynktownie znalazł swój nowy dom. Była to urocza, trzypiętrowa kamieniczka, wtulona między dwa inne, równie odrapane budynki. Nawet drzwi były niemiłosiernie zniszczone, osłonięte gęstym baldachimem z bluszczu. Ledwo można było dostrzec na nich numer domu: 221B.
— Czuj się jak u siebie. — Sherlock otworzył mu drzwi.
— Za jakie grzechy. Brakowało tu jeszcze psa!
Starsza, sympatyczna kobiecina o wiśniowych włosach, w cyjanowym (niebieskim), dopasowanym komplecie wzniosła ręce do góry. Mimo swojej krępej budowy sprawiała wrażenie energicznej i właśnie taka była: była wszędzie. Jeśli akurat nie gotowała, sprzątała lub oglądała wszędobylskich tasiemców w telewizji, można było spodziewać się jej niemal w każdym miejscu.
— To nie jest pies, pani Hudson. To Watson.
Psisko przepraszająco polizało staruszkę po ręku. Wystarczył tylko błagalny wzrok ciemnych ślepi i się złamała. Podrapała go czule po szyi:
— No śliczny jesteś, biedaku. Zaraz pójdę po golonkę i zjesz tak, jak trzeba. Przestaniesz wyglądać jak sama skóra i kości.
Holmes chrząknął, unosząc torbę z dwoma świńskimi nogami. Kobieta aż się rozpromieniła:
— O wszystkim pomyślałeś. Może jednak mądry z ciebie chłopiec.
Ta wypowiedź wyraźnie wprawiła mężczyznę w dobry humor. Poczłapał do salonu, gdzie usiadł w swoim ukochanym fotelu, by sprawdzić pocztę. Nie czekała na niego żadna sensowna wiadomość, dlatego zagłębił się w aktualne gazety internetowe. Przeglądanie ich zazwyczaj pochłaniało mu kilka godzin, ale tego dnia nie miał na to ochoty. Zrezygnował po lekturze "Kroniki Kryminalnej" i zajął się obserwacją nowego współlokatora. Ten, właśnie z największym skupieniem ogryzał słusznych rozmiarów kość biodrową przyzwoitego knura.
Ten pies sprawia mi irracjonalnie dużo radości, pomyślał. Może naprawdę nie jestem dla niego odpowiednim właścicielem. Oddam go. Jutro
(Tak, w tym momencie też mam ochotę go zamordować. Nie tylko ty tak myślisz, czytelniku.)
Do północy Watson nie zdołał się całkowicie rozprawić z kością, za to cierpliwie wysłuchał czternastu koncertów skrzypcowych, wziął udział w indoorowym (wewnątrz pokojowym) konkursie strzelniczym (kibicował i nawet to nie sprawiło, że pani Hudson nie była zła) oraz wybrał się na spacer wzdłuż ulicy. Każdą z tych czynności wykonywał, machając ogonem i ufnie patrząc swojemu nowemu panu w oczy. Ten pan miał już nigdy go nie zawieźć, bo właśnie w nim pokładał nadzieję. Miał być jego panem tym, na którego czekał i za którego był gotowy oddać życie.
Jak mogłoby wydawać się detektywowi, gdy leżąc na łóżku, patrzył na nowego przyjaciela, że psisko zasługuje na najlepsze. Sherlock nie mógł mu tego zapewnić. Nawet nie znał się na psach. W jego mniemaniu mogły potrzebować całej masy specjalistycznych rzeczy, do których nie miał głowy, ani cierpliwości. Gdyby tylko Watson był człowiekiem i umiał sam o siebie zadbać. Nie potrzebowałby tak dużo.
Zwierzak podszedł do posłania swojego pana i położył pysk na materacu. Zdawał się mówić:
O czym myślisz? Czy coś się dzieje?
— Wszystko jest dobrze, Watson. Wszystko jest dobrze.
Chyba faktycznie należy tu zapytać, czy wszystko w porządku.
Tak, ta historia ma swoją trzecią część, ale nie pojawi się ona w najbliższym czasie. Na najbliższy tydzień (o ile uda mi się zebrać wystarczająco skutecznie) pojawi się coś… Na ten moment coś.
Miłego dnia,
n
Ps. Zawsze mnie zastanawia, czy ktoś w ogóle tu dociera… Strasznie tu daleko. A zimno! Brrr...
Robiąc porządki na telefonie czasem trafiam na robione kiedyś zdjęcia. To nie tylko zwierzęta, które kiedyś zdarzyło mi się znać. To miejsca, których już czasem nawet nie pamiętam (zazwyczaj nie pamiętam, z czego składało się moje śniadanie, więc to nic nowego). To chwile, które gdzieś umknęły (i chyba nawet lepiej). Na tych zdjęciach zazwyczaj nie ma ludzi. Są inne, dziwne elementy.
Właśnie. Dziś po raz kolejny moja droga przebiegała akurat obok tego jednego, nurtującego obiektu. Zawsze, jego widok napawa mnie dziwnymi uczuciami. Odrobinę przeraża. Stoi sam, pośrodku geometrycznie zbudowanego placu, otoczony patrzącymi nań ławkami, twarzą do boiska. Naokoło jest tylko kawałeczek żywopłotu (może tuja lub cyprys, nie mam pewności). Zawsze cichy, zastygły w ekspresyjnym, wyrywającym serce ruchu.
Tak, tak. Coś tam piszesz, ale o co chodzi? O pomnik. Na ciężkim cokole obłożonym płytkami (z których jednej brak), jest coś na kształt kamienia. Na nim, naga kobieta. Klęczy pochylona, ze związanymi na karku włosami. Nie jest młoda, co widać po jej twarzy. Ma przymknięte oczy, składa pocałunek, trzymając pomiędzy dłońmi głowę dziecka (chyba chłopca?). Mały ma ręce przerzucone przez jej szyję i gdyby nie to, wydawałby mi się martwy (może jest?). Też jest nagi, choć, gdy lepiej się temu przyjrzeć, między nimi jest jakiś materiał.
Od kiedy ten obraz powstał i utrwalił się w mojej świadomości, nic nie mogło powstrzymać mnie przed dowiedzeniem się co to jest. Na pomniku nie było żadnej tabliczki, więc wujek Google musiał pomóc.
Rzeźba „Macierzyństwo” z 1903 dłuta Wacława Szymanowskiego, ustawiona w parku w 1929 r.
Tak powiedziała ciocia Wikipedia i to wystarczyło. Wstępnie. „Macierzyństwo” wiele wyjaśniało. Przynajmniej pozwoliło mi inaczej spojrzeć na tą niepokojącą pozę, w której uchwycono postacie (właściwie, nie tylko u mnie wywołała tak mieszane uczucia, ktoś pokusił się o stwierdzenie, że dziecko właśnie zostało wyciągnięte z wody, co nadaje sytuacji jeszcze więcej dramatyzmu; to samo źródło podaje też, że jest to kopia).
Dziś rzeźba stała wyjątkowo inna. Inna dla mnie, bo pokryta cieniutką warstewką śniegu. Puchu utulającego matkę.
Może znów daję się ponieść melancholii…
Ach, Wacławowi Szymanowskiemu zawdzięczamy nasz piękny, warszawski pomnik Chopina (ten z Łazienek), niektóre rzeźby nagrobne na Powązkach i nie tylko. Tu odsyłam do artykułu z Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/Wac%C5%82aw_Szymanowski_(rze%C5%BAbiarz))
Te przelotne ułomki zaklętych w milczeniu historii, w rzeczach, które spotyka się na co dzień i zupełnie nie zauważa… Myślę, że to jeszcze nie koniec. Niekoniecznie w okolicy parku Traugutta. Jest wiele obiektów, które czekają na moment uwagi.
Oni stoją. Ja, idę.
Czy uczcisz ich istnienie chwilą kontemplacji?
Strona z Albumu (zdjęcia autora):
Nadal nikt nie chce Bezpańcia, a pod opiekę zajmującego się nim stowarzyszenia trafiło już inne, skrzywdzone stworzonko. Tym razem młodziutka suczka znaleziona w rowie z poważnie uszkodzoną łapą (spokojnie, jest już po operacji i dobrzeje).
Dlaczego znów wracam z tym tematem i robię to akurat na marginesie? Ponieważ chyba czas najwyższy przedstawić dwóch najsympatyczniejszych osobników z pewnej dziwacznej zbieraniny. Cała ta historia nosiła specjalną dedykację dla tych wszystkich, którym nie jest obojętny los bezdomnych lub/i porzuconych zwierząt i samych psów.
Warto zacząć od tytułu: Pies i jego detektyw. Teraz, zapewne łatwo dostrzec tu nawiązanie do jednej z książek z serii Opowieści z Narni. Słusznie, taki był zamiar, a osoba pisząca usprawiedliwia go w pewnym momencie w krótkim dialogu pomiędzy postaciami:
— […] Nadal nie rozumiem. On jest moim psem, ale nie zawahał się mnie zaatakować, gdy chciałem cię tknąć. Jest twój czy mój?
— Może tak naprawdę nie należy do żadnego z nas. To my jesteśmy jego ludźmi.
Zaczęło zastanawiać mnie, czy takie podejście do relacji ludzko-zwierzęcej, nie jest lepsze. Skazujemy zwierzęta na nasze towarzystwo, opiekę, humory i widzimisię. W ten sposób niektórzy zapominają o szacunku, jaki bezwzględnie naszym czworonożnym (ale też nie koniecznie czworonożnym) istotkom się należy. Szacunkiem nie jest całowanie po łapkach. To respektowanie naturalnych potrzeb, jakie posiadają. Stwierdzenie, że jest się człowiekiem swojego pupila (w przypadku kotów jest to chyba aż nader oczywiste) ustawia właściciela na pewnej pozycji każącej zadumać się nad swoją postawą. Doskonale wiemy, że zwierzaki potrafią sobie radzić bez ludzi i wystarczy tu przytoczyć choćby watahy psów z Moskwy, które nauczyły się korzystać z metra i dobrze prosperują. W przypadku, gdy przyjmujemy tę osobliwą postawę (pozostając nadal przywódcą stada), wszystkie nasze myśli idą w stronę samodoskonalenia się, nauki i rozwoju. Zadowala nas każdy przejaw obustronnego porozumienia a samo obcowanie z rozumianą i rozumiejącą istotą przynosi satysfakcję (oczywiście, nie jest to zupełnie konieczne, by osiągnąć takie właśnie odczucia). TBC
Dobrze, dobrze. Sporo tej refleksji, dlatego warto urwać ją w tym miejscu i kontynuować (jak wena pozwoli) w kolejnej części. Zupełnie odsunęliśmy się od tematu głównego, który ciągle wisi gdzieś nad nami i czeka (tak to jest, jak się pozwoli nemo wypowiedzieć na jeden z TYCH tematów, a potem są wyrzuty sumienia – jak po poprzednim wpisie, którego już nie ma).
Co dokładnie nas czeka? Trzy pierwsze rozdziały historii na swój sposób osobliwej. Otóż w większości wersji byłaby to historia o przygodach dwójki ludzi, która krążyłaby wokół wątków kryminalnych, psychologicznych, przygodowych a niekiedy i romantycznych. Ale nie. Nawet, zdecydowanie nie. Ten tytułowy pies nie jest jakimś obraźliwym określeniem funkcjonariusza służby porządkowej. Naprawdę chodzi o psa. Detektywa i jego psa, a właściwie: Psa i jego detektywa. Dobrze, wszystko po kolei:
Rozdział 0 (z ambicjami na 1.): Pobieżna introdukcja postaci głównych
Tego nie wiedzieli dziennikarze. Tego nie wiedziała policja. Tego nie wiedział nawet sam jegomość, którego ta sprawa dotyczyła. Nagle, zupełnie niespodziewanie wstał on z fotela, jechał godzinę taksówką, wbijając szare, bystre oczy w szybę i zupełnie niespodziewanie znalazł się tu. Znaczy, gdzieś tu, w krzyżowym ogniu strzelających zza krat błagalnych spojrzeń, pisków i harmidru.
Odrażające, westchnął, strzepując swój nienaganny, czarny płaszcz. Nie dawaj się rozproszyć.
Rozpoczął długą wędrówkę spojrzeniem po tych smutnych istotach, ich otoczeniu i wszechobecnej masie much. Gdyby nie to zapewne nie działoby się tu zupełnie nic. Tylko klatki ziałyby przyjemną, zimną pustką. Jakaś część mężczyzny chciała, by właśnie tak kiedyś było.
— Dzień dobry. W czym pomóc?
Biedak o mało nie podskoczył. Zajęty myślami nie słyszał, jak podeszła do niego energiczna, starsza pani.
Niewiele można było o niej wywnioskować. Na pewno była wdową, nie przejmowała się większością formalności i musiała bać się wody i mydła. Nawet jej buty, dość zniszczone glany przedstawiały historię zawrotnej liczby osób i lat. Tak ją odczytał: niegroźna wariatka. Skoro już wiedział kim jest mógł zaplanować ton i rozpocząć rozmowę.
— Dzień dobry. Potrzebuję psa. Wypożyczyć.
Kobieta szybko się odwróciła, by zamaskować piętrzące się w niej emocje. Wypuściła głośno powietrze i uprzejmie odpowiedziała:
— To jest schronisko. Nie wypożyczamy psów. Oddajemy je do adopcji, panie...
— Holmes. Sherlock Holmes.
Wyraźnie speszyło to rozmówcę. Poświęciła długą chwilę, by przegrzebać zakamarki swojej pamięci. Holmes czekał.
— Nie, nie kojarzę. Jest pan kimś znanym?
Nie licząc faktu, że co tydzień piszą o mnie w Internecie, gazetach i mówią w telewizji to nie, skomentował w myślach. Faktycznie nie jestem znany.
— Potrzebuję psa. Najlepiej takiego, żeby umiał coś wywęszyć.
— Myślę, że ktoś taki się znajdzie. Proszę za mną.
Weszli razem do obskurnego budynku, który w środku sprawiał wrażenie nieco ładniejszego niż z zewnątrz. Miał pokoje wyłożone kafelkami, a białe ściany zajmowały wyłącznie klatki. Właśnie do jednego z takich pomieszczeń wkroczyła starsza pani i detektyw.
Na samym końcu, tuż za rzędem ujadających w klatkach psów i miałczących kotów leżało żałośnie wyglądające zwierzę. Na widok nowoprzybyłych otworzyło tylko oczy i mruknęło. Musiało być młode, ale mimo to można było policzyć wyrostki na jego kręgosłupie i wszystkie żebra. Miał zupełnie ciemne oczy i usianą czarnymi plamami sierść. Nieznacznie poruszył uchem.
— Dobrze byłoby, gdyby ten pies jednak był żywy.
Mówiąc to, Holmes miał na myśli pozbawione mięśni kości i żałośnie wyglądające, pogryzione uszy. Nawet jeśli wielokrotnie widział ludzkie okrucieństwo, to wydawało się go przerastać. Odwrócił wzrok.
— On żyje. Był na skraju wyczerpania, gdy gonił samochód swojego pana, który porzucił go w lesie. Nie dawał się złapać. To pies myśliwski. Myślę, że do pana pasuje.
Sherlock złożył ręce z tyłu pleców i pochyliwszy się nad zwierzęciem, jeszcze raz westchnął. Czy został właściwie zrozumiany?
— Może wyrażę się inaczej: szukam psa, a nie zdechlaka.
— Pan go weźmie. Nie pożałuje pan. To idealny pies myśliwski i będzie najwierniejszym towarzyszem. Musi mu pan dać tylko szansę.
W tej chwili pies wstał, by obwąchać potencjalnego nowego właściciela. Usiadł przed nim, uniósł się i niczym człowiek, spojrzał mu prosto w oczy, kładąc dwie, wielkie łapy na jego ramionach. Mężczyzna stał jak zaczarowany. To było tajemnicze, imponujące i ekscytujące. Ten pies musiał być wyjątkowy.
— Jak się nazywa?
— Watson. Ten pies nazywa się Watson.
Watson, powtórzył w myślach. Dość dziwne imię.
— Myślę, że to właśnie jest pies, jakiego szukam.
Witam,
A, nie. Miało być bez powitania, bo dzisiaj nie będzie miło i przyjemnie. Dziś będą tortury. Buhhahaha.
Dobrze, zależy dla kogo. Może zacznijmy od małego, irytującego wstępu. Przede wszystkim pragnę powiedzieć, że po ostatnim wpisie czujętępresję (tak, to taka wielka, ołowiana chmura, z której mój wewnętrzny hejter ciska na mnie gradowe kule). Dlatego trzeba było zupełnie zmienić całą dotychczasową koncepcję i dziś nie przychodzę z pierwszą, sympatyczną częścią pewnego ff, a… no właśnie, ale to wyjaśni się później.
Swoją drogą, dziś dzień jeża. To tak nieistotna informacja.
Po pierwsze. Dlaczego 7, a nie 6? Wyjaśnienie jest banalnie proste i równie irracjonalne. Osoba pisząca mu uraz do liczby 6 (tak, tak, wiem, że pan Tesla uznał ją za jedną z ważnych (ponoć kryjących tajemnice wszechświata)) podczas gdy, o dziwo, całkiem sympatyzuje się z liczbą 9. Tak naprawdę, ulubioną liczbą jest 4. Ta sama, która pojawia się nie-wiadomo-skąd w Mickiewiczowskich Dziadach III, u boku 40, a na ich temat powstało wiele teorii. W końcu ta sama liczba (co było pośrednio wspominane na jednym z Marginesów), w kulturze chińskiej jest pechowa. No tak, można było uniknąć tego całego tłumaczenia…
Przejdźmy do tortur właściwych.
Proszę nie bić. Tak, takie bzdury też zdarza mi się pisać. Nawet kiedyś zdarzyło się, osobie piszącej wziąć udział w stosownym konkursie (za namową pani Polonistki), ale nie było tam nic zachwycającego. Można to zaobserwować, na poniższych przykładach. Dwa z nich były napisane na konkurs, jednak na niego nie poszły z powodu możliwości nadinterpretacji jednego z nich (tu nie będzie to możliwe). Na wszelki wypadek utwory opatrzone są (jeśli jest taka potrzeba) stosownym wyjaśnieniami.
Może nie czytaj dalej. Lepiej przestań teraz, zanim jeszcze nie jest za późno.
Dobrze, Twój wybór.
Tortura 1
(szeptem, z patosem)
Spojrzenie — gorsze nad bicze
Szepty — zadawane rany
Śmiech — nader celne strzały
Słowa, gesty, miny
Mechanizm przeżycia
Ład, symetria, liczby
Cel ku ukojeniu
Najdrobniejszy ruch — gwałtowny atak
Najcichszy dźwięk — ogłaszający alarm
Dotyk niezmierzony — cios nagły
Słowa, gesty, miny
Mechanizm przeżycia
Myśli, bol, zapomnienie
Cel ku ukojeniu
Świadomość losu — blok skalny
Brak wsparcia — u szyi kamień
Samotność — do głuchej przepaści krok
Słowa, gesty, miny
Mechanizm przeżycia
Ból, śmierć, płacz
Cel ku ukojeniu
Podaj mi wstęgę błękitną
Nie tę, co obwiązano nią drzewa
Niech ma kolor morskiej wody
Na moim nadgarstku zaklętej
Zanim rozpoczną się pytania, co jest nie tak z osobą piszącą, proszę o możliwość wytłumaczenia. Jest tego trochę.
Utwór odnosi się w główniej mierze do pojęcia masking (maskowania). To proces, w którym osoba chora ukrywa cechy swojej choroby (np. depresji), by być akceptowanym przez społeczeństwo. Możliwe, na swojej drodze zdarzało jej się nieustannie słyszeć, „że przesadza”, „każdy to przechodził”, albo „żeby sobie nie wmawiała”. To dość tragiczne, gdy rzeczywistość sypie się i nie potrafisz z tym nic zrobić, a ktoś informuje cię krótko, że masz przestać się wygłupiać. Skoro już wiem, o co chodzi z maskami, warto przedstawić to, co się pod nimi kryje.
Tu właśnie wchodzi drugi motyw, czyli wstążka. Tego typu znaki mają za zadanie, zależnie od koloru, komunikować określone rzeczy a ich znaczenie bez trudu można sprawdzić choćby tu (https://polskatimes.pl/wiesz-co-znaczy-wstazka-w-tym-kolorze-wiele-osob-ja-nosi-sprawdz-znaczenie-zanim-popelnisz-gafe/ar/c11-15605797). Czas zajrzeć naszym rozmówcom w twarze.
Są to osobniki reprezentujące kolejno: OCD, zaburzenia lękowe i fobię społeczną (tu, z niewiadomych przyczyn, podmienione na depresję). Mam świadomość, że nie jestem w stanie oddać pełni agonii każdej z tych osób. Teraz ma więcej sensu?
Pozostaje jeszcze kwestia tej, „co obwiązano nią drzewa”. To symbol akcji sprzeciwiającej się wycince drzew.
Teraz już można się martwić.
Tortura 2
Prawdopodobnie można się znudzić upierdliwością (perfekcyjne słowo), z jaką osoba pisząca wraca do tego tematu. Zrobi to jeszcze raz i będzie robiła do znudzenia.
Tęsknię za Twoim spojrzeniem
pełnym miłości i dobroci.
Za twym głosem tak słodkim
i potężnym dla mnie
Chcę słyszeć Twoje kroki,
te, które tylko ja rozpoznaję.
Chcę widzieć Twoje oblicze,
by wiedzieć, jak postąpić
Chcę, żebyś mnie nie opuszczał
by nigdy więcej nie tęsknić.
Uczyniłeś Siebie całym moim światem.
To Ty postawiłeś się nade mną,
Ty mnie sobie podporządkowałeś,
Ty poświęciłeś mi czas,
Ty decydujesz, co jem,
co robię, jak żyję.
Pamiętaj, że nie oswoiłeś.
Pamiętaj, że zależę od Ciebie.
Nie zawiedź mnie.
Nie mam nikogo innego.
Tortura 3
Podejrzewam, że bezpośrednią inspiracją do tej historii, były przygody Huberta (to miły, młody człowiek, który znalazł się w dziwnej sytuacji (swoją drogą to chyba najsensowniejsza opowieść do przedstawiania komukolwiek na poważnie (wszyscy wiemy, że do czego raczej nie dojdzie))). Tak, czy inaczej, jest tu ktoś jeszcze i…któż to taki? Powodzenia wszystkim czytającym między wierszami detektywom.
Było ich dwoje,
temu nie zaprzeczam.
Kobieta, cud
z obrazu zdjęty,
Przy jej łonie on:
Kołtun brudnych szmat.
Siedzieli gdzieś w cichym,
przytułku Paryża.
Zapomnieni.
O krok od śmierci,
w całkowitej nędzy.
On, całkiem żywy,
Toczył z siebie,
świergot wiosennej jaskółki.
Snuł przędzę słów:
o jakimś pięknym kraju,
o sumie zielonych traw,
o smaku domowego chleba,
o brzmieniu uczuć ukochanych.
Ona płakała.
W martwej piersi kryła
swoje umierające serce.
A może jeszcze biło?
Czy ktoś je słyszał?
Czy to umierało poety serce?
Gdy zamilkł.
Odezwała się ona,
Kobieta z obrazu, cud:
"Nie odbieraj mi synów,
Nie odbieraj ich w takiej nędzy"
(A mówiła nie do mnie,
nędznego obserwatora)
"Daj mi więc wstęgę błękitną,
Wstęgę moich wylanych łez.
Tę, którą mi odebrano,
Dla której tak ochoczo giną."
Potem był już sam, On:
kołtun szmat, bez łzy,
którą ktoś by nad nim uronił.
Jesteś tu jeszcze?
Ludzie zazwyczaj po czymś takim długo milczą. Nic dziwnego. Pomilczmy razem.
To będzie bardzo dziwny eksperyment. Oczywiście, nie ma się czego bać, a raczej potraktować to jako osobliwą zabawę, w którą można kogoś wciągnąć… Zaczynamy.
Scena jest właśnie taka: łąka, na niej koc, a na nim człowiek. Leży sobie na plecach, wyciąga rękę i myśli ku niebu. Otoczony leniwym gwarem ptasich rozmów, szumem owadów i letnim skwerem sięga ku gałęziom drzewa. Ono jest tak daleko, aż za daleko.
Następny fragment wymaga wstania. Tak, wstawaj, będziesz czytać na stojąco (chyba że już czytasz, to usiądź i wstań jeszcze raz (chyba że nie możesz to siedź)).
Zniechęcony próbami przekłada się na bok i przypatrując się idącej po kocu mrówce, próbuje odgadnąć, co zaprząta jej głowę. O czym myśli, to dziwne stworzenie? Jaki ma cel? Czy też chce odgadnąć, jak działa świat? Czy wie o gwiazdach? Czy liczy całki?
Owad zdąża swoją drogą, znikając na skraju koca. Już go nie ma. Jest gdzieś indziej. W granicy jakiegoś innego miejsca.
Świetnie. Tak trzymaj. Teraz trzeba podnieść ręce do góry (gorzej, jeśli czytasz to z komórki, to podnieś jedną). Raz, raz. Jak podczas napadu na bank.
Z daleka słychać płacz dziecka, krzyki. Milkną. Znikają za barierą niepojętą dla człowieka.
Na nowo bohater rozgląda się za tematem. Szuka wątku, który wprawi w ruch całą maszynę, który wszystko obudzi. Ruch? Czy to nie sarna leniwie podskubuje trawę? Czy to nie zwierzę godne rozpoczęcia wszystkiego? Nie. Jest zbyt płochliwa, za delikatna. Gdyby tak coś stałego, coś jak...
Z bezgłośnym trzaskiem łamie się dostojny kłos i zastyga w ukłonie. Niby sam siebie proponuje do tej roli. Złocistym włosem o uwagę prosi. Niech będzie.
Ręce można już opuścić (no, chyba że same opadają), ale nadal stoimy. Teraz będzie bardziej dynamicznie, bo po każdym akapicie będzie trzeba podskoczyć. Enter, podskok, enter, poskok.
"Wpierw było ziarno..."
Albo czy nie kłos? Czy ziarno wyprzedzić ma kwiat i pyłek, z którego się rodzi? Co zatem pierwsze było?
"Wpierw był kwiat i pyłek a z niego ziarno. Inne ono było od reszty ziaren, bo zawieszone w próżni..."
Jakżeby w próżni wyrosło?
"Wpierw był więc tlen, woda i światło..."
Czy gruntu także mu nie potrzeba?
"Wpierw był grunt, tlen, woda i światło..."
Skoro już były, czy byłby to początek, czy już ciąg dalszy historii?
Naskakaliśmy się, to można usiąść. Właściwie, nie usiąść, ale przykucnąć (gorzej, jak czytasz z komputera). Wersja dla hardkorów: ustawić się plecami do ściany, przykucnąć, oprzeć się i odsunąć stopy tak, by wytworzyć kąt prosty pomiędzy udami a łydkami.
Zmęczony wewnętrznym dialogiem człowiek sięga po kłos i wyjmuje zeń ziarno. Rozkłada je na kartce, by dokładniej mu się przyjrzeć. Nie. Ze zniecierpliwieniem odrzuca je od siebie. Ziarno się nie nadaje. Sięga po ołówek, by od nowa stworzyć świat, by dać mu kształt myśli, kolor marzeń i formę pełną rozumu.
Teraz szczyt, szczytów. Trzeba się położyć na ziemi (albo łóżku, jak ktoś woli). Całość, padnij!
"Wpierw była idea. Idea narodziła słowa, słowa: zdania a zdania, całą opowieść."
Powstała oaza wynurzająca się z pustyni koca, nieprzebyte morze pod ludzką dłonią, trzy słońca i dwa księżyce, góry. Na samym tego końcu, wśród tych wszystkich dziwów umieszczony został człowiek wraz ze zwierzętami.
Koniec spania. Siadamy wygodnie (chyba że siedzieliśmy cały czas). Jak wrażenia? Wariactwo, co? Nie dość, że każą czytać, to jeszcze się ruszać. Co się dzieje z tym światem!
Teraz, proszę, przeczytaj cały tekst, omijając instrukcje. Poczekam.
Jest różnica w odbiorze?
Cała ta zabawa, wcale nie miała na celu cokolwiek udowadniać. Przyszła mi na myśl w czasie gimnastykowania się w autobusie na zakrętach (spróbuj utrzymać równowagę niczego się nie łapiąc, bo trzymasz w rękach książkę). To ciekawe doświadczenie. Właściwie, coś nowego.
Ah, tekst. To jakaś tam opowieść na jakiś konkurs na Wttpd. Jeśli ma to jakieś znaczenie, nosi tytuł: Tworząc i kończy się następującym akapitem:
Ołówek spoczął obok kartki, by twórca mógł patrzeć na powstały właśnie świat. Jego własny świat.
Witam,
(Hym… dlaczego zwykle umyka mi, by od tego zacząć?)
(A, właśnie dlatego. Przez formalności gubię wątki.)
W sumie bardziej na rękę byłoby mi grzecznie poczekać, aż ten wpis zaginie w czeluściach sekcji „blogi”. No nic ciekawego tu nie ma, nie trzeba się czarować.
Ok, coś jest, ale to wymaga trochę wolnego czasu, skupienia i ciszy. Tak, ciszy, a nie huku aut, szumu ludzkiego hałasu czy roztargnienia. Jeśli teraz nie masz czasu się zasłuchać, zrezygnuj z przechodzenia do dalszej części tego wywodu. W końcu chodzi o coś, co już od wieków pobudzało te części duszy, które wydawały się nie do poruszenia. Coś, co było nierozerwalnie związane z poezją (to, jak mogę przypuszczać, był twój strzał, czytelniku, co?).
Więc, skoro już wiemy, co to jest, możemy nie nazywać tego po imieniu. Po co? Tajemnica, nawet ogólnie znana, jest bardziej pociągająca, prawda? Zaczynajmy.
Ile ostatnio widuje się ludzi ze słuchawkami w uszach, którzy zmierzają gdzieś w otoczeniu namiastki własnej, nowej rzeczywistości? Nie ma w tym nic złego. Widok ten jest akceptowalny społecznie, a akt nakładania słuchawek stał się niewerbalnym sygnałem odcięcia się od reszty świata i niechęci do rozmowy. (O ile taki widok w mieście, według jednego z podręczników wywiadowcy wojsk, jest zrozumiały, o tyle niepojęte jest, jak można odcinać się od mnogości dźwięków na łonie natury.) Co więcej, przemysł audio serwuje nam szeroką gamę produktów, które mogą zaspokoić prawie każde zapotrzebowanie (proszę choćby przejść się po sekcji „blogi” i zajrzeć do cyklów „Co mi w duszy gra…” albo „Muzyczne szwendanie” (piszę z pamięci, mam nadzieję nic nie pokręcić)).
Do czego zmierza ta nieskładna wypowiedź? Prawdopodobnie, jakimś sinusoidalnym śladem, do jednego: sedna.
Każdy ma swoje własne spektrum „produktów”, które porusza jego duszę. Cięższe, mocniejsze brzmienia lub lekkie, praktycznie (bez obrazy) mało ambitne utwory. Czy można kogoś po tym oceniać? Nie należy (ale tego uczy się już dzieci w przedszkolu, to nie ma co mówić). Proszę, w takim razie, nie oceniać tego, co napiszę poniżej, a potem tego, co napisze poniżej (powtórzenie jest zamierzone, to nie błąd).
Moim konikiem jest tło. Jak to tło, zapytasz. Jak tło wiąże się z całą tą plątaniną słów i jak wiąże się z tym zwariowanym omal hobbitem, który to pisze?
Tło ma na celu nie być zauważalne. Mało kto dostrzega jego obecność, szczególnie przy głębszych doznaniach wizualno-emocjonalnych. A ono tam jest i niekiedy, zachwyca kunsztem godnym klasyków. Harmonią dźwięków subtelnie budujących ledwo wyczuwalny nastrój. Tym, że mówi bez użycia obrazu i czasem podtrzymuje cały nastrój.
Teraz wszystko jasne? Już wiadomo, czym jest tło?
W takim razie proszę o chwilę braku skupienia, a potem całą masę maksymalnego wsłuchania. Podwójnie, bo na koniec podrzucę jakieś przyjemne tła mistrzów tworzenia tego typu doznań (jednocześnie przepraszam, za monotematyczność i dobijającą melancholię).
Melancholia, której udało mi się doświadczyć, słuchając tego utworu nie potrafi być opisana w żaden sposób. Lekkie i cięższe dźwięki, beztroska w rytmicznym gwizdaniu, w uroku pianina. Jakoś lubię delikatne duety instrumentów i głosów. Nawet jeśli przywodzi to na myśl solowe popisy Disnejowskich księżniczek. Czy ktokolwiek zastanawia się, jak to wygląda z zewnątrz, bez całej orkiestry i ludzi, którzy wiedzą, o co chodzi? Mniej więcej tak, jak ja, w swojej głowie, w samotności. Żałośnie.
Dlaczego akurat ten spokojny, hipnotyzujący utwór utkwił mi w głowie? Chciałbym wiedzieć. Pewnie chodziło o to, że sunące w zawrotnym tempie krajobrazy za oknem nie wydawały się wystarczająco ciekawe. Nic dziwnego.
Była noc. Drogi nie doświetlono na większości odcinków, więc tak naprawdę, wpatrywałem się we własne znienawidzone oblicze. W każdą rysę, której mogłem się wstydzić, brzydzić i opluć, gdyby to tylko było możliwe. Może nie powinienem być dla siebie taki surowy. Ludzie twierdzą, że powinno się siebie kochać. Ja jakoś tego nie widzę. Pozostaję podzielony między swoje ja i to drugie ja, a to rozdarcie jest najbardziej przykrą rzeczą, z którą muszę sobie radzić.
City of stars
Miasta dają mi odetchnienie od okropnego widoku. Bywają krzykliwe i płynnie wypełnione żółcią. Falują w dziwnym, niezrozumiałym tańcu świateł, w zupełnej pustce. Lubię je bardziej niż małe wsie. Nocą, nawet największy potwór potrafi pokazać swój niekłamany urok. Ciemne uliczki, złowrogie cienie, słabe punkty lamp. Niby byłem już w każdym tym zakamarku. Niby do niego pasuję. Do nocy, miasta, ciemności.
Autobusem trzęsie, gdy mija mocno zabudowany obszar z progami spowalniającymi. Kilka razy uderzam z tego powodu głową w szybę, w obraz samego siebie. To nie pomaga. Nadal wolę spragnionym wzrokiem badać malejące budynki i budyneczki, smutne pobocza. Mógłbym dostrzec tam kogoś takiego jak ja, kto by rozumiał. Choć chyba ktoś taki nie istnieje.
Mam ochotę gwizdać tak, jak wykonawca tej piosenki. Wyrzucić z siebie wszystkie emocje tylko tym prostym, modulowanym dźwiękiem. Gwizdać na wszystko. Zagwizdać się na śmierć.
Or one more dream that I cannot make true?
Razem z łamiącym się dźwiękiem pianina otwierają się przede mną drzwi. To zabawne, jak zgrabnie zeszło się to z tym nowym początkiem mojego życia.
Teraz idę na gwizdać na to stare. Zagwizdać się na śmierć. Zagwizdać się na życie.
Praca domowa:
Wsłuchać się bardzo uważnie:
(Do tekstu)
(Dodatkowa)
1)
2)
3)
4) i inne (być może nawet w jakimś oddzielnym cyklu)
Pozdrawiam,
n.
Zapamiętaj: pisz mniej. Na litość, nemo, ludzie zwariują od takiej ilości bzdur.
Po pierwsze, na pchlich targach wcale nie handluje się pchłami (co zresztą, było swego czasu wyjaśnione w jednej z kreskówek). W najprostszym tego słowa znaczeniu to plac, na którym rozkładają się drobni sprzedawcy ze swoim dobytkiem: meblami, książkami, ubraniami, biżuterią czy innymi rzeczami. Słowem, na pchlim targu znajdziesz wszystko: od prehistorycznej szafki po nowiutkie krzesełko.
Ten Pchli Targ wygląda nieco inaczej. To malutka przestrzeń składająca się z czterech pokoi. W pierwszym (to jest przedsionku) stoją dwie półki z książkami z drugiej ręki (osoba pisząca odkopała tam piękne wydanie Lema). W drugim zabawki, winyle, płyty CD i książki w obcych językach. Jest on też pokojem przejściowym pomiędzy innymi dwoma pomieszczeniami. Po lewej, ubrania z drugiej ręki dla dzieci a po prawej dla dorosłych i kasa. Oczywiście, do tego królestwa prowadzą schody w dół vis a vis których piętrzy się starta koców, podkładów, karm, smyczy itp.
Znaczy, tak to wyglądało. Zanim, po mocniejszym deszczu nie podtopiło lokalu. Ale po kolei.
Projekt Pchli Targ mógłby być jednym z typowych Warszawskich Second Handów, ale nie jest. Przychodząc na zakupy, można przynosić rzeczy dla schroniska albo przekazać innego rodzaju przedmioty dla Pchlego Targu. Dochód z ich sprzedaży wędruje do Fundacji Bezdomniaki. W ten sposób nie tylko można dać swoim skarbom drugie życie, ale też pomóc bezdomnym zwierzakom.
No tak, ale w czerwcu zdarzyło się nieszczęście. Lokal, w którym stacjonował Pchli Targ (Łojewska 12e) został podtopiony. Część rzeczy udało się uratować i, na obecną chwilę, projekt nie ma stałego miejsca przebywania. Bytuje na targach w galeriach handlowych ze swoim książkowo-płytowym stoiskiem. Gdzie będzie następnie? Trudno powiedzieć.
Jeśli ktoś poczuł się zainteresowany działalnością projektu lub jest chętny kupić jakąś dobrą książkę z drugiej ręki, aktualne miejsce bytowania stoiska można sprawdzić na fanpage’u Pchlego Targu, na Instagramie lub na blogu.
Bibliografia:
A tak się osobie piszącej przypomniało, bo zbliża się druga rocznica, gdy Watson zyskał swojego stałego człowieka. Ale to historia, już na inną opowieść…
Zanim osoba pisząca płynnie przejdzie do zanudzania pseudo wpisami, pozwoli sobie na zaprezentowanie mini playlisty. Jest zupełnie od czapy, więc szukanie powiązań, to jak szukanie igły w stogu siana (to nieco łatwiejsze, gdy ma się silny elektromagnes, ale o tym nikt nie pomyślał)
Jesień to okres mokrych śladów psich łap na podłodze, kropli wody na ścianach, suficie i umiarkowanie, w twojej owsiance. Słowem, woda wypływa nie tylko z koryta rzeki, zalewając bliżej nieukształtowane brzegi i bulwary. Jest wszędzie, zaczynając od chlupoczących chodników aż pod równie głośno plaskające stopy w mokrych butach. Czasem deszcz wylewa się też maleńkim strumyczkiem za kołnierz, sprawiając, że czujesz się jak zmokłe kawki obserwujące cię zza autobusowego okna. W tej sytuacji to one mają lepiej, bo wiedzą, że i tak zmokną.
Mimo wszystko, to dość przyjemna pora, głównie przez impresje kolorystyczno-estetyczne. Kto nie lubi umiarkowanych, wszechobecnych brązów, czerwieni, pomarańczy, żółci? Tych plam różnorodności wybuchających wśród monotonnej betonozy i blokozy. Te kolory przejmują również odzienia ludzi, tworząc praktyczne maskowanie wśród powiększonych o uczniów tłumów. Zależnie od pogody są to bardziej lub mniej intensywne odcienie. Im bardziej szaro i ponuro, tym masa mocniej przybiera kolor ołowianych chmur. Warto uczknąć nieco mądrości z obserwacji tych stworzeń i przyodziać się nie tylko w ubrania grubsze, cieplejsze, ale też nadające się do kamuflażu w miejskiej dżungli.
Poza rzekami płynącymi chodnikami, latającymi dziko (i niekontrolowanie) liśćmi, w odpowiednim stroju, zdaje się nie czekać na człowieka żadne niebezpieczeństwo. Błąd. Zabezpieczeni od stóp do głów od deszczu i zimna nie mogą zapominać, że niebezpieczeństwo czai się na ulicach w pobliżach mniej lub bardziej naturalnych zagłębień. Zbiera się tam woda, która aż kusi, by w nią wskoczyć i poskakać z przyjemności. Niestety, trzeba mieć na uwadze fakt, że te niewielkie przeszkody terenowe (o wilgotności 100%) kryją swój potencjał wyjątkowo zazdrośnie. Nieopatrznie wdeptując w płyciutką kałużę wpaść nawet po kolana. Nie wspominając już o ukrytych przejściach do podziemnych komór, z których nikt może nie zdołać wyciągnąć nieszczęśnika, który w takie miejsce trafi.
Z samymi kałużami wiąże się jeszcze jedno niebezpieczeństwo: wielkie fale. Żeby takie zjawisko zaistniało potrzeba ruchliwej drogi, rozpędzonego samochodu i sporego rozlewiska wody. Całe szczęście, większość fal nie grozi ludziom, szczególnie gdy odsuną się w porę lub czymś osłonią. Jeśli nie ma się zabójczego refleksu, można mieć drugi prysznic. Tym razem, ulicznymi pomyjami. Brrrr…
To nie wszystko, na co można ponarzekać. Ostatecznie, mokre jest niemal wszystko: chodniki, schody, siedzenia w komunikacji miejskiej. Przy wszechogarniającej plusze człowieka bierze coś na wzór bezlitosnej melancholii, która może przeradzać się w ciąg charakterystycznych słów na k, na p, na j, itp. Należy zauważyć, że w późniejszym okresie (zimowym) ciąg ten przybiera na sile proporcjonalnie do bólu przy upadku na oblodzonym chodniku lub przy odwołanym pociągu.
Z deszczu jest jeszcze jedna dobra rzecz. Dzieci i dorośli się nudzą, co otwiera drogę do wkroczenia niekończonej mocy wyobraźni. Już nie tylko książki wchodzą w grę, ale też planszówki, zabawy w deszczu a przede wszystkim wspólne spędzanie czasu. Wiele pracujących przed zimą zwierząt czeka na odkrycie świata ich przygotowań, a różnorodność w kolorystyce roślin zachęca do rozejrzenia się dookoła. Są jeszcze skarby świata nasion, których finezyjne kształty poruszają fantazję. To dobra rozgrzewka przed mroźnym szaleństwem.
W temacie przygotowań do zimy, mole książkowe, porządkują powakacyjne zdobycze i otulając się ciepłym kocykiem, zatapiają się w kolejnych lekturach. Deszcz bijący o szybę, jest sympatycznym tłem dla chwili rozkoszy przeskoczenia w zupełnie inny świat. Ma on smak cudownej herbaty lub kawy z czymś zupełnie magicznym. Czasem bycie gdzieś, gdzie nie jest się w danym momencie, jest dobrą recepturą, by nie zwariować.
Czy osoba pisząca znów o czymś zapomniała? Trudno, dopisze później, jak wena pozwoli.
Korzystając z gasnącej w tym momencie uwagi (Na litość, jeszcze czegoś chce?!) prezentuję fragment, który ostatecznie nie pojawił się w pewnej pracy, jednak zupełnie wyjęty z kontekstu prezentuje się całkiem sympatycznie:
— To ma być Excalibur?
Reżyser zmierzył ciężkim spojrzeniem ekipę teatralną. Zdawał się łykać astmatyczną piersią niezdrowo duże hausty powietrza i jakby lada moment miał zionąć ogniem. Rzeczywiście, w całym przedstawieniu brakowało tylko smoka w ludzkiej skórze.
— Nie, nie, nie. Miecz, który tkwił w skale to nie był Excalibur. On pochodził z jeziora.
Horda wbiła z niedowierzaniem oczy w najważniejszego osobnika w pomieszczeniu. Nie urosły mu łuski, wielkie skrzydła, czy jaszczurzy ogon. Tylko oczy na chwilę przybrały niebezpieczny, krwistoczerwony kolor.
— Czy był w gratisie z Rycerzem z Jeziora? — rzucił jakiś żartowniś, choć mało komu było do śmiechu.
Atmosfera wyraźnie tężała od czerwieniejącej twarzy reżysera. To mógł być już trzeci wybuch w tym tygodniu i, co gorsza, mogły ucierpieć nie tylko rekwizyty.
— Merlinie, pod kamień. Masz przemyśleć swoje zachowanie.
Ktoś zachichotał a młody człowiek ubrany w ciemną togę czmychnął za kulisy. Zanim zniknął zupełnie, błysnął zębami skrytymi za kitą siwej brody.
Tymczasem, monolog wcale się nie skończył. Przekuty w dialog, toczył się między reżyserem a głównym aktorem z widownią śledzącą z uwagą każdy ruch. Gra toczyła się, w końcu, o ich być lub nie być.
— Natychmiast wyjmijcie ten miecz z kamienia. To nie jest farsa.
— Dobrze, ale niech Święty Graal pozostanie kubkiem kawy. […]
— Kubek kawy? Na litość… Nie wystarczy, że Sir Lancelot jest przebraną kobietą?
Wywołana postać wyszła z szeregu poprawiając na sobie rzemienie solidnie zrobionej zbroi. Przełożyła miecz do drugiej ręki i powiedziała:
— Kopernik była, to czemu Lancelot nie może być?
Zza kulis dało się słyszeć gwałtowny, spazmatyczny chichot Merlina. Dźwięk ten otoczył głowę reżysera z wściekłością wbijając się mu w uszy.
— Wszystko nie tak. Wszystko nie tak — krzyczał miotając się po wąskim pasku oddzielającym scenę od pierwszych siedzeń.
Mężczyzna potknął się, ale nie upadł. Z impetem śmignął na podwyższenie wprost na tkwiący w kamieniu miecz. Uchwycił go za rękojeść a wtedy ostrze błysnęło. Jedna z elektrycznych lamp wypluła elektryczną wstęgę, która uderzyła w uniesione ostrze. […]
Dalej nie ma już nic istotnego.
Czyli miłego dnia!
No i wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Chłopaka!
Z rzeczy ciekawych dla ciekawskich i nie tylko
Dzisiaj podróż prawie lokalna. Zacznijmy od drogi rozdzielającej osiedle domków jednorodzinnych i położony przy lesie plac zabaw. Nic nadzwyczajnego. Znaczy, byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby przy skarpie porośniętej drzewami nie piętrzyły się kamienie i jakiś materiał budowlany.
Zaintrygowani tym zjawiskiem przyglądamy się tkwiącej w zboczu obudowie. Przypomina tajemne drzwi do innego świata, ziejące fascynującą czernią. Oczywiście, wejść tam jeszcze nie wejdziemy. Osobiście. Przedsmak, miejmy nadzieję, nowej, niesamowitej atrakcji do zwiedzania serwuje nam kilka kanałów na YT.
Dobrze, zanim do boju ruszy wujek Google, wyjaśnię, że mowa o obiekcie odkrytym w Lubaniu. Odkrytym, bo na dziś (to jest 19.09.) wszystkie największe przeszkody wydają się pokonane. Ale po kolei.
Powiedzmy, że wszystko zaczęło się w 2011 r, od odkrycia w archiwum pewnej kalki. Brzmi intrygująco, prawda? Przedstawiała ona plan niemieckiego schronu przeciwlotniczego. Po wstępnym przyjrzeniu się terenowi już trzy miesiące później, rozpoczęto pierwsze odwierty. Jeszcze w tym samym roku podjęto próbę odkrycia jednego z wejść. Ale na planach i marzycielstwie się nie skończyło. Regularnie podejmowano prace kolejne mające na celu eksploracje podziemi (o których można poczytać na dedykowanej temu stronie (niestety, materiał nie został na ten dzień zaktualizowany)):
Podziemia Kamiennej Góry w Lubaniu (podziemnyluban.pl)
Ponieważ nie ma, po co spojlerować, odsyłam do niejakiego Leona, który na bieżąco nagrywał sprawozdania z eksplorowania obiektu (od lipca tego roku). I nie tylko. Dzięki niemu proces odkopywania korytarza można zobaczyć krok po kroku w kolejnych filmach (tu jest pierwszy z nich):
Gdzie zawędrowali teraz? W sobotę pokazał się filmik, w którym ściana została pokonana a korytarz do dalszej części obiektu udrożniony. Czy to już koniec prac? Ależ skąd! Nie wiadomo, co skrywa tak starannie zabezpieczony kompleks. Robotnicy ze specjalistycznej firmy stale współpracują z saperami (poniżej najnowszy film z prezentacją odkrytego korytarza):
Co skrywają ciemne korytarze wykopane ciężką pracą więźniów? Dokąd prowadzą i jakie artefakty znajdą się w czeluściach? Wyobraźnia podsuwa wiele szalonych tez. Która się sprawdzi? Zobaczymy.
W telegraficznym skrócie: pani Detektyw jest praktycznie bliźniaczką J.Q., z tym że żyją w różnych epokach (ich pokrewieństwo tłumaczy się tymi samymi ojcami (czytaj: inspiracją) oraz niezwykłym szczęściem, które…cóż, to długa historia). Prezentują nurt bohaterów, tzw. „Zabili go i uciekł” a sama pani Detektyw szczyci się najosobliwszym imieniem. (Osoba pisząca wie, że przynudza i nikogo to nie interesuje, dlatego kończy, by zacząć:)
Nawet gdyby włączono muzykę plemienną aborygenów na całą możliwą głośność, nie wyrwałoby to jej z rozmyślań. Ciemno włosa, średniego wzrostu o pospolitej twarzy, ubrana w długi, granatowy płaszcz. Dla tych, którzy wiedzieli i tych, którzy mieli się dowiedzieć tak w najprostszy sposób można by opisać Up Lookback.
Kelner przystępuje do jej stolika z herbatą, niestety niefortunnie stając, potyka się. Nic nie upada na podłogę. Kobieta jedną ręką łapie niezdarę a drugą tacę z herbatą. Daje mężczyźnie czas, na wypowiedzenie gorączkowych przeprosin, gdy odstawia przedmiot na stół i dobywa łyżeczki. Zdaje się nadal nie przejmować chwilowym zaburzeniem spokoju.
— Dziękuję. — Up uśmiecha się, unosząc filiżankę z napojem. —Macie najlepszą herbatę w tym mieście.
Potem na nowo rozbrzmiewa przyjemny szum miejskiej kawiarni. Zupełnie jakby nic się nie stało.
Do bohaterki tego sielskiego obrazka dosiada się osobnik szczupły, suchy i niski. Zza okularów w grubych oprawkach spogląda na świat czarnymi oczami zupełnie niepasującymi i do jego blond włosów. Ubranie ma zupełnie wymięte i tak za duże, że rozlewa się na jego niewielkiej sylwetce. Znoszona marynarka, spodnie i niewielki notatnik, wydaje się całym jego dobytkiem.
Podsłuchamy rozmowę tych dwojga, choć dla komfortu uszu czytelnika (co za ciekawe stwierdzenie: uszy czytelnika) lepsze byłoby zatapianie się w kawiarnianym szumie:
— Pan Gutenberg?
— Nie zgadła pani. P...
Ma zdenerwowany, drżący głos a ręce cały czas stara się splatać i rozplatać, nie mogąc znaleźć im zajęcia. Na czoło wstępuje mężczyźnie pot, którego boi się wytrzeć.
— Mówiłam o pańskim szefie. Że też musicie robić z tego taką sensację.
— Rozumiem, pani... — Tu przerywa, by nerwowo przeczekać włosy.
— Do rzeczy. Co wymaga dopowiedzenia?
— Wszystko, pani...
— Pan skończy z tą „panią”. — Kobieta przewraca oczyma, odchylając się na drewnianym krześle. — Formalności zabijają całą rozmowę.
— Właśnie. Zabójstwo. Chciałbym znać całą tę historię.
— Pana profesja… Powinno się przekazywać ludziom prawdę, ale prawda jest trudna. Prawda się nie sprzedaje.
— Czy pani, znaczy ty...
Przerywa rozmówcy, pochylając się w jego stronę. Nie jest zła ani szczęśliwa. Odstawia cicho filiżankę:
— Prawdy nie da się nigdy w całości odkryć. Można tylko zajrzeć w jej kawałek. Nie, nie mam nic przeciwko dziennikarzom.
— Rozumiem.
— Skoro tak, to mogę zacząć. Od czego by tu... Od kalendarza.
— Kalendarza? — zdziwił się.
— Tak. Pewien wariat nabył kalendarz z sentencjami i wysyłał przypadkowym ludziom pojedyncze kartki. Nikomu to nie przeszkadzało do czasu aż pewien człowiek, otrzymawszy kartkę z datą kolejnego dnia po niemal dwudziestu czterech godzinach został zamordowany.
— Czy zrobił to ten wariat?
Up sądziła, że nikt nie może mieć takiego pecha. A jednak. Komuś się udało. Oto stała nad zwłokami usiłując zdusić mdłości. Nie lubiła kostnic ani denatów. Wszystko było zbyt sterylne i białe. To jasne, niebezpieczne światło nadawało pomieszczeniom coś z wyobrażeń nieba. Tylko, czy w raju wegetowałyby trupy?
— Jeden strzał. Chybiony. Ślady potłuczenia: zleciał ze schodów. Uraz mózgu, wewnętrzny krwotok. Szczęście w nieszczęściu — stwierdził specjalista.
— A akurat było trzynastego.
— Trzynasta trzynaście — dodała kobieta, wskazując zegarek. — Upadek uszkodził mechanizm.
— Tylko że to nie był piątek.
Lekarz był średniego wzrostu, łysiał a tam, gdzie nie łysiał, miał brązowe włosy. Było w nim coś dziecinnego i niezdarnego, ale pewność z jaką poruszał się po laboratorium, imponowała Up. Oczywiście, imponowała w sensie służbowym, a nie prywatnym.
— To tylko nazwa. Tak samo jak liczba. Nie ma tu nic wspólnego z pechem.
— Coś o tym wiesz?
— Więcej niż byś się spodziewał — westchnęła, po czym dodała: — ale to zupełnie nudne.
— Słyszałem legendy...
— Jeśli mówią o zakonie ninja, już od progu należy je wykluczyć.
Roześmiali się oboje a nieboszczyk, który nie mógł się śmiać, wpatrywał się w sufit nieruchomym wzrokiem. Gdyby się zaśmiał, nie można byłoby nazywać go zmarłym i z pewnością ani mężczyźnie, ani kobiecie nie byłoby do śmiechu.
— A więc. Kulka i schody. Brzmi jak świetny poniedziałek.
Prawda. Ofiara była sprzedawcą w spożywczym. Właśnie miała przerwę i szła do domu. Wdrapała się na trzecie piętro, a tam już ktoś na nią czekał. Nie zamienili nawet słowa, bo na podłodze zdołał odbić się niepełny kształt buta. Obecność zabójcy musiała być zaskoczeniem. Potem rozległ się strzał: kilka kropli krwi na stopniach i barierce a biedak stoczył się ze schodów, by uderzyć głową o parapet.
— Też nie lubię poniedziałków.
— Nie zamierzasz chyba urządzać z tego powodu strzelaniny?
— Nie, aż tak ich nie nienawidzę, pani Detektyw.
Roześmiali się ponownie, jak gdyby nie mówili o okropnej zbrodni a dobrym żarcie. Lubili rozstawać się w dobrym humorze, by stłumić ciężką atmosferę miejsca, w którym byli.
Up udała się do swojego samochodu: niemal terenowego forda, by w ciszy kabiny ułożyć fakty: schody, strzał, poniedziałek. Jak wielkiego można mieć pecha w poniedziałek trzynastego o trzynastej trzynaście? Czy w Chinach miałoby się pecha w czwartek czwartego o godzinie czwartej cztery?
Lookback dobrze znała się na pechu, bo kiedyś nieustannie ją prześladował. Potem zwyczajnie nastąpił przełom i jej życie z ludzkiej komedii stało się harmonijny dziełem.
— A więc, stary przyjacielu. Znów udowodnię, że nie istniejesz.
Nie czekało jej proste zadanie. Miała w ręku wszystkie karty. Pozostawało jedynie przyzwoicie je rozegrać. Wystarczyło powiązanie między kartką, pistoletem i śmiercią.
Do wieczoru nie znalazła niczego, co mogłoby połączyć te trzy punkty. Więc z niepokojem położyła się spać.
Oh, co się jej śniło! Że była w objęciach wysokiego bruneta. Każda kobieta uznałaby to za dobry sen, ale nawet oddając się sennej marze, Up myślała o czymś innym. Zmusiła się do zbudzenia i przekręciwszy się na drugi bok, nakazała samej sobie spać. Już żadna senna mara jej nie nawiedziła, za to rano obudziła się z gotową odpowiedzią, z którą stawiała się na policji:
— Witaj, Gary.
— Witaj, Up. — Ulubiony policjant pani Detektyw odwzajemnił uśmiech i uruchomił dyktafon. — Nad czym ostatnio pracowałaś?
— Nad tą sprawą... Zdaje się, że jest oznaczona numerem trzynaście.
— Tak. Zabójstwo sprzedawcy. Tamta kartka i... Aż sam jestem ciekaw.
— Nie do końca rozumiem, skąd wyciągnęła pani te wnioski. — Dziennikarz odważna się jej przerwać i, co gorsze nazwać ją "Panią". Detektyw skrzywia się z niesmakiem.
— To był przypadek. Sprzedawca nie płacił komuś za ochronę, więc go ostrzeżono.
— Dość niefortunnie, tak?
— Prawda. Strzelający ranił z nadzwyczajną precyzją. Zapomniał tylko o sile odrzutu.
— A kartka? — dopytuje się usilnie, zapełniając kolejne linijki notesu tekstem.
— Czysty przypadek. Jak wspominałam, szaleniec wysyłał je przypadkowym ludziom. Życie bardzo lubi się nabijać.
Up patrzy w stronę swojej opróżnionej filiżanki z herbatą. Gdyby chciała, zamówiłaby jeszcze jedną. Tym razem z cytryną.
— A mogę wiedzieć, czemu pani zainteresowała się tą sprawą? Nikt chyba pani nie wynajmował.
Kobieta uśmiecha się, jakby tylko na to czekała. Wydobywa z kieszeni kopertę w środku której siedzi kartka ze zrywanego kalendarza. To strona z datą tamtego dnia: czwartego czerwca, czwartek.
Dziennikarz patrzy na zegarek. Właśnie dochodzi cztery po szesnastej. Wyciąga pistolet i celuje w panią Detektyw. Ona nie okazuje zupełnie żadnych emocji.
— A więc jednak jesteśmy w Chinach. Dziwne, nie przypominam sobie tej podróży.
— Nie musisz — mówi, pociągając za spust.
_ _ _ _
Jak śledztwo?
Miesiąc w miesiąc widuję rozpaczliwe prośby o adopcję. Adopcję stworzenia otwartego i gotowego na zagnieżdżenie się w życiu człowieka jako najlepszy przyjaciel. Nie jedno, ale dziesiątki. Jednocześnie przebija się przynajmniej kilkanaście ogłoszeń o chęci adopcji szczeniaczków. Serce zaczyna człowiekowi pękać… Dlatego jako plaster aplikuję ten krótki quasi wywiad (prawdziwe rozmowy nigdy mi nie idą…). Proszę, nadstaw uszu.
— Więc to już? Mam po prostu mówić?
Zazwyczaj, w takich sytuacjach pojawia się zaskoczenie, że ktoś chce go wysłuchać. Człowiek, który mógłby zostać jego potencjalnym przyjacielem. Być może przyszły dom.
Bezpańcio jest uroczym, średnim psem przypominającym wilka. Czarny, jak noc (choć w refleksach światła lekko czekoladowy) i niewyobrażalnie kudłaty. Poza tym, w okolicy pyska kwitnie dostojna siwizna a na piersi bieli się osamotniona plama.
— Jestem już doświadczonym psem.
Nie można w to wątpić. Dostojny, energiczny dziewięciolatek o pięknych, ciemnych oczach. Gdzieś w nich czai się mądrość przebytych przeżyć i wielki spryt.
— Ale nie będę chciał wiele. Oferuję się na posadę najlepszego przyjaciela.
Co jakiś czas rzuca pytające spojrzenie opiekunowi tymczasowemu. Ten kiwa głową, ale robi to tylko po to, by dodać mojemu rozmówcy pewności, że może kontynuować. Być może są o krok od wielkiego przełomu. Zawsze muszą mieć nadzieję.
— Ja… Chciałbym mieć stały dom. Umiem chodzić na smyczy, jestem wyszczepiony i wykastrowany. Bardzo energiczny i radosny.
Musi nad czymś myśleć między słowami, śledzić coś w pamięci i odrzucać kolejne słowa. Pewnie nie chce mi powiedzieć. To może być dla niego za trudne.
— To dziwne, że zawsze tu wracam. Pozostaję bezpański. Nie chcę taki być do końca życia.
Czyżby w tych oczach pojawiły się łzy? Czy to tylko przewidzenie, że pies naprawdę płakał?
— Hotele i domy tymczasowe to nie to. To tylko namiastka.
Zapada cisza, w której i mi smutek ściska gardło. Każda taka historia jest na swój sposób tragiczna. Okropne jest to, że istota czeka z otwartym sercem gotowym do przyjęcia człowieka a ten ktoś…Nie ma go. Jeszcze się nie znalazł. Szuka.
— To może być coś nie tak we mnie? Moja sierść? To, że jestem czarnym psem? Czarnym burkom zawsze wiatr w oczy... Nawet zmiana imienia mi nie pomogła.
Staram się zaprzeczać, nie z grzeczności. Pamiętam dziesiątki psów. Domnych, bezdomnych, szczęśliwych i smutnych. Te, które są czarne znajdują się w każdej z tych grup. Kolor nie powinien mieć znaczenia.
Nie dało się dalej rozmawiać. Pies zmarkotniał i zwinął się w kłębek. Przez tyle czasu ciągle tracił i zyskiwał nadzieję. Pewnie znowu rozważał, czy to nie czas pogodzić się z losem.
Na koniec zapytałam tylko, czy mogę swoim niezgrabnym ołówkiem uchwycić osobę mojego rozmówcy. Zgodził się, ale mam świadomość, że nie wyszło najlepiej. Przynajmniej z sercem.
***
Bezpańcio jest prawdziwym psem, który naprawdę szuka domu, nadal. Posługuje się tylko innym imieniem, co i tak nie ma znaczenia. Nawet jego zmiana nie pomogła mu trafić na swojego człowieka. Za każdym razem wracał do domów tymczasowych. Dlaczego? Pech czarnego psa.
O nie! Ten fakt nie został przeze mnie zmyślony. Czarne psy i koty są, że statystycznego punktu widzenia, rzadziej adoptowane. Rasizm? Uprzedzenia? Przesądy? Jako współlokator (od czasu do czasu) dwóch czarnych kotów i czarnego psa, mogę zapewnić, że nie przynoszą pecha, co najwyżej martwe myszy, ptaki lub całą masę radości.
Na niekorzyść Bezpańcia działa też wiek. Z ogromnym bólem patrzę na ogłoszenia o chęci adopcji szczeniaczka (rozumiem to i nie potępiam), w czasie, gdy dojrzałe, kochające psy skomlą o prawdziwe, godne najlepszego przyjaciela człowieka, życie. Aż przypomina się przypadek mężczyzny z wysp greckich, który prowadził schronisko zaniedbując życie osobiste, łapiąc bezdomne psy do sterylizacji i podejmując potworne decyzje, by uśmiercać podrzucane mu szczeniaczki. Uzasadnienie jego działania uświadamia miłośnikom zwierząt, dlaczego w tej tragicznej sytuacji miał słuszność*.
Przepraszam za wyżalanie się. Czuję się jak chory, romantyczny straceniec w tej sprawie i wiem, że nie jestem odosobnionym przypadkiem. Przynajmniej mam taką nadzieję. Może nie zamordujemy Cara, ale uda się wywalczyć dom dla nieszczęsnego Bezpańcia.
*Dotyczy książki „Wet. Moi wspaniali dzicy przyjaciele” Luke Gamble (W.A.B (seria:Biosfera))
(Wszystkie myśli krążą teraz prawdopodobnie wokół szkolnej gorączki, dlatego proponuję małą wycieczkę. Plecaki spakowane?)
Momencik. Zanim do pracy zaprzęgnięty zostanie wujek Google, proszę o chwilę cierpliwości, bo odbędziemy tę podróż manualnie. Mapą po palcu. Albo jakoś tak.
Najpierw lot do Australii (w ten sposób skracamy drogę z około 33 tysięcy kilometrów, by nie nadwyrężać spragnionych odpowiedzi czytających). Z Warszawy lecimy około 36 godzin z dwoma przesiadkami w tym jedną w Istambule. Następnie bookujemy miejsce na statku, który zabierze nas prosto do naszego tajemniczego miejsca na oceanie pacyficznym. Brzmi jak długa podróż. Warto uzbroić się w cierpliwość i dobre towarzystwo.
Spragnionym i głodnym wrażeń szef kuchni proponuje:
*
Pewnego dnia, w końcu, budzimy się pełni jakiegoś niepojętego napięcia. Oto GPS informuje nas triumfalnie:
Dotarłeś do celu. Miejsce docelowe znajduje się przed tobą.
A tu nie ma nic.
Pierwsza myśl, jaka pojawia się w głowie, to wrażenie, że nemo pomieszały się zmysły i ludzie zostali skierowani donikąd. Może być gorzej. Jeszcze okaże się, że ktoś zaraz padnie ofiarą okrutnego morderstwa i powstanie typowe zamieszanie. Typowe dla klasycznej powieści kryminalnej.
Nie, żadnych takich. Miejsce, w którym (wirtualnie) się znajdujemy to ciekawostka geograficzno-matematyczna. Tak zwany oceaniczny biegun niedostępności (ang. Point Nemo (teraz już prawdopodobnie jest jasne, dlaczego osoba pisząca przepada za tym miejscem)). Został wyznaczony w 1992 roku przez chorwacko-kanadyjskiego statystyka, Hrvoje Lukatela. To punkt tak bardzo oddalony od wszystkich lądów, że bliżej z tego miejsca do ludzi znajdujących się na orbicie ziemskiej. Wymarzone miejsce na spokojne wakacje!
Szukając informacji o Punkcie Nemo (wolę tę nazwę), okazało się, że biegunów niedostępności jest znacznie więcej. A więc: północny, południowy, kontynentalne. Ba, jest cała procedura ich wyznaczania. No proszę, typowo ludzkie. Wyznaczyć sobie matematycznie taki nieprzydatny punkt.
Ach, oczywiście. Punkt Nemo nie jest, niestety, miejscem wiecznego spoczynku Nautilusa i Kapitana Nemo. Dlaczego? W Tajemniczej Wyspie współrzędne Wyspy Lincolna są wyjątkowo dokładnie podane (34°57′S 150°30′W) i są one nieco inne, niż te, które widnieją w tytule tego wpisu. Warto też pamiętać, że Wyspa Lincolna zniknęła z powierzchni oceanu – na próżno jej szukać. Szkoda. Myślę, że Excelsior na pewno by tam zawędrował.
Co ciekawsze, pewien polski pisarz postanowił wysunąć zupełnie inne argumenty takiego a nie innego położenia Tajemniczej Wyspy. Zdradzę tylko, że ma to wiele wspólnego z kilkoma poplątanymi tezami i faktem, że Kapitan Nemo (pierwotnie) był Polakiem. Obiecuję więcej nie zdradzać.
Po tej męczącej wyprawie, czas najwyższy obrać kurs na dom. Chyba wszyscy stęskniliśmy się za lądem.
Bibliografia:
Pozdrawiam i powodzenia (i pamiętamy, że dziś rocznica wybuchu IIWŚ)
PS: *Odsyłam do wątku na grupach dyskusyjnych, gdzie (mam nadzieję) pojawi się więcej książkowych dań :) Które z nich najbardziej Wam by zasmakowało?