Avatar @adam_miks

adam miks

@adam_miks
45 obserwujących. 86 obserwowanych.
Kanapowicz od 6 lat. Ostatnio tutaj 25 minut temu.
czytaczkiadama
Napisz wiadomość
Obserwuj
45 obserwujących.
86 obserwowanych.
Kanapowicz od 6 lat. Ostatnio tutaj 25 minut temu.

Blog

wtorek, 18 października 2022

PAN WIKTOR opowiadanie

Na ulicy Konstancińskiej w Warszawie co dzień około południa można było spotkać pewnego człowieka, który spacerował po osiedlu Sadyba. Wiosną nosił on t – shirty i dresowe spodnie, adidasy nieco pobrudzone.

Miał wciąż opaloną twarz, czarne wąsy, fiołkowe oczy. Chodził wyprostowany, chociaż trzymał ręce w kieszeni. W słoneczny dzień zakładał na głowę czapkę, w pochmurny – bluzę z kapturem.

Zawsze zamyślony, mówił coś do siebie, stawiał szybkie kroki. Obchodził wszystkie osiedlowe alejki, przystawał w dwóch miejscach. Przy pawilonie usługowym oraz koło budynku szkoły podstawowej. W niej uczył się osiem lat, jeszcze przed Stanem Wojennym, z usług korzystał sporadycznie – a to fryzjer raz na miesiąc, a to jeszcze rzadziej pierogi w barze. Kilka minut później przechodził przez Bonifacego – w miejscu niedozwolonym, wstępował do kiosku „Ruchu”. Z czasopismem szedł dalej – wąskimi uliczkami jego małej ojczyzny.

Ustępował każdemu, kto ładnie poprosił. Potrącony mówił zawsze: „pardącik”.

Gdy zauważył ładną dziewczynę w minispódniczce, puszczał do niej oko. Mówił przy tym: „Dzień dobry, miłej pani”.

Taki był ten człowiek – pan Wiktor.

Pan Wiktor trzydzieści lat chodził ulicą Konstancińską i myślał że jak dotąd niewiele zmian wokół widział. Ulica mogła powiedzieć coś przeciwnego o panu Wiktorze. Zawsze ten sam i taki sam.

Jeszcze gdy pracował w osiedlowej bibliotece na pobliskich Stegnach, biegał tak szybko, że żadna osoba spiesząca na autobus nie dogoniłaby go. Był wesoły, gadatliwy, trzymał się prosto, miał czuprynę, tak gęstą że żaden fryzjer jej nie pokonał. Już wtedy kochał aktorów i filmy, w których występowali. Lecz zbyt rzadko chodził sam do kina – bo nie pozwalały na to kobiety. Zapraszał je na ten czy inny seans, ale to już nie było to. Lubił wchłaniać atmosferę filmu wprost z ekranu, ale solo, bez towarzystwa. Lecz gdy siedziała obok Zosia czy Tola lub ewentualnie Zuzanna, nie mógł się skupić. Damskie perfumy działały, jak płachta na byka. Dłoń sięgała nie raz kolana.

Przebywanie w bibliotece osiedlowej pozwalało na pracę umysłową – poprzez którą trochę ołysiał, nieco osiwiał. Nie pozbył się jednak młodzieńczej werwy, wciąż chodził truchtem. Miał ustaloną opinię eurydyty na dwu osiedlach, człowieka znającego ( prawie) wszystkie filmy i książki. Wykupił mieszkanie, w którym do tej pory mieszkał – i szukał żony.

Lecz siwiejącemu mężczyźnie z lekkim brzuszkiem trudno dogodzić. Ta była za młoda, tą znał niemal od dziecka. Trzecia była i może seksi i miała temperament, ale zbyt uczuciowa. Czwarta i piąta wszystko miała gdzie należy, niestety – zbyt wcześnie wyszła za mąż.

Pan Wiktor nie martwił się jednak zbytnio, pań i panien nie ubywało. Kupował to i owo, ale powoli i systematycznie. Książki, albumy, czytadła, cymelia. Stworzył niepowtarzalną bibliotekę, którą odwiedzały różne indywidua: szepleniące dzieci, jednoręcy dorośli, przygłusi staruszkowie. Oczywiście nie mogło zabraknąć kobiet. Młodszych, starszych – byle z pięknymi, pełnymi piersiami.

W przedpokoju, między domofonem a kontaktem zawiesił reprodukcję „Bitwy pod Grunwaldem” małych rozmiarów. Twierdził że chce mieć wrażenie ciągłego tłoku na przedpokoju. W kuchni goście mogli podziwiać „Martwą naturę z jabłkami”Paula Cezanne’a. Nigdy dosyć witamin w życiu! Największe jednak zadziwienie robiło odkrycie, którego dokonywano w ubikacji. Otóż nad rolką papieru pan Wiktor powiesił poster przedstawiający koszykarza rzucającego piłkę na obręcz kosza. Niejedna panna spiekła raka, gdy skojarzyła ilustrację – komentarz z miejscem zawieszenia. W łazience, nad umywalką pan Wiktor zawiesił szafeczkę z lustrem. „I wystarczy”, pomyślał, „dwie mordy nieogolone w plusku wody to już nadto”.

Pewna pani w chwili zachwytu i szczerości powiedziała, to co inni nie mogli, a chcieli:

- Ma pan ciekawe a dla niektórych irytujące skojarzenia. Czysto u pana – to fakt. Żona będzie zadowolona, ale te s y g n a ł y płynące ze ścian – bardzo, bardzo agresywne.

W mieszkaniu zrobiło się cicho, tylko słychać było spłuczkę w WC, bo ktoś z gości miał taką potrzebę.

Pan Tomasz chciał ratować sytuację:

- Za dużo książek czytam.

A ktoś dopowiedział:

- I wina zbyt dużo wąchasz, he, he, he.

Przykra atmosfera opadła jak kurtyna po złym spektaklu. Zaczęto się śmiać, żartować, dokuczać jeden drugiemu.

Od tej pory pan Wiktor nie wspominał już o małżeństwie. Machał tylko ręką, a jak kto wspomniał o

małżeństwie, wzdychał:

- E, taaaaam …

Od tego wieczoru golił policzki dwa razy dziennie. Aby odsłaniać uśmiech i resztę zalet. O kobietach wyrażał się z szacunkiem, a dla ich wad i niechcianych wypowiedzi okazywał dużą wyrozumiałość. Pomału wycofywał się z dużych przyjęć i szalonych nocy.

Gdy przestał pracować z powodu pewnego incydentu, pan Wiktor wszystkie swe siły skierował ku badaniu literatury i sztuki ogólnie rozumianej. Dużo czytał o spektaklach które chciał obejrzeć. Obrazy w galeriach oglądał tyle razy aż zrozumiał ich przesłanie.

Jeżeli coś mu się spodobało, mówił głośno i szczerze:

-Tak, tak – to mi się podoba!

Był wyrozumiały wobec wad młodości. Zawsze powtarzał że jeszcze czas, że może wyrobi się ten czy ów. Sprawdzał co pewien czas czy Iksiński napisał drugą i lepszą powieść, a Zetowski ukształtował się w rzeźbie.

I tak to był wyrozumiały dla niedoskonałości człowieczej, a o grzechach pierworodnych pisarzy nie rozmawiał. Sam przecież próbował pisać. Prozę i poezję – bez żadnych pomyłek. Kilka fragmentów opowiadań wydrukowano w znanym czasopiśmie literackim. O jego wierszach również dyskutowano na łamach periodyków.

Jednak i pan Wiktor miał pewną słabość. Nie cierpiał hip-hopu. Kiedy słyszał rytmiczną wypowiedz tekstu nałożoną na częstotliwość BPM włosy jeżyły mu się na głowie. Przyśpieszał kroku, tracił humor. Gdyby był młodszy – z pewnością ustanowił nowy rekord świata na sto metrów, i byłby on lepszy od wyniku Usaina Bolta. Mówił coś do siebie, coś o kulturze Morza Śródziemnego.

Z tego dziwactwa nie robił żadnej tajemnicy. Raczej się tłumaczył:

- Hip - hop gra na najniższych sferach życia ludzkiego. Wysłuchałem dwa, no może – trzy utwory, i starczy! Już wiem w czym rzecz.

I dodawał:

- Zresztą ten cały hip – hop mnie drażni. Wywołuje niepotrzebną kakofonię w uszach. Gdyby Bogusław Kaczyński żył, z pewnością by mnie zrozumiał. I aby podnieść rozmowę na odpowiedni poziom, zaśpiewał:

- Zabiłem byka/cóż to jest byk/krew z niego sika/siku siku sik.

Ktoś złośliwy, znając wstręt pana Wiktora do hip-hopu, kupił mu w prezencie najnowszą płytę Taco Hemingwaya. Tłumaczył się potem skojarzeniem z wielkim pisarzem amerykańskim:

- No, przecież Wikuś ( Wikuś, też coś!) bardzo przepada za tym Hemingwayem …

Inny ktoś próbował wyjaśnić:

- Właśnie że nie z a t y m Hemingwayem …

- Nie? - dziwił się tamten – A to moja wina że obaj tak samo nazywają się??? A w sumie – w tym miejscu puszczał oko do słuchającego – czy kto widział aby Polak nazywał się Hemingway?

Pan Wiktor tylko machnął ręką gdy zobaczył prezent i usłyszał genezę zakupu. Co będzie się wykłócać o taką błahostkę z kimś, kogo ledwo znał. Epoka honorowych pojedynków dawno już się skończyła.

Którejś soboty – a był kwiecień, przechodził przez placyk niedaleko kiosku „Ruchu”, o którym wspomnieliśmy na początku opowieści. Prostokątny osiedlowy ryneczek był wyłożony betonem. Bliższy dłuższy bok, równoległy do ulicy Bonifacego, tonął w zieleni starych drzew. Przeciwna strona placyku również była ocieniona, ale nie drzewami, lecz czteropiętrowym budynkiem. Krótsze boki stanowiły przestrzeń otwartą, z nich wyłaniały się ścieżki prowadzące dalej, w głąb osiedla. Gdzieś w pośrodku zakwitł placu zakwitł klomb kwiatów.

Pan Wiktor tego dnia czuł się zmęczony. W czwartek i piątek siedział do późna w noc nad maszyną do pisania. Pisał, nanosił korekty, przerabiał sceny. Nie wykąpał się, nawet nie umył zębów. Wypił za to dwie gorące kawy.

Działał w oparach amoku. Powiedział sobie że nie położy się do łóżka, dopóki nie postawi kropki kończącej trzeci rozdział. Jak to się mówi w powieściach Prusa czy Sienkiewicza – wybiła na zegarze godzina druga, gdy nakrył się kołdrą.

Lecz dzisiejsze zmęczenie dało mu dużo do myślenia. Powinien w ciągu dnia częściej odpoczywać. Dwie godzinki dla słoninki, jak to się mówi potocznie. Pisać rano, nie wieczorem. Może kupić rowerek stacjonarny? Poprawić kondycję? Spacery dawały rekreację niż tężyznę. Od czasów żartu z Taco Hemingwayem przysiadywał na prawie każdej ławce.

Niedaleko klombu postawiono ławkę zbitą z desek. Materiał z którego zrobiono nóżki i poręcze przypominał jakiś rodzaj metalu.

Pan Wiktor siedział już z pół godziny, gdy na placyku zaczął się ruch. Z kilku stron jednocześnie przybiegli młodzi ludzie. Dziewięcioro roześmianych, rozgadanych smarkaczy, którzy chcą być za wszelką cenę dorosłymi. Pięciu chłopców i cztery dziewczyny.

Jeden z chłopców niósł pod pachą magneton. Był to przystojny brunet z nikłym wąsem pod nosem. Zawadiacko uśmiechał się.

Chłopcy ubrani byli podobnie jak pan Wiktor. Sportowo lecz elegancko. Jakby wyszli z hali sportowej a podążali do miejskiej kawiarni. Dziewczyny poubierały się w spódnice aż do kostek i bluzki z dekoltem.

Zaczęli tworzyć pary. Chłopak, który opiekował się magnetofonem, postawił go blisko ławki, na której siedział pan Wiktor. Czekał, aż koleżanki i koledzy ustawią się w porządku, jaki zaplanowali.

Utworzyli zatem wijący się wąż, w którym trudno było odgadnąć przód i tył. Wąż ciągle łamał się, przerywał. Ktoś zasycał i smarkacze stanęli – wyprostowani ale ciągle z baraszkującym śmiechem na ustach.

Dopiero wtedy młody człowiek, ten bez pary, a z szalikiem zarzuconym przez szyję, stanął z boku i wyciągnął z tylnej kieszeni smartfona. Po chwili był gotów kręcić filmiki i robić zdjęcia.

Z szeregu dał się słyszeć głos. Jedna z dziewcząt mówiła:

- Zaczynamy! Zaczynamy przedstawienie dla Małgorzatki, lat dziesięć. Panie, panowie! Zbieramy dla potrzeb tej miłej, sympatycznej dziewczynki! Juhu, juhu, juh!!!

Pan Wiktor patrzył na młodzież z zaciekawieniem. Poczuł się jak na planie filmowym, w nierealnym świecie dorastania. Podobały się mu dziewczyny. Chłopcy także. Uśmiechnął się raz, drugi.

Uśmiech zgasł na jego ustach w momencie gdy usłyszał pierwsze dźwięki muzyki. To chłopak z szalikiem, niespostrzeżenie włączył magnetofon.

Pan Wiktor nie rozpoznał wykonawcy, lecz gatunek muzyczny. To był hip - hop.

Gówniarze jedni, pomyślał – nie znają innego rytmu tylko ten prostacki, wulgarny hip – hop??? Boguś Kaczyński by im dał do wiwatu!

Lecz cóż to takiego? Młodzież zaskoczyła go. Poruszali się rytmicznie, w półkolu, jakby tańczyli tango.

Pary tańczyły coraz bliżej pana Wiktora, coraz bliżej śmiejąc się. Chłopak ze smartfonem stanął naprzeciwko niego. Bez pytania wycelował obiektyw w jego twarz.

Pan Wiktor nie zdążył zareagować. Rozpierzchli się. Znikli. Tak jak się pojawili znikąd, tak również uciekli donikąd. Wszyscy – włącznie z fotoamatorem.

Zakrył twarz rękoma. Pochylił tułów ku nogom.

- Musiu, na podwórku była muzyka i dużo radości – usłyszał nagle piskliwy, dziecięcy głosik dochodzący gdzieś z góry.

- Tak, wiem. Byłam blisko Ciebie. Widziałam te tańce – odpowiedział dużo wyższy głos, kobiecy.

Pan Wiktor spojrzał w kierunku, z którego dochodziła rozmowa. Na jednym z balkonów czteropiętrowego budynku, który stał po przeciwnej stronie placu – rozmawiały dwie kobiety. Kobieta i młoda dziewczyna, uściślił pan Wiktor. Matka i córka, domyślił się.

Córka ma na imię Małgorzatka, dywagował dalej. To dla niej to całe przedstawienie. Ten taniec, śmiech, wszystko.

Rozmowa przebiegała w sposób swobodny. Słyszał każde słowo, wszystkie kaszlnięcia i przecinki. Czuł się jak w teatrze. Nie po raz pierwszy tego dnia.

- Co tańczyli? - zapytało dziecko.

- Tango – odpowiedziała matka.

- Do hip hopu? - zdziwiła się córka.

- Oj, ty głuptasie – zaśmiała się kobieta i tłumaczyła spokojnym głosem – przecież wiesz, że robią dla ciebie challenge. I wszystko nagrali. Teraz prześlą na facebooka. Mają tańczyć tango w rytmie każdego rodzaju muzyki.

Córka również śmiała się:

- Ja to wiem, musiu. Ale taki to dziwny pomysł.

- Asi pomysł.

- Moja starsza siostra ma dzikie pomysły – oznajmiła po chwili z godnością Małgorzatka.

Pan Wiktor podniósł się w tej chwili z ławki, mechanicznym krokiem podszedł do bloku. Jego kroki odbijały się od ścian budynku.

- Ktoś idzie po podwórku, musiu, a autobus odjechał – zapewniła dziewczynka.

Kobieta dopiero po chwili odpowiedziała:

- Taaaaak, ktoś idzie w naszą stronę – z pewnością zauważyła pana Wiktora. Wpatrywała się w niego. Stały na balkonie drugiego piętra. Pan Wiktor stanął, ukłonił się kobietom: zdjął czapkę i uśmiechnął. Starsza pomachała ręką, młodsza stała bokiem i nie mogła zobaczyć gestu pana Wiktora. Poza tym głowę miała odchyloną w tył. Jakoś tak dziwnie stoi, pomyślał pan Wiktor.

- Ten ktoś – kontynuowała dziewczynka – albo odszedł z placyku, albo stanął i czeka. Musiu, na co można czekać na naszym placyku?

Matka nie odpowiedziała. Przytuliła córkę i pocałowała w czoło.

- Nie odszedłem, nie odszedłem – odpowiedział głośno pan Wiktor – jestem tutaj.

Dziewczynka wzdrygnęła całym ciałem.

- Kto? Kto tutaj jest? - zapytała się cicho.

Matka odpowiedziała:

- To ten pan co szedł przez placyk, odpowiedział. Ładnie się ukłonił – dodała z uśmiechem.

Małgorzatka oswobodziła się z ramion dorosłej kobiety i powiedziała na tyle głośno, na ile starczyło sił:

-Dzień dobry, panu!

-Dzień dobry, miłej pani.

Dziewczynka stała wyprostowana, oparta o matkę. Głowę przekrzywiła na bok, kierując oczy ku słońcu. Wyciągnęła ręce przed siebie.

- Jaki ładny dzień, zgadza się pan ze mną?

- Bardzo ładny, przepiękny.

- A gdzie pan idzie?

- Do domu, bo już jestem zmęczony.

- To następnym razem pokażę panu mojego kotka, ulubionego. Prawda, Musiu, że mogę pokazać panu kotka?

Kobieta odpowiedziała:

- Jeśli pan zechce …

- No, pewno, że zechce. Prawda, proszę pana, że pan zechce?

Ale pana Wiktora nie było już pod balkonem. Szedł szybko wąskimi uliczkami Sadyby. Mówiąc dokładnie – uciekał.

Zrozumiał wreszcie. Pojął sytuację. Ta dziewczynka, ta Małgorzatka – ona była niewidoma. Dlatego tak dziwnie pochylała głowę. Dlatego wciąż pytała co się dzieje na placu i dalej, na osiedlu. A zarazem odgadywała wszystkie odgłosy miasta – zawsze celnie.

Matka dziewczynki wspomniała że grupa młodych ludzi ma zatańczyć tango za każdym razem w rytmie innej muzyki niż tango. Ciekawe zadanie, przyznał pan Wiktor, ale i karkołomne.

Czy można zatańczyć tango w rytmie walca? Tego nie wiedział, aż tak bujnej wyobrazni nie miał. Wiedział natomiast, że jest możliwe zatańczenie tanga, gdy w tle słychać muzykę hip-hopową. Wiedział – bo widział.

Powiedzieliśmy o panu Wiktorze dużo, ale nie wszystko. Czytelnik nie wie że bohater opowiadania lubi się uczyć rzeczy, które rzadziej przydają się niż umiejętność czytania. Jedną z takich sprawności jest posługiwanie się komputerem, a zarazem internetem.

Pewnego dnia zobaczył na tablicy ogłoszeń w Osiedlowym Domu Kultury anons o kursie, dzięki „któremu świat pecetów i wirtualnej pajęczyny nie będzie już obcy”. Dwutygodniowy, niedrogi, blisko domu.

Dzięki kursowi znał to słowo, które wypowiedziała mama Małgorzatki. Challenge.

Wyzwanie. Ktoś wymyśla zadanie, którego podjąć się ma określona grupa internautów. Pewno tak było i tym razem. „Asi pomysł”, powiedziała matka. Siostry Małgorzatki. Zebrała ludzi, pewno nauczyli się tańczyć. Jeden z kolegów ma nagrywać to wszystko. Zbierają pieniądze. Na co? Nietrudno się domyślić – na operację oczu Małgorzatki. To co nagrane – wrzucają na facebooka. Stworzyli zbiórkę. Będą zbierać aż do skutku.

Jejku – przecież to jasne, po co on gada ze sobą o rzeczach, które widać jak na dłoni? Musi poukładać w głowie wydarzenia, których był świadkiem. Odnaleźć challenge Asi. Skontaktować się z nią lub kimś kto mógłby mu dopełnić wiadomości.

Pan Wiktor odpocząwszy po atrakcyjnym spacerze, przeszukał biurko. Odnalazł smartfon od dawna nieużywany. Naładował baterie – uj, dobrze - urządzenie działało.

Po piętnastu minutach poszukiwań – znalazł. Wpisał w wyszukiwarce hasło, które przyszło mu do głowy - „TANGO CHALLENGE” i komputer odnalazł link który doprowadził pana Wiktora do odpowiedniej strony.

Przeglądając stronę, dowiedział się kilku ciekawych spraw.

Ten występ, który dziś widział, to już trzecia część challenge’u. Najpierw było tango w rytmie cha – cha, potem w rytmie bolera. Za kilka dni, we wtorek, tańczyć będą w rytmie salsa.

Każdy pokaz odbywał się w innym miejscu. Wtorkowy odbędzie się na boisku szkolnym.

Najważniejszą rzeczą było to że challenge był powiązany ze zbiórką na rzecz operacji oczu Małgorzatki.

Odnalazł adres emailowy Asi – siostry Małgorzatki, napisał parę słów. Chciał uzyskać kilka informacji.

- Ale czy uda im się zebrać te pieniądze? - mruczał pod nosem – i czy uda się ta operacja?

Coś zakołatało w głowie. Nowa myśl. Napisał drugiego emaila do Asi. Zadał jedno, ale ważne dla niego pytanie. Na pierwszy email nie było jeszcze odpowiedzi.

Chciał się czym zająć. Podszedł do biurka. W maszynie do pisania była wkręcona kartka. Na niej kilka akapitów.

Pięć dni temu je wystukał, i wtedy wydawały się godne zapisania. Teraz jednak odkrył ich miałkość i bezużyteczność. Wykręcił kartkę z maszyny. Pogniótł ją – rzucił na dywan.

W szufladzie leżały trzy gotowe opowiadania. Kilkustronicowe, niewielkie historyjki z życia samotnego człowieka. Siedział nad nimi pięć tygodni.

A nad jedną głupią stroniczką mozolił się już tydzień. Żadne zawiązanie akcji nie odpowiadało mu. Ostatnie, które leżało u jego stóp – obrzydliwą grafomanią. Jak on mógł coś takiego napisać? Młody człowiek z pierwszej licealnej napisałby o wiele lepsze ustępy prozy. O wiele szybciej i sprawniej.

Jeszcze jedno pytanie: czemu bohaterem literackim ma zostać hiphopowiec? A tak wynikało z zdań które stłamsił w kilka sekund.

To była największa zagadka którą chciał rozwiązać.

Wszystko przez sen.

Jakieś majaki, po których czuł się jeszcze bardziej zmęczony, niż gdy kładł się spać. Delirium o tekście do rapowania, który raz się przybliżał, raz oddalał. Krążył wokół uszu jak natrętna mucha. Tekst był dopiętym na ostatni guzik opowiadaniem.

Rano nie mógł się skupić, nawet zwykłe przyrządzenie śniadania sprawiało mu kłopot.

Przypomniał sobie jednak sen – nic to, że dopiero po południu, gdy zwykle był czas między obiadem a lekturą.

Porzucił jednak te dwa zajęcia – z pustym żołądkiem i pustą głową zasiadł przy biurku. Zaczął pisać.

Po dwóch godzinach poddał się.

Na kartce zostawił ślad jedynie kilku akapitów.

Na czole poczuł krople potu, chociaż nie było gorąco.

Położył się do łózka w ubraniu.

Przespał wieczór i całą noc.

Kiedy obudził się poczuł ogromne zmęczenie.

Wszystko wydarzyło się pięć dób temu.

Dzisiejszy spacer był pierwszym od tego czasu.

A teraz wgapiał się w pustą maszynę do pisania jak w obraz czegoś co już nie miało się wydarzyć. Przymknął powieki. Poczuł się niekochany. To takie łatwe, gdy ręka daje się ując. Jednym ruchem pogłaskać nagie udo. To bardzo łatwe.

Ale miłość? Kobiety odchodziły po miesiącu, po pół roku – zależało od temperamentu donny matrony. Mówiły przeważnie, że było miło i przytulnie, ale czas podjąć decyzję. On jednak tej decyzji nie mógł, nie chciał – niepotrzebne skreślić – podjąć. Może sam nie miał siły kochać?

W pewnym momencie podjął decyzję – oderwie się od dotychczasowego życia.

Skupił się na czytaniu książek i pisaniu opowiadań.

Jeszcze nikomu ich nie pokazywał – bał się. Złej oceny pracy. Ktoś mógł powiedzieć złe słowo, obśmiać. Wolał schować bazgroły bibliotekarza ( tak nazywał opowiadania) do szuflady. Na razie nikt nie wiedział że wieczorami – a czasami i po nocach – obdarzał na Lubawie 1980 swoje własne przeżycia sąsiada z pierwszego piętra lub z ulicy obok.

Otworzył oczy. Wzrokiem poszukał zmiętej kartki papieru. Podniósł ją. Wygładził.

Naprawdę nic nie warte było to co zapisał?

Głównym bohaterem opowiadania miał być młody człowiek, mieszkaniec wielkomiejskiego osiedla. Przystojny, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Wymyślił dla niego imię - Krzysztof.

Absolwent liceum ogólnokształcącego. Student pierwszego roku studiów polonistycznych. Hiphopowiec. Założyciel zespołu.

Do zespołu należą cztery osoby. Krzysztof, jego młodsza o trzy lata siostra – Mania oraz dwóch kolegów ich obojga. Nazwa zespołu wszystko mówiła – KRZYBANDA. Łatwo zgadnąć kto jest liderem.

Próby urządzali – dwa razy w tygodniu - w garażu ojca jednego z kumpli. Ojciec pozwolił, był zapatrzony w jedynaka.

Opowiadanie zaczyna się w momencie, gdy KRZYBANDA ma właśnie próbę, gdy Mania traci przytomność. Wezwano pogotowie, w szpitalu okazało się że jest w ciąży. Krzysztof chce dowiedzieć się kto jest ojcem jego siostrzeńca.

Pan Wiktor skrzywił usta – jednak nic nie warte bohomazy. Styl, w którym zapisał historie Krzysztofa, był miałki, jak za młodzieńczych lat, bez żadnego wysiłku. Temat wyeksploatowany na wszystkie możliwe strony. Wyglądało to jakby czerpał garściami gotowe już pomysły.

Sen od którego wszystko się zaczęło, był przecież reminiscencją oglądanego filmu lub czytanej powieści ...

Kurczę blade – co on wyprawia? Rozwodzi się nad kartką pełną bełkotu, który nic nie jest wart! Z tej kartki nie wynika żadne życie.

A w rzeczywistym świecie dziewczynka o pięknym imieniu Małgorzatka cierpi z braku wzroku. Czeka na operację. Tutaj jest cała istota istnienia. Niepełnosprawne dziecko które żyje nadzieją na ozdrowienie.

Nie było jeszcze odpowiedzi na emaile. Pan Wiktor nie był zadowolony i mruczał coś pod nosem. Chodził w tę i z powrotem po pokoju. Zacisnął pięści. Zakrzyknął:

— Biedne dziecko!… Powinienem był zająć się nim od dawna…

Głupi! Głupi! Głupi! Podszedł do półek książkowych i wyjął pierwszą na którą spojrzał. Głuuuuupiii!!! Przyjrzał się okładce. Bolesław Prus „Katarynka”. Chwilę stał bez ruchu. W oczach poczuł łzy wściekłości.

Rzucił książką o podłogę. Podeptał nogami. Krzyczał przy tym:

- Głupi ja! Głupi ja!!!

W tym samym momencie usłyszał brzęczek przychodzącego emaila. Zaraz po nim – drugi brzęczek.

Zdyszany podbiegł do biurka, na którym leżał smartfon. Otworzył odpowiednią aplikację.

Otarł łzy. Westchnął raz, drugi. Podszedł do okna.

Czytał pierwszego emaila. Kiwał przy tym głową ze zrozumieniem. Znowu mruczał pod nosem:

- Oby zebrali pieniądze, oby zebrali. Gdzie numer konta? Aha, jest … - sięgnął po kartkę i długopis – zapisać … trzeba zapisać. Teraz poszukać … jak to się nazywa? - zbiórka, tak – poszukać zbiórkę, jest link … - przez chwilę wpatrywał się w cyferki ukazujące się na wąskim ekranie. Suma zebranych pieniędzy nie zadowoliła go.

- Zaraz, zaraz – mruczał dalej – wyślę linka zbiórki znajomym na facebooku. A numer konta bankowego zostawię sąsiadom w skrzynce pocztowej. Nie, w skrzynce nie. Zrobię plakat. I powieszę na drzwiach wyjściowych klatki schodowej.

Tak planował, tak obmyślał plan działania. Już widział tłumy ludzi pochylających się nad skarbonką – tak dużą jak ta na placu Zamkowym w latach siedemdziesiątych. Już kupował kwiaty Małgorzatce, Asi i ich matce – jakkolwiek by nie miała na imię. Już wyobrażał sobie wielki bal na cześć lekarzy operujących oczy dziewczynki. I tak dalej. I tym podobne.

O mało nie zapomniał o drugim emailu.

Smartfon trzymał w ręce, włączony. Stuknął w obrazek aplikacji poczty internetowej.

Po chwili czytał:

- „Szanowny panie Wiktorze, dziękuję za miły email. Bardzo dziękuję za zaangażowanie w sytuację Gosi. Tak, to był mój pomysł z tańcem na ulicach osiedla. Obskoczymy każdy znany nam rytm. Gosia uwielbia hiphopa – tak wymawia ( słodkie niewiniątko), i dlatego włączyliśmy go do challengu. Spojrzałam na zdjęcie Pana w avatarze – poznałam Pana. Był Pan wtedy, gdy tańczyliśmy tango na placyku. Grzesiek, bez niczyjej zgody, zrobił Panu zdjęcie. Obtegowałam go. Powiedział że już usunął fotkę z aparatu. Ale muszę Panu powiedzieć że przysłał mi ją na emaila. Przed wrzuceniem do kosza, przyjrzałam się Pańskiej twarzy. To była twarz człowieka który nie wszystko widział. Przepraszam za szczerość w ostatnim zdaniu. Pozdrawiam. Asia, sister Gosi”.

- Nie wszystko widział … - zamruczał pan Wiktor.

Następnego dnia zaczął pisać nowe opowiadanie. Zatytułował go „NIE WSZYSTKO WIDZIAŁ”. Początek był taki: „Na ulicy Konstancińskiej w Warszawie co dzień około południa można było spotkać pewnego człowieka, który spacerował po osiedlu Sadyba. Wiosną nosił on t – shirty i dresowe spodnie, adidasy nieco pobrudzone”.

 

 

 

piątek, 14 października 2022

"Wiersz z cytatem Mickiewicza" Jerzego Jarniewicza

Kometę z roku 1812 upamiętnił Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. Wojski Hreczecha, jeden z bohaterów poematu narodowego Polaków, miał w zwyczaju badać niebo i przedstawiać swoje, jak domniemywamy – autorskie lub przeczytane poglądy na życie planetarium gwiezdnego.

Jak czytamy:

 

[ ...] gwiazd historyje, które z książek zbadał,

Albo słyszał z podania, Wojski opowiadał.

Chociaż wieczorem słaby miał wzrok Wojski stary

I nie mógł w niebie dojrzeć nic przez okulary,

Lecz na pamięć znał imię i kształt każdej gwiazdy:

Wskazywał palcem miejsca i drogę ich jazdy.

 

Lecz zdarzyła się taka noc, gdy nikt nie zważał na słowa Wojskiego. Na niebie pojawiła się kometa, i właśnie tym niebieskim ciałem był zajęty prosty lud litewski. Mickiewicz tak charakteryzuje poznanie człowieka z pięknym zjawiskiem kosmicznym.

 

Był to kometa pierwszej wielkości i mocy.

Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy;

Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera,

Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera,

Warkocz długi w tył rzucił i część nieba trzecią

Obwinął nim, gwiazd krocie zagarnął jak siecią

I ciągnie je za sobą, a sam wyżej głową

Mierzy, na północ, prosto w gwiazdę biegunową.

 

Proszę zwrócić uwagę na rodzaj gramatyczny słowa „kometa”. Mickiewicz użył rodzaju męskiego: „był to”, chociaż końcówka fleksyjna – już żeńska. Nie jestem biegły w dziedzinie historii gramatyki języka polskiego – przyjmuję jednak z dobrodziejstwem inwentarza, że w czasach Poety tak właśnie wyglądał zapis badanego słowa – „Ten kometa”. Być może wygląda to żartobliwie, być może nie. Powtarzam : nie mam odpowiedniej wiedzy, aby wydawać osąd na ten temat. Zresztą w tym artykule zajmiemy się zupełnie innym zagadnieniem. A „ten kometa” to uboczny temat, który w tym momencie zamykamy.

Aby przejść do meritum sprawy chciałbym zwrócić uwagę na wersy „Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera, Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera”. W starożytnym Rzymie termin ten stosowany był przez astrologów do określenia Gwiazdy Porannej, czyli planety Wenus widocznej nad horyzontem przed wschodem Słońca. Oznaczało zaś „Niosący światło”. W nomenklaturze chrześcijańskiej imię to pojawiło się najprawdopodobniej po raz pierwszy w Wulgacie, łacińskim przekładzie Biblii dokonanym pod koniec IV w. n.e. przez Hieronima ze Strydomu.  Oznaczało zaś to ( prawie) samo co dla astrologów z starożytnego Rzymu – planetę Wenus lub Jutrzenkę.

I ową Wenus, względnie Jutrzenkę ma zastąpić „ten kometa pierwszej wielkości i mocy”. Jedna światłość zastąpić ma drugą. Wejść w jej miejsce.

 

Dość niedawno przyznano Literacką Nagrodę „Nike”. Ku mojej radości przyznano ją poecie, Jerzemu Jarniewiczowi. Dostał Jerzy Jarniewicz za tom pod tytułem „Mondo Cane”.

Tom składa się z trzydziestu kilku wierszy, które Jarniewicz obdarzył długimi, opisowymi tytułami.

W „Wierszu z cytatem z Mickiewicza” Autor podaje ów wers z „Pana Tadeusza”, który wyżej podałem - „Był to kometa pierwszej wielkości i mocy”.

Po cytacie o komecie, pojawia się opis randki ze studentką o niskim i grubym głosie. Jerzy Jarniewicz porywa dziewczynę z sali wykładowej wprost na łąkę „gdzie żadna zawiasa nie skrzypi, szyba nie odbija nikogo”. Nie ma zawiasów, bo na łąkę prowadzi ścieżka, nie korytarz - jest to przestrzeń otwarta. Szyby również nie są potrzebne, z tego samego powodu. Żadnych odbić – polana czy błonie odbijają się w słońcu.

Zauważmy pewną rzecz. Jarniewicz zastosował ten sam manewr co Mickiewicz. Nadał żeńską formę przedmiotowi, który w współczesnej polszczyźnie ma rodzaj męski. „Ta zawiasa”. Nie dość na tym. Otóż poprzestawiał, wymieszał rodzaje gdy mówi o tej dziewczynie, z którą randkuje na łące. Ten dziewczyna.

W pierwszym momencie pomyślałem że to … błąd. Ale, gdy oprzytomniałem – czyli wczytałem się w tekst wiersza, zrozumiałem. Te wszystkie aluzje „rodzajowe”, są po to, aby ukazać świat podniecenia. Żyjemy w takich czasach, gdy nie jest ważna płeć osoby, do której czujemy pociąg fizyczny – tak zdaje się mówić Autor. Ważny jest sam akt afektu.

Jest również inny sposób interpretacji wiersza Jerzego Jarniewicza. Przetacza się przez Polskę dyskusja o ludziach LGTB. Na różnych szczeblach, różnych poziomach intelektualnych. Z różnym skutkiem. „Wiersz z cytatem z Mickiewicza” jest jedną z wielu cegiełek owej narodowej debaty. Jerzy Jarniewicz jest poetą – dlatego też napisał wiersz.

Wiersz wielowarstwowy. W pierwszym odruchu pomyślałem że Jarniewicz napisał ten wiersz, ponieważ sam jest zaangażowany w ruch LGBT. Ale to byłoby zbyt proste – zbyt trywialne. Może nawet bezczelne z mojej strony. Odrzuciłem ten sposób myślenia, zbyt oczywisty.

Jest o wiele prostszy sposób wyjaśnienia dlaczego ten wiersz powstał. Otóż ma Jerzy Jarniewicz dosyć pustosłowia o rzekomej „idei LGTB”, i zbudował świat, w którym widzimy normalnego ( podobnego do innych) człowieka. Z tym „defektem” że mając postać kobiety – głos pozostał męski. Ale to wciąż człowiek, nie idea. Ma umysł, duszę, uczucia. Nie idea – powtarzam. Wiktor Frankeinstein, bohater Mary Shelley – ten, owszem, stworzył coś w rodzaju idei. Dążenie do „wyprodukowania” człowieka, który ominąłby śmierć – to główne założenie Wiktora. W wierszu Jarniewicza widzimy człowieka. Urodził się, kiedyś umrze. Ma wady, zalety – i ( jeśli kto wierzy) Bóg go kocha.

Widzimy go z oddalenia, jakby podglądanego. Najpierw w sali wykładowej – a dopiero potem na łące, która okazuje się złudzeniem. W drugiej zwrotce zaś niedaleko przystanku autobusowego. Wydaję mi się że nie jest ustalony stosunek poety do tego człowieka. Poeta opisuje po prostu to co widzi. Bez żadnego oceniania, bez słów na nie, ani na tak.

Bo poeta nie musi oceniać. Poddaje do oceny wiersz razem z przesłaniem, które już tak naprawdę zapisałem. W poprzednim akapicie. Nie oceniajmy, spójrzmy.

niedziela, 12 czerwca 2022

SNY opowiadanie, które zrodziło się z felietonu

 

 

Bywa tak, że czytam kilka książek jednocześnie. Cztery, pięć, może nawet sześć. Staram się tak wybierać lektury aby reprezentowały różne gatunki. Aby było urozmaicenie. Aby ciekawsze było życie. To wewnętrzne, ma się rozumieć. Bo te zewnętrzne – można tak powiedzieć?, te które widać na pierwszy rzut oka, od rana do wieczora, wydaje się być nudnawe. Ale o tym napiszę w innym miejscu.

Czytam zatem pięć, sześć powieści naraz. Ktoś mógłby się spytać czy aby treść tych książek nie miesza się ze sobą w jednej, biednej głowie. Czyli w mojej łepetynie. Bogiem a prawdą nie wiem co odpowiedzieć. Są momenty, gdy bohatera jednego tomiszcza wklejam do zupełnie nieznanej mu opowieści. Ale są również chwile w których bezbłędnie i bezapelacyjnie streszczam kolejne powieści przeczytane za jednym zamachem, w tym samym czasie. Wszystko polega na predyspozycji dnia. Są dnie ( kocham Dąbrowską) kiedy czuje bez żadnego kłopotu wyliczam tytułu, bohaterów i główne wątki poszczególnych powieści. Są jednak godziny gdy Pilota Pirxa umieściłbym na orbicie przygód Mikołajka, a Doktora Żywago posłałbym między celebrytów Targowiska próżności.

Ale wracajmy do głównego tematu. Do mieszania w literaturze. Przepraszam. Do mieszania w głowie literaturą. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Jednego dnia czytasz „Pana Wołodyjowskiego” Henryka Sienkiewicza. Drugiego „Dziewczęta z Nowolipek” Poli Gojawiczyńskiej. Trzeciego zaś „Samotność w sieci” Janusza Leona Wiśniewskiego. Może się pomieszać? Bezapelacyjnie. Pan Wołodyjowski wjeżdża na suchy przestwór oceanu, gdy Baśka z kompaniją całą, czyli Franką, Kwiryną, Bronką i Amelką oraz Ewką Nowowiejską jedzą, piją, lulki palą. Tymczasem Jakub, ceniony informatyk, ogląda najnowsze filmiki youtube na ipadzie. Zatrzymuje się na chwile przy tytule „Nowe fakty w sprawie Trylogii”, klika zatem do Niej - czy to jest miłość czy kochanie? Podrzuca odpowiedniego linka, wie przecież że Ona jest entuzjastką Trylogii … I tak dalej, i tym podobne. Jak zapewne Czytelnik zauważył, poszczególne powieści spajają cytaty z Mickiewicza, mojego imiennika. Przepraszam, nic innego ( lepszego) nie przyszło mi do głowy. Na potrzeby wstępu do felietoniku jednak wystarczy. Bo tu nie oto chodzi aby epatować erudycją. Chciałem tylko pokazać co może się dziać, gdy czytamy za dużo naraz. Kosz z warzywami i owocami. Groch z kapustą oblany skwarkami. Czyli coś za dużo lub coś niestrawnego.

Poniżej przedstawiam wersję rozszerzoną skutków takiego czytania wszystkiego w tym samym czasie. To fikcja, jednak oparta na prawdziwym wydarzeniu. Dramatycznym wydarzeniu. Z happy endem.

 

Naciskam enter, ziewam. Pełnia księżyca, dwudziesta trzecia dwadzieścia pięć. Kaloryfer grzeje jak w piosence Urszuli. Plik, który przed chwilą wysłałem, zostanie przeczytany jutro rano. Odbiorca przesyłki zapewne już śpi, albo zajmuje głowę i serce czymś zupełnie innym niż odsiadywaniem godzinek przed laptopem. Wyłączam komputer, ponownie ziewam. Tuż przy biurku, na którym stoi pecet - pościelony tapczan. Jeszcze tylko zrobię miejscowy blackout, wykręcając żarówkę z lampki nocnej – i do łóżka marsz.

Jestem naprawdę zmęczony. Nie przebiegłem maratonu, lecz siedziałem cały dzień nad esejem czy felietonem – naprawdę w tym momencie nie pamiętałem, najwidoczniej bezruch fizyczny też może (z)męczyć. Bezruch fizyczny? Co ja wymyślam za idiomy? I czy to w ogóle jest idiom? Co ja kombinuję tuż przed północą? Owszem, lubię gry słowne, lecz zawsze z umiarem. A, niech mnie: bezruch fizyczny! Po prostu z głową w chmurze internetowej, opierając nogi o skrawek podłogi, wystukiwałem dwoma palcami pojedyncze zdania. Prawie statycznie.

Teraz też leżę w bezruchu. No, może poruszam którymś z palców dłoni. Jestem zbyt zmordowany, aby zauważyć który to palec i u której ręki. Zasypiam.

 

Tymczasem na biurku coś się zaczyna dziać. Czy mówiłem już Drogim Czytelnikom że wokół komputera chaotycznie leżą książki? Jeśli nie, nadrabiam zaległości. Taka średnia kupka kniżek, że tak powiem. Nie liczyłem dokładnie, ale wydaje mi się że tak około dziesięciu tytułów. Zostawiłem je w nieporządku, ponieważ nie wiem którą jutro wezmę do ręki. Bardzo lubię zabawę „na chybił – trafił”. Czasami nie patrzę nawet na okładkę. Tym bardziej na ilość stron. I tak przecież wszystkie przeczytam. Jeśli tak, to czy ważna jest kolejność czytania?

I te książki, z których za parę godzin wybiorę tę jedną, gdy zobaczyły że śpię, zaczynają dyskutować. Nad moją wyobraźnią. Że niby nie rozwojowa, że nic nowego nie daje, że miele zużyte ziarna. I tym podobne, i tak dalej. Stukartkowy zeszyt zapisany tymi samymi frazesami, pojęciami, wybrakowanymi aluzjami literackimi. W kółko Macieju te same obrazy, kierunki, tropy. I raczej nie można powiedzieć: „ Dobrze jest, jak jest”. Trzeba zrewolucjonizować myślenie Adama Miksa. Potrząsnąć koncepcjami. Trzepnąć ideami. Zadudnić refleksjami.

Po kilkugodzinnej naradzie postanowiono zaprosić na stół jeszcze jedną książkę. Z „Mitologii” Jana Parandowskiego wylatuje Hermes, posłaniec i kupiec. Wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Po kilkunastu sekundach puka do tajnej skrytki, tuż przy żylandolu. Wraca z kolejną Niezapisaną Księgą. Czemu napisałem kolejną Niezapisaną Księgą? Od czasu do czasu książki z mojej biblioteczki robią mi prezent w postaci snu przedstawiającego w sposób zniekształcony przeczytaną powieść czy opowiadanie. Takich snów – seansów była już co najmniej setka. Szczerze – nie wszystkie pamiętam. Niektóre wykorzystałem jako pożywkę do felietonów bądź opowiadań. Kilka odrzuciłem ze względu na awangardowość przekazu. Jeden wziąłem na warsztat, nawet zapisałem na końcu KONIEC, lecz po tygodniu wyrzuciłem do kosza. Teraz żałuję. Wydawał mi się zbyt płaski, a równocześnie rozbijający niejedną strunę ciekawości.

Tym razem jednak miało dojść do spektakularnego seansu filmowego. Tak przynajmniej mruczy pod nosem Dyndalski, który wyszedł z „Zemsty” jedną nogą, ale przestał pisać listy, a nawet cokolwiek innego. Mruczeć jeszcze pozwalają, to jedyna rozrywka starego szlachciury. Za każdym razem, gdy jest sposobność, mamrocze jakieś niezrozumiałe słowa. Niezrozumiałe dla tych wielu, którzy nie używają Wielki słownik języka polskiego PWN ze słownikiem wyrazów bliskoznacznych pod redakcją prof. Edwarda Polańskiego. Po Dyndalskim trudno spodziewać się choćby wertowania jakiejkolwiek książczyny, a co mówić o poważnej naukowej pracy. Pozostanie tajemnicą zatem jak zdobył owo słowo „spektakularny”. Bywa czasami tak, że poszarpany na wietrze i deszczu parasol jednak nie przepuści kropli wody, i ta kropla wsiąknie w materiał deszczochronu.

 

Widzę że dużo w opowiadaniu jest wątków ubocznych. Być może to materiał na kolejny felieton – opowiadanie. Kto to wie? Raczej nie ja. Tak za pół roku, za rok. Wróćmy zatem do naszego brzegu, i idźmy nim bez względu na to, co spotkamy po drodze. Weźmy głęboki oddech, i ruszajmy w podróż. Coś spektakularnego. W Niezapisanej Księdze ma być zapisany wyjątkowy sen, taki, jakiego jeszcze nie doznałem. A mówiąc otwarcie przeżyłem niejedno między dwudziestą trzecią a siódmą rano, kiedy to zazwyczaj budzę się. Rozwiązywanie zagadek kryminalnych wraz z spółką detektywistyczną Herkules Poirot, panna Marple i Conan Doyle. Pościgi samochodowe, gdy za kierownicą siedzi Zły lub He – man. Złoty kurz walki „Rudego 102” w stepie szerokim. Poeta Czesław Miłosz puszczający od dawna łódki z kory pod Czarodziejską Górą. To już było - ten sen, następny sen w moim życiu ma być rewolucją. Przełomem.

 

Obudziłem się o szóstej z minutami, choć nie chciało mi się dokładnie przyjrzeć układowi wskazówek na cyferblacie zegarka ręcznego marki Gucoo. Mam takie widzimisię – gdy obudzę się, sięgam po zegarek. Nie wiem czemu tak robię. Taki odruch Adamowa, i już.

Otworzyłem drzwi ubikacji, ściągnąłem porcięta i … poczułem ukłucie w czoło. Takie jak podczas szczepienia lub użądlenia. Nie miałem siły aby się odwrócić. I tak bym nie zobaczył doktora Judyma ze strzykawką w ręku. Był przezroczysty, po pierwsze. Po drugie, pobiegł szybciutko do bezdomnych ludzi. Po trzecie, tak jestem niewyspany iż pomyślałem że to pszczoła użądliła moją głowinę. Nie biorę pod uwagę – nie ta godzina! - pory roku, pory dnia, dyformizm gatunku, i tego typu rzeczy. Użądliła mnie pszczoła, i koniec. A że bez skutków ubocznych? No, trudno, przemyślę sprawę jak się naprawdę obudzę. Nic innego nie pozostało, jak tylko spuścić wodę, podciągnąć gatki, wyjść z ubikacji. Zamykam drzwi, i wracam pod kołdrę. Zasypiam.

Budzę się ponownie około godziny dziewiątej. Coś z tyłu głowy kołacze mi że jakaś pszczoła miała mnie ukąsić w czółko, ale przecież nic się nie dzieje, nie mam opuchlizny, czy czegoś takiego. W moim życiu bywa dużo snu, jak Czytelnik już zdążył się zorientować. Incydent z owadzią panią można zatem wsadzić do worka mar, mirażów, ulotnych fatamorgan. W łazience, w czasie golenia i mycia zębów zaczynam zapominać o tym problemie. Gdy się przebierałem z nocnej w dzienną powierzchowność, dzwoni telefon.

- Halo – odzywam się.

- Czekaj na sen – głos po drugiej stronie jest metaliczny, surowy. Niby kobiecy, a tak naprawdę nie wiem czy nie męski.

- Aha, znowu?! - pytam automatycznie.

- Ano, znowu – słychać trzaski, piski, szumy. Ten ktoś kto przez chwilę ze mną rozmawiał, wyłącza się.

Jestem do takich telefonów przyzwyczajony. Książeczki informują kiedy mogę spodziewać się kolejnych onirycznych wrażeń. Jeżeli już ich nie doznaje, rany gościa.

Czyli ta pszczoła co miała mnie ukąsić w kibelku to jednak nie pszczoła? To one? Te moje niebywale ruchliwe książeczki?

Biegnę do pokoju sypialnego. Wpatruję się w książki lezące wokół komputera. Chcę z ich okładek wyczytać – który to raz? - co tym razem przygotowały. Ale nic! Okładki patrzyły na mnie tymi samymi rysunkami. Żadnego mrugnięcia okiem.

Włączam telewizor, kanał 06, czyli tvn, telewizja śniadaniowa. Ktoś Znany udowadnia że najlepszym wiosennym deserem są lody z odrobiną rumu. Słuchając tych słów, jem śniadanie, w żaden sposób nie tęskniąc za cieplejszymi dniami. Tylko wtedy bym pokusił się o mlaskanie jakichkolwiek lodów, z dodatkiem alkoholu. Po śniadaniu kręcę kółka na rowerze stacjonarnym. Jeszcze kilka skłonów, przysiadów. W międzyczasie prowadzący poranny blok programowy zdążyli omówić kilka tematów, a przy jedenastym – dwunastym podskoku na obu nogach, zapraszają na przerwę. Dziękuję bardzo, mówię w duchu, chętnie skorzystam. Siadam z wielkim rozmachem w fotelu. Wypijam szklankę wody. Biegnę truchtem do łazienki. Odświeżony, dziesięć minut później, z powrotem biegusiem na fotelik. Wypijam kolejnych kilka łyków wody, staram się zrozumieć przekaz telewizji śniadaniowej.

Szczerze mówiąc kolejne godziny dnia przebiegają podobnie jak poranek. Słowa płynące z telewizora, próba chwycenia sensu tegoż komunikatu, ciutkę ruchu w domowym puchu, dodajmy do tego książeczkę wybraną z kupki koło laptopa. Zaraz, zaraz – co ja wybrałem? Ot, masz: „Dom mody” Judith Krantz. Coś pamiętam, że ta pisarka jest autorką przeboju „Tylko Manhattan”. Oczywistego bestselleru w U.S.A. Nakręcono serial, czy jakoś tak …

Nie będę w tym miejscu pisać obszernej recenzji przeczytanego fragmentu wskazanej powieści. W tym felietoniku, i tak już przydługim, nie chodzi o pokazanie eurydycji niżej podpisanego. Chcę tylko opowiedzieć dzień przed tymi godzinami, które miały ukazać posklejaną twarz wyobrazni z kilku akapitów wielu powieści. To że jednak opis wydłuża się co nieco, niech świadczy o tym, iż mam jednak coś do powiedzenia. Przejmować się nie będę. Moim zdaniem układam dość ciekawą opowieść. To może wróćmy właśnie do niej.

O dziewiętnastej obejrzałem „Fakty”, zjadłem kolację. Czyli nic spektakularnego. Zwykłe codzienne sprawy. Firanki zasłaniają widok z okna. Światło lampki nocnej ( żarówkę wkręciłem pół godziny temu) daje poczucie ciepła i spokoju. Można odpocząć. Zasnąłem na fotelu.

 

W tym samym czasie szczepionka snu którą podał mi doktor Judym zaczęła działać. Nie powiem Wam jak wpłynęła do mózgu, zagnieździła się w nim i rozpłynęła się w sen. Nie znam się, nie mam odpowiednich wiadomości, zajęty jestem czym zupełnie innym. Wiem natomiast, że o różnych porach dniach i w różnych sytuacjach zaszczepiano mi sny. Raz w tramwajowym (u)ścisku podszedł do lewej nogawki spodni nazbyt otyły misio i zaaplikował sen o romantycznej miłości Scarlett O’Hara i Bogumiła Niechcica. Kiedy indziej – może tak pół roku przedtem, stałem w kolejce, aby kupić bilet do kina. Chciałem obejrzeć „Dirty Dancing” po raz jedenasty lub dwunasty. I gdy wchodziłem na salę kinową ( sam, bez tłoku) poczułem charakterystyczne żądlenie, w lewą łopatkę tym razem. Dwa dni potem Izabella Łęcka kokietowała naburmuszonego Don Kichota. Takie oto miałem gry i zabawy z książkami które sam, bez przymusu kupiłem.

 

Tymczasem ... śpię, pół siedząc, pół leżąc na fotelu. Głowa oparta na wezgłowiu, nogi rozprostowane. Ręce podtrzymują mięsień piwny. Prawdopodobne jest, iż po obudzeniu będę odczuwać ból. W każdym zakątku mięśni.

Zauważyliście, że trudno stwierdzić kiedy zaczyna się sen? Rozpoczęcie seansu filmowego ma ustaloną godzinę. Ale sen? Nie, sen rozpoczyna się nagle, bez rozsuwania kurtyny czy jak to się nazywa. Można jedynie powiedzieć to, co przeczytamy w następnym zdaniu. Coś się zaczyna śnić. Nic poza tym. Trzeba się przyjrzeć, aby opisać sen. Poza tym nic. Bo oto właśnie zaczyna się:

 

Studio telewizyjne. Przy prostokątnym stole siedzi Jan Suzin, prezenter telewizyjny w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. W tle widać znak Telewizji Polskiej z tego samego okresu.

JAN SUZIN: Dobry wieczór, Adamie. Wyemitujemy teraz dla Ciebie „Bajkę dla Dorosłych”. W roli gospodarza snu Jan Kobuszewski.

Przechodzimy do innego studia. Na fotelu podobnym do tego na którym śpię, siedzi Jan Kobuszewski. Uśmiecha się przelotnie i zalotnie.

JAN KOBUSZEWSKI: Dobry wieczór, Adamie. Dziś śnisz o pomieszaniu. Na razie i szczęśliwie wątków literackich, nie zmysłów. Chociaż zmysły nie powinny prysnąć w dal.

JAN KOBUSZEWSKI wyciąga zza pazuchy książkę rozmiarów widocznych dla widzów. Przez chwilę wpatruje się w kamerę. Zaczyna czytać.

 

JAN KOBUSZEWSKI czyta Adaś siedzi na ławce koło Alinki, równie znudzony jak koleżanka. Zgadza się z nią że książeczki bez obrazków i rozmów są nudne jak park bez drzew i krzewów. A że jest bardzo upalnie, nawet pocałunki nie smakują budyniem waniliowym. A taki jest najsmakowitszy. Dwoje młodych ludzi prawie jednocześnie wzdycha. Adaś chce coś powiedzieć, lecz tylko otwiera usta. Alinka nie ma zamiaru odezwać się, tylko przewraca oczy. Uważny obserwator zauważy połączone dwoje rąk w uścisku. Nie mogli zrywać fijołeczków ani stokrotek. Nagle przebiega koło nich Biały Królik ubrany w pstrokatą kamizelkę. Nic w tym dziwnego, nawet gdy Królik szepcze do siebie słowa pełne żalu „Nie zdążę, nie zdążę”. Nie wyciąga zegarka z kieszonki kamizelki, uważa bowiem, że to marnowanie czasu.

Adaś zaczyna biec za Królikiem, lecz okazało się że królik przemienił się w Strusia Pędziwiatra i zniknął za pierwszym rogiem. Adaś też znika. Również za pierwszym rogiem, który okazuje się być początkiem labiryntu. Adaś nie zna historii Minotaura, zatem nie przestraszył się. Zresztą pomyliłby Minotaura z mizantropem.

Chodząc po labiryncie Adaś zaczyna rozmyślać.

Dlaczego Alinka nie pobiegła wraz ze mną? A może pobiegła, tylko nie obok, tylko z tyłu? A jeśli biegła z tyłu, to dlaczego do tej pory nie przybiegła? Ma zbyt krótkie nóżki, prawdopodobnie. Tak mówi co jaki czas. Poczekam na nią, i tak nie mam nic do roboty”

Adaś siada wewnątrz labiryntu, opiera się o ścianę. Mija jakiś czas. Następnie jeszcze inny czas. I jeszcze inny. Jeszcze, jeszcze. Aż znudziło się czekanie Adasiowi. „Nie przybiegnie Alinka” – zawyrokował. Postanowił iść dalej labiryntem, tym bardziej że z dala lśni futerko Białego Królika, który w międzyczasie ze Strusia Pędziwiatra przemienia się w Białego Królika. Dzięki labiryntowi nie musi już pędzić. Zna na tyle dobrze plątaninę dróg, że zawsze bywa na mecie pierwszy. Adaś może oglądać pięty zwycięzcy.

Idąc jednak szybkim krokiem Adaś rozmyśla na bardzo ważne tematy. „Gdzie ja tak w ogóle się znajduje?”, dopiero teraz spostrzega, że powinien zadać to pytanie kilka minut temu. „Być może nie miałem takiej sposobności”, ta odpowiedz podoba mu się najbardziej. I dodaje szybko, bez mrugnięcia oka do czytelnika.

Teraz też nie mam zbyt dużo czasu, trzeba gonić Królika”.

 

W tym miejscu JAN KOBUSZEWSKI odrywa się od lektury i zwraca się do widzów, e … do widza, Adamka Pamiętasz taką piosenkę Skaldów? Śpiewa

 

Zniknie za rogiem czerwona spódniczka.

Ale nie płaczmy, bo

ale nie płaczmy, bo

nie o to chodzi, by złowić króliczka,

ale by gonić go,

ale by gonić go,

ale by gonić go!

 

JAN KOBUSZEWSKI krztusi się, z kieszeni spodni wyciąga chustkę z materiału, wyciera usta i nos Lepiej wróćmy do naszej opowieści. Jak tam było? czyta I dodaje szybko, bez mrugnięcia oka do czytelnika: „Teraz też nie mam zbyt dużo czasu, trzeba gonić Królika”. I rzeczywiście – goni. Przy którymś tam zakręcie wreszcie się spotkają. To znaczy, że Królik cierpliwie czekał na Adasia, stojąc w jednym miejscu, a Adaś biegł, szedł, truchtał, znów biegł – aż dopadł Królika. Niestety słyszy niemiłe powitanie.

- O, na moje sterczące uszy, robi się całkiem późno.

Adaś nie zdążą zareagować, ponieważ Królik znika. Tak jakby zapadł się pod ziemię. Jakby automatycznie otworzyły się drzwi w podłodze i pochłonęły Królika. Te drzwi musiały się szybko i bezgłośnie z powrotem zamknąć bo Adaś zauważa przez cały czas podłogę. Podłogę bez drzwi. A że królik zniknął, to już inna sprawa. Adaś uznaje że ostatnie wydarzenie można przypisać czarom. Królik prysnął, akadadabra, i już. Koniec zagadki.

Adaś za to widzi kilkoro drzwi umocowanych w ścianach labiryntu. Na każdych drzwiach jest przymocowana tabliczka z jakowymś tekstem. Najkrótszy tekst znajduje się na tabliczce umieszczonej na drzwiach z lewej strony, najdłuższy zaś na drzwiach z prawej strony. Najkrótszy tekst brzmi „Lalka”. Najdłuższy składa się z kilku zdań podrzędnych i nadrzędnych, a brzmi jakoś tak: „Travels into Several Remote Nations of the World. In Four parts. By Lemuel Gulliver, First a Surgeon, and then a Captain of Several Ships". Adaś poznaje iż ostatnie zdania nie były napisane w języku ojczystym Adasia, ale co znaczą tego nie wie. Jeszcze nie odróżnia języków obcych od siebie, tylko obce od ojczystego.

Drzwi jest dokładnie pięcio … nie, sześcioro. Adaś nie chce czytać wszystkich tabliczek-tytułów, bo to nudne, i bezcelowe. Wybiera z najkrótszym napisem, tylko że nie wie co oznacza „lala” w tytule. Nie, nie „lala”, tylko „lalka”. Wszystko jedno. Tak czy inaczej Adaś nie wie. Pomimo tego otwiera właśnie te drzwi.

 

JAN KOBUSZEWSKI przerywa czytanie. Przez chwilę milczy. Przykłada palec do ust. Powoli odejmuje palec z ust. Mówi prosto do kamery Ta cisza była potrzebna aby było słychać że Adaś otwiera drzwi. Słychać bardzo powolne skrzypnięcie drzwi. O, właśnie. Z labiryntu dni i nocy Adaś przechodzi do … Zagląda do książki, wyjaśnia Nie żebym zapomniał, ale lubię mieć dowód. Jeszcze raz zagląda do książki … przechodzi do „Lalki”.

Zaczyna czytać A w „Lalce” jeszcze nie zaczął się handel. Wokulskiego też jeszcze nie ma, a Rzecki to mały chłopiec bez domu i właściwej opieki. Podobno Prus vel Głowacki przedstawił w losach młodego Rzeckiego swoje własne ścieżki życia. Oczywiście Adaś tego wszystkiego nie wie, za malutki jest i nieoczytany tak jak pan Narrator. Gdy przestępuje próg mieszkania, który znajduje się po drugiej stronie drzwi z napisem „Lalka”, o mało nie potyka się o stoliczek z karafką. Pod karafką leży karteczka z napisem „Wypij mnie!”

Adaś, jak już wspomniałem, nie był za pan brat z czytaniem, ale zrozumiał chłopięta przesłanie płynące z tak krótkiego zdania. W rodzinnym domu też stało naczynie z wodą, tylko w innym miejscu niż próg pokoju. W domu Adasia ... No, mniejsza z tym. Adaś wziął do ręki karafkę i wypił. Przecież każdy uczeń trzeciej klasy szkoły podstawowej wie co zrobić z rezerwuarem przezroczystego płynu, zwłaszcza gdy jest się zmęczonym bieganiem za królikiem. Tego Adaś też się nauczył w domu.

Ale nie spodziewa się tego, co nastąpi po odstawieniu karafki. Otóż tułów Adasia zmniejsza się o połowę, choć szyja pozostaje w normalnym rozmiarze. Lecz jej zwawość powiększa się trzykrotnie.

I właśnie dzięki ruchliwości szyi Adaś zwiedza duży pokój z jeszcze większym oknem. Pod oknem stoi stół, przy stole pięć krzeseł. Przy ścianach prężą się komódki, szafa, sekretarzyki. Adaś nie zauważa ani telewizora, ani laptopa. O radiu oraz aparaturze na płyty CD nie wspominając.

- To w co się będziemy bawić? - głośno pyta rozżalony.

- W szachy, moje dziecię – odpowiedział tubalny głos należący do wąsatego mężczyzny w tużurce. Był to pan Rzecki, ojciec pana Rzeckiego – subiekta, autora pamiętnika. Adaś tak naprawdę widział tylko nogi pana Rzeckiego, dlatego też uznał że ma przyjemność z jakowąś marą mającą tylko dolne kończyny. Gdy jednak owa mara odezwała się – zdziwił się bardzo. Jeszcze bardziej się zdziwił gdy usłyszał drugi głos mówiący:

- A tak, tak, tak – w szachy. W szachy, mój dobrodzieju, tak, tak, ech!

Drugi głos należy do pana Raczka, przyjaciela pana Rzeckiego-ojca; to on był ojcem chrzestnym drogi życiowej Rzeckiego-subiekta. Adaś pomimo ruchliwości szyi i bardzo dobrego wzroku nie spostrzegł nawet kawałka jednej nogi pana Raczka. Jest zbyt ciemno. Poza tym na stole nie stoi żadna lampa naftowa. Mrok wieku po jednej stronie stołu, a po drugiej ojciec znanego po dzień dzisiejszy subiekta. Ale to tylko opowieść, nie fakt. Może jak się obudzisz, Adamie, porozmawiamy, teraz nie pora na wymówki.

- Tak, tak, tak, ech – kontynuuje pan Raczek – Szachy to najbardziej wszechstronna gra na świecie. Ale przecież to już powinieneś wiedzieć, chłopcze. Rzecki, dobrodzieju miły, czy twój Ignaś nie wie że szachy, tego, tam, tego – najszlachetniejsza gra od Adama i Ewy?

- Wie – zaperza się pan Rzecki – ojciec. - Prawda że wiesz, Ignasiu?

Adaś przystępuje z nogi na nogę, drapie się po głowie. Wreszcie dociera do niego że pan Rzecki – ojciec zwrócił się wprost do niego.

- Ale ja mam na imię Adaś – odpowiedział jak najgrzeczniej tylko mógł – A nie żaden Ignaś, psze pana.

-Aj, aj, aj – łapie się za głowę pan Raczek – to gdzie jest Ignaś Rzecki, syn oto tu siedzącego pana Rzeckiego?

Adaś nie wie dokładnie do kogo skierował pytanie pan Raczek, ale tak na wszelki wypadek odezwał się:

- Może poszedł na podwórko, pobawić się z dziećmi.

- E, nie – to z kolei pan Rzecki – ojciec – w tym domu mieszka tylko jedna dziewczynka, w dodatku niewidoma.

- A przecież ten huncwot, mecenas Tomasz nie pozwala grać kataryniarzowi na podwórku.

W tym miejscu wtrąca się Adaś:

- To może dziewczynka słuchać płyt gramofonowych, psze panów. Ja tak robię, gdy jest mi smutno.

Panowie jakby nie słyszeli ostatniego zdania. Śmieją się jeden przez drugiego. Pan Raczek klepie się przy tym w oba kolana, a pan Rzecki – ojciec tylko w jedno.

Gdy umilkli, pan Raczek pyta się z lekka poddenerwowany:

- A z czego się śmiałeś, panie Rzecki?

Pan Rzecki – ojciec, krztusząc się z lekka, odpowiada z lekka poirytowany:

- Z niewiedzy tego małego chłopca. Przecież wiadomo że jedynymi źródłami muzyki w dziewiętnastym wieku są katarynka i koncerty na żywo. A ten o gramofonie, phi! Czy my znajdujemy się za drzwiami „Nocy i dni”, aby podziwiać w czasie obiadków grę płyt gramofonowych? To jeszcze parę lat upłynie, panie dzieju, parę lat … A ty z czego się śmiałeś, panie Raczek?

Pan Raczek machnął ręką:

- A już nie pamiętam, mości dzieju.

Obaj chrząknęli wymownie. I tu zapadła cisza, dość długa cisza, w której mógłbyś się obudzić Adamie. Lecz Adaś przypomina o swoim istnieniu. Zadaje pytanie, które ma skierować rozmowę na właściwe tory.

- Co się stało z dziewczynką z katarynką?

- Nic, panie dobrodzieju! - zakrzyknęli obaj, pan Raczek i pan Rzecki – ojciec.

Po tych słowach stała się rzecz straszna i przykra. Pan Rzecki – ojciec i pan Raczek zmienili się w niebywale wielkie smoki, okno otwiera się samoistnie i samodzielnie. Smoki wylatują przez okno.

- Jacy oni niegrzeczni, ci panowie – smokowie. Nie odpowiedzieli na moje pytanie ostatecznie – tupie nogami Adaś, jakby reprezentacja Polski w piłce nożnej przegrała sześć do jednego w Lidze Narodów.

JAN KOBUSZEWSKI przerywa czytanie i po chwili milczenia mówi w przestrzeń czyli do kamery Ostatecznie. Sam zostałeś, ostatecznie. Czyli trzeba się obudzić. Bo Adaś nie ma z kim grać w Twoim śnie.

JAN KOBUSZEWSKI powoli znika, na jego miejsce pojawia się JAN SUZIN JAN SUZIN To już prawie wszystko, synku. Czas się obudzić, czas się obudzić, Adamie … JAN SUZIN wychyla się przez biurko a następnie przez ramy telewizora.

Rękoma sięga głowy Adama.

 

- Czas się obudzić, Adamie, czas się obudzić – czuję miękką poduszeczkę na głowie, wśród mało puszystych włosów. Powoli budzę się, otwieram oczy. Oczy są zamglone. Poduszeczka cofa się, najpierw po szyi, następnie po plecach.

Leżę na podłodze, tuż obok fotela. Głowa sięga do siedliska, nogi podkulone. Boli lewe ramię, próbuję go podnieść. Napotykam na opór. Ból nasila się. Rezygnuję z dalszej próby uruchomienia ręki.

- Będzie jeszcze bolało przez dzień, dwa – słyszę delikatny głos. Nie wiem kto mówi.

- Tu jestem, Adamie; szykuję opatrunek.

Głos dobiega spod fotela. Jest delikatny, dziewczęcy.

- Opatrunek? - zdziwiłem się.

- Tak, przecież boli cię ramię.

Machinalnie dotykam lewą dłonią miejsce bólu. Jeszcze raz próbuję podnieść prawe ramię. I tak jak za pierwszym razem, napotykam na opór. Aż syczę.

- Nie ruszaj, opatrunek już prawie gotowy.

Lewą dłonią przecieram oczy, tak jak przeciera się zamglone lusterko wsteczne. Poczułem się od razu lepiej.

- Zapomniałam dodać, że na twej lewej dłoni położyłam maść, która pobudza do życia.

Być może pytanie nie było adekwatne do sytuacji, ale je zadałem:

- A kto ty jesteś?

Zamiast odpowiedzieć, oznajmiła:

- Franky Furbo już na nas czeka.

- Franky … - zacząłem zdziwionym głosem.

- Furbo – dokończyła – ten Franky Furbo. Ma do ciebie ważną sprawę.

Nic nie odpowiedziałem. Byłem zbyt oszołomiony, aby zareplikować.

- Zaraz mnie zobaczysz – słyszę spod fotela.

I rzeczywiście. Mała istota wybiega z kryjówki, przebiega koło mnie, szu – szu – szu po korytarzu. Po krótkiej chwili ciszy zabrzęczały talerze, kubki, i co tam jeszcze leżało na suszarce. Wczoraj poukładałem, a teraz niechciany gość bałagani.

Chcę wstać, zobaczyć co się dzieje w kuchni, ale powstrzymał mnie głos. Jakoś bliski, bliższy niż by się mogło wydawać.

- Nie wstawaj, Adamie, zaraz ci pomogę.

Po korytarzu szu – szu – szu, i już nade mną stoi ona. Przepiękna Lisica, przyjaciółka Frankiego Furbo.

- Napiłam się tego napoju który ukradłam Alicji, pamiętasz? I urosłam – stwierdziła bardzo zadowolona Lisica.

Nie ośmielam zaprzeczyć. Chcę kiwnąć głową, że tak – że pamiętam. Lecz głowa piecze i łomoce jak stu diabłów. To po pierwsze. Po drugie żadnego takiego wydarzenia nie mogę sobie przypomnieć.

- Nie kręć się, Adamie – upomina mnie Lisica – zaraz się tobą zaopiekuję.

Przenosi mnie z lekkością do pokoju sypialnego, kładzie na łóżko. Rozbiera mnie do golasa. Masuje mnie od czubka głowy do palców nóg maścią wziętą z tubki, podobnej do tej z pastą do zębów. W pewnym momencie zaprotestowałem:

- Chyba ominiesz męskie czułe miejsce?

- A co? Wstydzisz się? - szybko pyta.

- Nie, to nie o to chodzi … - zaczynam, ale dzwonek u drzwi przerywa moją wypowiedz. Zakrywam dłońmi penisa.

- Pózniej dokończymy – decyduje Lisica - nie krępuj się, ja otworzę. Nie spiesząc się zamknęła tubkę, umyła łapki. Dopiero wtedy podeszła do drzwi wyjściowych. Słyszałem jak ktoś o piskliwym głosie mówi:

- Pani, powóz zajechał.

- Niech stangret poczeka – wyrokuje Lisica.

- Tak jest! - piszczy jeszcze raz głos

Lisica zamknęła drzwi, i swoim zwyczajem szu – szu – szu przybiega do łóżka na którym leżę i mówi stanowczym głosem:

- Trzeba się szykować, Adamie. Franky Furbo przysłał pojazd. A to – pokazuje oczyma penisa – musi poczekać.

Chcę się zapytać o zazdrość Frankiego, ale rzeczywiście nie ma czasu na niepotrzebne dyskusje.

- A jak się czujesz? - pyta Lisica – ból powinien już dawno minąć.

Rzeczywiście, minął. To dzięki maści, twierdzi moja towarzyska. Niech tak będzie. Nie zastanawiam się nad tym. Trzeba się śpieszyć. Jeśli Franky Furbo ma do mnie sprawę, to naprawdę należy pędzić jak wiatr.

Chociaż Lisica mnie nie popędza, to jednak czuję napięcie spowodowane wyjazdem. Ubieram się, zamykam na klucz drzwi, pędzę do windy. Towarzyszy mi oczywiście Lisica. Uśmiechnięta, wyluzowana, bez żadnych oznak stresu.

Przed klatką nie widzę niczego niepokojącego. Normalny dzień zwyczajnego osiedla. Przechodnie, samochody na parkingu, drzewa i trawniki.

- A gdzie jest pojazd Frankiego – chcę zapytać, ale Lisica czytając w moich myślach, odpowiada:

- Chodźmy za szlaban – szlaban, jeśli dobrze pamiętam, umieszczono na końcu ulicy, idę zatem pokornie za przewodniczką. Czyżby znała lepiej moje osiedle niż ja? - Adamie, nie utrudniaj, proszę. Zatem nic nie mówię, a nawet staram się nic nie myśleć. Po prostu idziemy.

- No, już jesteśmy na miejscu – mówi Lisica w pewnym momencie.

Rzeczywiście, widzimy biało-czerwony szlaban.

- A gdzie pojazd? - pytam, jednocześnie rozglądam się.

- Oto on – wskazała łapką.

Patelnia. Przy chodniku stoi ogromna patelnia. Czterech dorosłych ludzi zmieściłoby się we wnętrzu takiej patelni. Na wielkiej rączce siedzi mały człowieczek. Najprawdopodobniej stangret. Do rączki patelni przymocowana została uprzęż końska. Konie stoją spokojnie, parka. Tulą się pyskami. Przechodniów nie dziwi ten osobliwy widok, ot kolejny pojazd zaparkowany na ich ulicy.

- Dziwny powóz – zauważam.

- Nie mieliśmy w hurtowni innego modelu – głos Lisicy stał się zimny, nieprzenikniony.

- Innego modelu? - dopytuję.

- Kopciuszek dostał karetę z dyni – przypomina Lisica.

Chcę coś powiedzieć, ale nie daje mi dojść do głosu. To, co mówi nie jest ani przyjemne, ani prawdziwe. Słowa wypowiada coraz to szybciej, coraz to głośniej. Wypomina mi różne rzeczy, sprawki których miałbym się jakoby dopuścić czytając książki. I dlatego Franky Furbo chce się ze mną widzieć. Chce mnie nauczyć prawdziwego obcowania z książką.

Gdy zaczynam oponować, reakcja jest natychmiastowa.

- No, wsiadaj!!!!! - krzyczy Lisica.

 

I wtedy naprawdę się budzę się. Obudziłem się o szóstej z minutami, choć nie chciało mi się dokładnie przyjrzeć układowi wskazówek na cyferblacie zegarka ręcznego marki Gucoo. Mam takie widzimisię – gdy obudzę się, sięgam po zegarek. Nie wiem czemu tak robię. Taki odruch Adamowa, i już.

 

 

 

Fragment księgozbioru 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

wtorek, 29 marca 2022

Jak czytam książkę o siódmej rano czyli wiadomości wstępne o powieści

Obudziłem się bez pomocy budzika, jak zwykle. Przeszedłem dość długi korytarz. Otworzyłem drzwi ubikacji. Siusiu, łazienka, i powrót do łózka. Po drodze sięgam po książkę. Jakąkolwiek, pierwszą z brzegu. Sprawdziłem: „Pretty women” Kate Coscarelli. Kilka dni temu skończyłem reorganizację biblioteczki, i pamiętam że jest to jedyna powieść tej Autorki. Kto kupił tę pozycję, nie pamiętam. Najprawdopodobniej mama, tytuł na to wskazuje. Data wydania również. 1989. W tym czasie rzeczywiście dużo książek kupowała. Ojciec powieści, o takim tytule by nie kupił. Daleki był od takich poświęceń. Nie mówiąc o mnie, wtedy nastolatku, któremu w głowie girls, girls, girls. Takie do lat dwudziestu. Women kojarzyły mi się wtedy z wiekiem starszych kuzynek i cioć.

O dacie wydania już wspomniałem, był to rok przełomowy dla Polski. Dla Wydawnictwa Amber, które wydało „Pretty women” rok pierwszy działalności. Jak możemy przeczytać na stronie Wydawnictwa Robert Ludlum, Ken Follett, Frederick Forsyth, Clive Cussler, Stephen King, John Grisham, Thomas Harris, Danielle Steel, Nora Roberts, Philip K. Dick, Arthur C. Clarke, Andre Norton, Anne McCaffrey to Autorzy książek najchętniej wydawanych w tym Wydawnictwie. A jest to pierwsze prywatne Wydawnictwo założone w Polsce.

Powieść Kate Coscarelli wydano w 1992 roku. Z okładką z błyszczącymi literami oraz barwną ilustracją, na grzbiecie powtórzone nazwisko Autora i tytuł. Teraz to zwyczajna sprawa, standard. Lecz w latach dziewięćdziesiątych – luksus na półkach bibliotecznych. Tak jak w latach osiemdziesiątych na półkach sklepowych pomarańcze i banany w czas Bożego Narodzenia. Najwidoczniej książki i pomarańcze w tamtych czasach stawały się tym samym. Wykwintnym towarem.

Co to jest ISBN widniejące na tylnej części okładki? To taki PESEL, czyli dowód tożsamości książki. Dzięki niemu wiemy w jakim państwie książka narodziła się, jakie wydawnictwo jest tym macierzystym. Nie pora ( jest siódma czasu felietonowego!) omawiać szczegółów, lecz przy nadarzającej się okazji coś niecoś opowiem o tym numerze ISBN.

Ciekawostką może być motto powieści. Jest to fragment piosenki Roya Orbisona pod tytułem „O, pretty women”. Zauważmy jednak że Coscarelli używa liczby mnogiej ( kobiety - women), zaś w tekście piosenki użyto liczby pojedynczej ( kobieta - woman). Ale to raczej nie przeszkadza w czytaniu. Co prawda piszę te słowa po lekturze jednego rozdziału, ale już wiem dlaczego Coscarelli wybrała ten cytat za motto. Odpowiedz jest bardzo prosta. Chciała zwrócić uwagę na charakter płci pięknej. Moralność kobiet w tej powieści jest spirytus movens „Pretty Women”. Tak wynika z tekstu na czwartej stronie okładki, co również przeczytałem o siódmej rano, pod kołderką.

Na egzemplarzu który trzymam w ręku jest przyklejona metka z ceną. Niemy świadek historii. 25 000 złotych przed denominacją złotówki. Reforma waluty w Polsce odbyła się w 1995 roku. A na stopce wydawniczej widnieje rok 1992. Są to lata przełomu gospodarczo-politycznego w naszym kraju. Jak widzimy ( z tego felietonu to ma widać) książki w szerokim znaczeniu słowa również zostały poddane przeobrażeniom.

 

To tyle. Przeczytałem jeden rozdział i zasnąłem. To, co przeczytaliście to analiza okładek, karty stronicowej itd., itp. Obudziłem się ponownie około dziewiątej tego samego poranka.

 

P.S. Dwa dni później: książka leży obok łózka. Zdrzemnęła się. Boję się jej obudzić ...

 

niedziela, 19 września 2021

Lektury z lat osiemdziesiątych czyli co zapamiętałem

W tym felietonie przedstawię dziesięć młodzieńczych książek, do których lubię wracać. Są to lektury szkolne z kanonu, ale nie tylko. Po prostu są to czytaczki Adama z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.

 

No to zaczynajmy. Kolejność przypadkowa. Pamięć nie ta już. Jest bardziej emocjonalna niżli na osi czasu.

 

1. „Godzina pąsowej róży” Marii Kruger

Bohaterką książki jest 14-letnia Anda, która przez pomyłkę za pomocą starego, rodzinnego zegara cofa się w czasie o 80 lat i przenosi się do roku 1880 ze wszystkimi tego konsekwencjami. Naszej bohaterce niezbyt się podoba w XIX wiecznej Warszawie, a wrócić do czasów jej współczesnych wcale nie jest łatwo. W podróży w czasie towarzyszy jej cioteczna babka, Eleonora.

Aby wrócić do „swoich” czasów, Anda powinna odnaleźć zegar, lecz zadanie to nie jest łatwe. Czytałem tę książkę, gdy byłem nastolatkiem i bardzo mi się podobała. Teraz też oceniam ją pozytywnie, ale zauważyłem w niej wiele nieścisłości i miejscami kompletny brak logiki, a także zachowanie głównej bohaterki wielokrotnie mnie drażniło. Tak jakby nie znała historii. Niemniej jednak dobrze się bawiłem podczas lektury i był to przyjemnie spędzony czas. Polecam.

W 1963 roku Halina Bielińska, siostra Marii Kruger, zaadoptowała powieść „Godzinę pąsowej róży” na duży ekran. Główną rolę zagrała Elżbieta Czyżewska ( kapitalna to rola), wówczas młoda, dwudziestoparoletnia aktorka. Jak to zwykle z adaptacjami bywa, nieco różni się od powieści, niektóre wątki są pominięte na korzyść innych, dodanych przez jego twórców. Tak sobie myślę, że teraz zarówno ukazana w filmie współczesność, jak i przeszłość są czymś dla nas odległym. Również polecam. Trzeba jednak pamiętać że film to jednak tylko film. Polecam obejrzenie filmu po przeczytaniu książki.

 

2. „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza

Historia Stasia i Nel jest znana mojemu pokoleniu ( rocznik 1967) dzięki filmowi Władysławowi Ślesickiego z roku 1973 i miniserialowi, który pojawił się na małych ekranach rok później. Książkę znam, na wyrywki. W młodości nie zauważyłem różnicy wieku między głównymi bohaterami. Nie zauważyłem ( niezbyt doceniłem) także roli Stasia w powieści. Jest on na dzisiejsze dni dzieckiem, a jednak nie ugiął się wobec obcej tyranii. W latach II Wojny Światowej było w Polsce wielu takich Stasiów. W czasach grozy dzieci szybciej dojrzewają? W dzieciństwie nie zdziwiło mnie zakończenie, które dużo mówi o stosunku do wieku kobiety. Teraz nie przyjąłbym go, tego zakończenia, aż tak bezkrytycznie.

Filmu z roku 2001 nie oglądałem, nie chciałem. Popsułbym sobie smak młodości. Analizowałbym, analizowałbym, aż bym wpadł w czarną dziurę. Czyli w nic. A tak – Staś ma twarz Tomasza Mędrzaka, a Nell to Monika Rosca. I niech tak pozostanie do końca. Filmu i życia.

 

3. „Dom na skarpie” Pola Gojawiczyńska

Autorka bardziej znana z „Dziewcząt z Nowolipek” w 1947 roku opublikowała powieść młodzieżową. „Dom na skarpie” jest historią kilku rodzin mieszkających w starym, zniszczonym domu w Warszawie, po prawej stronie Wisły. I jak wskazuje tytuł – na skarpie rzecznej, co może być dla mieszkańców tego domu złe w skutkach. W każdej chwili może stać się katastrofa budowlana.

Nie pamiętam treści, imion bohaterów, wątków, prowadzenia narracji, nic! Lecz wiem, że ta książka wpłynęła na moje życie, na moje zainteresowania. Pasją mego życia jest historia Warszawy. Dzięki powieści Gojawiczyńskiej przenosimy się w czasy powojenne, a to dla mnie, gdy byłem dzieckiem, było dalej niż średniowiecze. I to „średniowiecze” chciałem poznać …

 

4. „Katarynka” Bolesław Prus

Pan Tomasz z zawodu był prawnikiem i mieszkał w przepięknym domu. Z uwagi na kobiety, do których nie miał szczęścia, zamienił go w galerię sztuki. Po nieudanych próbach nawiązania dłuższej relacji postanowił zostać sam i skupić się na sztuce i naturze. To kochał najbardziej: przyrodę, muzykę i literaturę. Co więcej, był osobą niezwykle zamożną i mógł pozwolić sobie na luksusy. Nie lubił jednak hałasu oraz wszystkiego, co zaburzało jego spokojne i poukładane życie. Właśnie przez to, kiedy pewnego dnia pod jego oknami pojawił się kataryniarz, natychmiast postanowił go przegonić! Nie mógł znieść odgłosu instrumentu i miał nadzieję, że nigdy więcej go nie usłyszy.

Życie jednak jest przewrotne. Spotkanie ociemniałej dziewczynki uzmysławia panu Tomaszowi iż są ważne, ale i ważniejsze rzeczy. Rzecz dzieje się w 19 wieku, gdy medycyna dopiero rozwijała się, ale Prus przewidział dobre zakończenie. Chciał wlać otuchy w serca warszawiaków. I nie tylko warszawiaków. To był czas niepokoju, czas rozłamu, okres rozbiorów. W opowieściach Prusa nigdzie tego chaosu nie widać. Po co opisywać to co każdy doświadczał? Wystarczyło spojrzeć przez okno. Warto o tym wspomnieć na lekcji.

 

5. „Telemach w dżinsach” Adam Bahdaj

Nie mogło zabraknąć Bahdaja, Adama Bahdaja w tym zestawie. Prawdopodobnie przeczytałem wszystkie książki tego Autora. Tutaj wybrałem opowieść o młodzieńcu, Macieju Łanko, poszukującym ojca. Pewnego dnia oglądając program telewizyjny rozpoznaje twarz rodzica. Postanawia go odszukać.

Tytuł nawiązuje do „Odysei” Homera. Odys nie wraca z wojny, którą ten sam autor opisał w „Illiadze”. Żona, Penelopa, robi wszystko, aby zniechęcić starających się o jej rękę. Minęło ładnych parę lat od zakończenia wojny. Odys nie wróci. Telemach wierzy jednak w powrót ojca. Zamierza go odszukać.

W powieści Bahdaja z „Illiady” pozostał tylko wątek syna. Nie szkodzi. I tak – dzięki panu Adamowi, zainteresowałem się starożytnością. Jan Parandowski i te klimaty, wiadomo. Za moich czasów „Mity” tego Autora były bardzo popularną książką wśród ówczesnych decydentów. Mam przypuszczenia, iż władze PRL – u wpisały tę pozycję do kanonu lektur, aby nic nie mówić o Biblii. Daleko zaszedłem z myślami, ale chciałem pokazać Wam tok swobodny myślenia Czytacza; tak czasem bawię się gdy nie mogę zasnąć.

Wracając do naszej powieści. Według niej i jej kontynuacji „Gdzie jest twój dom, Telemachu” Julian Dziedzina nakręcił swobodną adaptację filmową. Powstał ośmioodcinkowy serial. Aby telewidzom nie mieszać w głowie serial został zatytułowany „W piątą stronę świata”. Dopiero w napisach dodano odpowiednią uwagę. Film miał swoją premierę latem 1992 roku, w wakacyjnym bloku telewizyjnym dla dzieci i młodzieży „Teleferie, na antenie TVP1.

 

 

czwartek, 26 sierpnia 2021

Przeciwieństwa czyli co mnie niedawno ucieszyło

 

Ktoś opowiedział pewnego dnia taką oto historię. Istnieje obraz, na którym przedstawiono zadowolonych, ba – szczęśliwych ludzi. I co się okazało? Ci ludzie zobaczyli przed chwilą Włodzimierza Iljicza Lenina. Tego obrazu na własne oczy nie widziałem, nie mogę go merytorycznie ocenić. W dodatku nigdy nie spotkałem Włodzimierza Iljicza, nie wiem zatem czemu przypadkowe napotkanie Wodza Rewolucji tak pozytywnie wpłynęło na gromadkę ludzi.

Wiem natomiast że czteroletnia ( tak myślę) dziewczynka ochlapująca wodą mamę i starszą siostrę jest obrazkiem który potrzebowałem w tym dniu. W tym dniu zdejmowano mi pięć szwów znad łuku brwiowego, i byłem przez to w kiepskim nastroju. A ta bardzo młoda blondyneczka ( pisałem o kolorze włosów?), nie wiedząc nawet o tym, wprawiła mnie w lepszy nastrój niż o siódmej rano, gdy zwlekałem się z łózka. Dziewczynkę mijałem już po zabiegu, gdy emocje ( prawie) opadły. Przechodziłem przez dziecięcy park rozrywki ( droga najbliżej miejsca zamieszkania) i w pewnym momencie poczułem mokrą strużkę wesołości na nodze. Już nie pomnę, lewa czy prawa. Chlapu, chlapu, i – moja pięćdziesięcioletnia gębula rozhuśtała się w uśmiechu. Dziewczynka pryskała wodą z kubełka na lewo i na prawo. Nie tylko najbliższa rodzina dostała, jak widać, ale również, powiedzmy to otwarcie, sąsiad.

Jest bardziej niż prawdopodobne, że za rok/pięć/dwadzieścia zapomnę o tym „wydarzeniu”, dziecko już nie pamiętało pięć minut po „zdarzeniu”. Takie są koleje losu. Koleje losu pamięci. I dlatego artysta – malarz zapisał w ramach obrazu moment spotkania przygodnych ludzi z Leninem? Aby uświetnić ów moment dla potomności? Aby nie zapomniano? Aby dokonano oceny? Z historii wiemy jak to wszystko się skończyło. Nie pomógł ten wzmiankowany, ani żaden inny obraz. 

Pamiętając o opryskującej wodą dziewczynce zadaję pytanie: „Ile takich chwil jest w naszym życiu? Chwil, które co prawda cieszą, lecz tylko przez ... moment” Nie trzeba liczyć. Jest ich wiele, nieskończenie wiele. Mam takie przeczucie, że sami nie dostrzegamy takich mgnień oka. Bo za krótko trwają. Jest ich za dużo jak na jedno życie. Niektóre jednak wyłapujemy. Chlapanie dziecka ( w domyśle: radość ogromniasta), gdy tak naprawdę podły nastrój mamy w sercu. Nietrudno zauważyć, że chcąc nie chcąc, przedstawiłem sytuację przeciwieństw. Taki dzień, taka sytuacja. Jeśli jest przeciwieństwo, łatwo taką chwilę wychwycić. Opisać. Podać dalej.

 

czwartek, 14 stycznia 2021

Jedno zdjęcie i kilka książek czyli jak bez trudu można opracować okładkę

Niedawno przeczytałem Joanny Jurgały – Jureczka „Kossakowie. Tango”. W tym felietonie nie będę się pastwić nad tą powieścią, bo już to zrobiłem przy okazji recenzji. Ale tak się złożyło że mam z powieścią Jurgały – Jureczka inny problem, warty oddzielnego felietonu.
Problem z okładką. Przyjrzyjcie się. Ładna kobieta stojąca tyłem do kamery, odsłania gołe plecy. Z boku widać dłoń trzymającą pędzel. To z pewnością aluzja do głównego tematu powieści. Wojciech Kossak maluje portret Zofii Hoesick, żony Ferdynanda, znanego w czasach Młodej Polski literata.

Wszystko cacy, pięknie i składnie tylko … Tak „przy okazji” znalazłem kilka innych okładek. Dwie z nich poniżej.




Ta sama pani, to samo zdjęcie. Tylko tło inne niż w książce Jurgały – Janeczka. Ale dekoracje można bez problemu zmienić w komputerze.
Ta sama pani. Tak, ale zupełnie inny Autor, inny tytuł. Ba, język w którym napisano powieść, nie przypomina naszego, polskiego. Stefanie Keith to najprawdopodobniej amerykańska pisarka wielce popularnych harlequinów. Mówię „najprawdopodobniej”, ponieważ żadnej konkretnej informacji o Autorce nie znalazłem. A domniemywanie iż pochodzi z U.S.A. opieram jedynie na wzmiance iż powieść, której okładkę powyżej przedstawiam, dzieje się w Wirginii, jednym ze stanów państwa Joe Bidena. Z drugiej strony czy nie - Amerykanin nie mógłby napisać powieści dziejącej się w Stanach Zjednoczonych? Otóż to – mógłby. Bardzo nie lubię nie wiedzieć, tylko domniemywać. Lecz muszę na tym poprzestać, co mam, niestety. A mam z pewnością … okładkę. Okładkę na której widzimy pannę młodą z Blue Ridge. Tak jak w tytule powieści Stefanie „Bridges of the Blue Ridge”.


Tytuł kolejnej powieści z okładką, na której widzimy tę samą panią, co na dwóch poprzednich, brzmi „Anioł w szkarłacie”. Autorką powieści jest Lavinia Kent.





W tym wypadku znalazłem coś nie coś o Autorce powieści. W biogramie na stronie goodreads czytamy między innymi że Lavinia Kent jest zamężna, ma dzieci i niezliczoną ilość zwierząt1. Uwielbia romanse – czytać a zwłaszcza pisać. Powieść z interesującą nas okładką to romans historyczny czyli ( to mój wtręt) kolejny harlequin w tym felietonie, tym razem w szatach z epoki.
Tak wynika z opisu powieści. Z nutą erotyzmu, moi drodzy.


Pani z okładki ma naturalne szczęście do romansideł. Bo oto kolejna takowa książka. Czyli romans, tym razem przygodowy. Oczywiście na okładce nasza znajoma.






W tle znajomej chmury czy coś podobnego do chmur. Z chmur wyłania się pysk wilka. Autor: Jocelyn Kirk. Tytuł w tłumaczeniu: „Jeżyny i ciernie”. Nic nie wiem o panu Kirk. Zakładam że Jocelyn to imię męskie. Za to o powieści ciut, ciut wiadomości znalazłem. Znowu romans, z tajemnicą przeszłości w tle.


Można powiedzieć, że zdjęcie bardzo ładnej kobiety zrobiło karierę. Aż na czterech okładkach pojawić się ( w sumie pięciu, bo jedna pozycja to dwutomowa powieść), to nie lada wyczyn. Nie wiem jak potraktowano fotkę w anglojęzycznych wydawnictwach, mogę jedynie powiedzieć o powieści „Kossakowie. Tango”. Otóż nie podano źródła fotografii, jedynie projekt samej okładki obwarowano prawami autorskimi.


Jeżeli tak się stało, to znaczy osoba ze zdjęcia została potraktowana przedmiotowo, i nie zapłacono jej należnej sumy – wstyd. A i jeszcze fotograf! Przecież to ich praca, do licha ciężkiego!


Swoją drogą – tak mi przemknęło przez głowę, gdzie wydawcy kolejnych książek znaleźli owe zdjęcie? W chmurze internetowej? Nie jest to niemożliwe.


A jeśli modelce i fotografowi zapłacono za wykorzystanie zdjęcia, chociaż takiej informacji nie umieszczono we wnętrzu książki, to przepraszam. Lecz nie przestanę się czepiać! Zapytam: czemu nie stać polskich grafików na oryginalne pomysły? Nie dosyć, że polscy aktorzy grają w zagranicznych formatach? Tego nie pojmę nigdy. Kobieta którą czytelnik widzi na okładce „Kossaków” w żaden sposób nie jest podobna do … oryginału. A zdjęcie głównej bohaterki, pani Hoesickowej jest dostępne. I to nie w chmurze internetowej. W archiwum Autorki, Joanny Jurgały – Jareczka.




















poniedziałek, 14 grudnia 2020

Szklanka, opowiadanie

Oparty o drzwi pokoju, przyglądałem się swojemu przyjacielowi, Markowi. Starszy o pięć lat, łysiejący na czubku głowy, w okularach w modnej oprawce. Siedząc głęboko w fotelu, bawił się szklanką, wypełnioną do połowy wodą: podnosił ją, pstrykał palcami w ściankę naczynia, udawał, że miesza cukier łyżeczką.
Niepokoiła mnie cisza, nie dowierzałem jej. Marek lubił bajać, opowiadać, relacjonować zdarzenia. Były to mniej lub bardziej prawdopodobne historie, wzbogacone osobliwym komentarzem. Gdy zapytałem go któregoś dnia o choćby próbę zapisu na kartce papieru, odpowiedział z miną wykładowcy:
- Czuję się spadkobiercą Celtów, Celtowie zaś nigdy nie zapisywali swoich opowieści.
I od razu dodawał, puszczając oko:
- Nie marudź mi tutaj, moje opowieści są jak te autobusy na pętli: jedne odjeżdżają, inne przyjeżdżają, rozumiesz? Są potrzebne na chwilę, na parę przystanków, jeśli mamy trzymać się porównań transportowych. Ty jesteś zadowolony, że czas minął z miłym kolegą, ja satysfakcję, że wyrzuciłem z siebie tych parę scen z życia Warszawy.
Cisza pogłębiała się, sięgała sufitu. Marek postawił szklankę na dywanie. „Nowy sprzęt w pokoju, pomyślałem, tym razem dla krasnali, gnomów. Zraszacz powietrza. A może wodotrysk? Gnomy uwielbiają budować, tak mówi J.R.R. Tolkien, z pewnością użyłyby szklanki do swoich celów”. Taki oto wątek plotłem, nić skojarzeń. Aby przeżyć tę chwilę, moment ciszy.
W pewnym momencie usłyszałem swój głos:
- Mareczku, uważaj z tą szklanką, dobrze?
Spojrzał w moim kierunku. Zmrużył oczy, wyszeptał:
- Niedawno słyszałem podobne zdanie: uważaj z tą szklanką.
Zapytałem, mając nadzieję na opowiadanie:
- Kiedy?
Rzeczywiście, po krótkiej chwili, podjął temat:
- To wydarzyło się w ubiegły czwartek. Wracałem ze spotkania, wiesz: małe co nie co z winkiem w gronie przyjaciół. Zabawa na drugim końcu miasta, u Maćka Kiełbusa. Na autobus czekałem coś z pół godziny. Zanim dojechałem na „moją” pętlę – była trzecia nad ranem. Może w pół do drugiej, dokładnie nie pamiętam.
Osiedle nie jest dobrze oświetlone, kilka żółtych plam na chodniku, tylko to. Bez trudu jednak znalazłem ścieżkę, która doprowadziła mnie do klatki schodowej – mieszkam na tym osiedlu od dziewiątego roku życia. I było trochę gwiazd na niebie.
Wchodziłem już na klatkę schodową, która jest iluminacją świetlną wobec reszty osiedla, gdy usłyszałem za sobą kobiecy głos:
- Szklanka, uważaj.
Odpowiedzią było donośne charczenie, nie mogłem ustalić jakiego rodzaju: żeńskiego czy męskiego.
Ten pierwszy, jeśli można tak go określić, „zdrowy” głos tłumaczył.
- Trzymaj ją, to przecież ulubiona twoja zabawka.
Odwróciłem się: z ciemności alejki osiedlowej wyłoniła się dziwna para ( tak by to określił Stefan Zweig): kobieta, niemłoda już, niedbale uczesana, postękująca pod naporem mijających lat, i dziewczyna, tak na oko osiemnaście, dziewiętnaście lat (pamiętaj o iluminacji klatki schodowej, stąd tak dobra charakterystyka obu pań). Ta pierwsza pchała wózek inwalidzki, ta druga siedziała w nim, przypięta pasami, jak w samochodzie czy samolocie. Szczupłe nogi zwisały za oparcie, podskakiwały pod wpływem jednostajnego ruchu pojazdu. Powinienem teraz powiedzieć, że w prawej ręce trzymała szklankę, byłoby to jednak wbrew temu, co zobaczyłem. Jak to powiedzieć? Wiesz jak kibice machają flagami swojej ukochanej drużyny? Masz ten obraz przed oczyma? Dziewczyna tak postępowała ze szklanką. Jakby to była jakiś sztandar, cenna chorągiew. Oczywiście: miała granicę ruchu poprzez swoją niepełnosprawność, ale ten obraz kibica z szalikiem pasuje jak ulał. Chodzi mi o stosunek, postawę wobec tej szklanki. O nic więcej.
Dla porządku powiem, że lewa ręka nie była już tak aktywna. Opierała się o brzuch, a nawet łono dziewczyny. Głowa wyprostowana, usta otwarte. Miałem wrażenie jakby coś chciała powiedzieć, ale z ust wydobywał się jedynie bełkot, jakieś chrrrrr, grrrrrrr, brrrrrr.
W pewnym momencie kobieta zobaczyła mnie: nie była zadowolona z mojej obecności przed klatką, można to było wyczytać z jej miny. Zacisnęła usta, uniosła brwi. Zatrzymała wózek, jakby czekając na mój ruch. Ciało dziewczyna bezwiednie poddało się temu ruchowi ( to chyba również Zweig), z ust wydobył się dźwięk podobny do bulgotu cietrzewia.
Marek zamilkł. Oddychał szybko, równomiernie. W ten sposób przeżywał swą opowieść. Podniósł szklankę z podłogi, przechylił ją. Pił krótko, dużymi haustami. Ochlapał się, sięgnął po chusteczkę.
Wykorzystałem przerwę w opowiadaniu: usiadłem na podłodze, plecy oparłem o ścianę, nogi wyprostowałem ku Markowi.
Gdy ponowił opowiadanie, był o wiele bardziej spokojny, przytłumiony:
- … podobny do bulgotu cietrzewia. Nikogo nie chcę obrazić, ale ten dźwięk nic innego nie przypominał. Bulgot cietrzewia. I nic innego. Kiedy wypowiadam te słowa, jest mi głupio, porównywać głos dziewczyny do ptaka to raczej obraźliwe porównanie, prawda? Ale ten o d g ł o s tak wyglądał …
… wracajmy do opowiadania: dziewczyna, kiedy zorientowała się, że obcy mężczyzna jest w pobliżu, szklankę szybkim ruchem położyła na brzuchu. Kobieta zauważyła ten gest, powiedziała z nieskrywaną satysfakcją:
- To obcy, to obcy, córuś – jednocześnie odebrała ulubiony gadżet ( chyba nie mylę się?) dziewczynie.
Cóż było robić? Jak mogłem zareagować na takie dictum acerbum ?
- Dzień dobry.
Niepełnosprawna zabulgotała w swoim języku ( jeszcze raz przepraszam), kobieta z wyniosłością godną królowej Elżbiety II powiedziała:
- Jak już jest, to niech pomoże. Drzwi.
Wiesz, co, Michałku? Nawet mój szef kompanii w wojsku tak nie odzywał się do mnie. Tak obcesowo. Tak prymitywnie. Oczywiście pomogłem paniom, jakżeby inaczej? Być dżentelmenem o każdej porze dnia i nocy, w każdych okolicznościach – to moja zasada. Otworzyłem drzwi. Dziewczyna odpowiedziała na mój gest swoim bulgotaniem, kobieta wtoczyła wózek na klatkę schodową.
- Jak to dobrze, że nie ma schodów – słowa wypowiadałem szeptem, mając na uwadze lokatorów, którzy zapewne przewracali się na drugi bok. – Jak to dobrze, prawda?
- Jest dobrze, co córuś? – odpowiedziała kobieta głaszcząc włosy dziewczyny. Rozumiem: mnie nie ma, ja tylko jestem od otwierania drzwi – prowadzę usługi lokatorskie. O, właśnie – winda przyjechała.
- Proszę bardzo, panie pierwsze – chciałem być do końca dżentelmenem.
- Widzisz córuś, są na świecie ludzie – to chyba miało być podziękowanie?
Weszliśmy do kabiny, drzwi zamknęły się trzaskiem nieprzewidzianym o tej godzinie.
- Obudzimy sąsiadów – zauważyłem.
- Ich strata – oburknęła, nie muszę mówić kto, prawda?
Ich strata? Ich strata? Kurczę, szukam nawiązania, punktu zaczepienia. Strata? Po kilku sekundach myślenia złapałem wątek:
- A moja strata będzie, gdy nie dowiem się, gdzie panie były o tak n i e t y p o w e j porze?
- Na spacerze, nie widać? – padła odpowiedz.
Tak powiedziała: na spacerze! I co ty na to, Michałku?
Zamilkł. Westchnął, rozłożył ręce. Zrozumiałem: pytanie nie było czysto retoryczne.
- Ja wolę słońce i pogodę, słońce i pogodę – zacytowałem słowa piosenki.
- No, dokładnie – Marek ponownie rozłożył ręce – ta dziewczyna ma pokręcone życie. W nocy spaceruje, w dzień śpi, tak myślę.
- A co było dalej? To jeszcze nie koniec opowieści? – zapytałem.
- Wysiadły na ósmym piętrze – Marek kiwał głową – ani do widzenia, ani pocałuj w nos. Jedynie dziewczyna coś zabulgotała … Ech, mówię ci: dziwną przygodę miałem.
- To wszystko? To już koniec? – byłem trochę zawiedziony.
- Wiesz, co? Kiedy otwierałem drzwi do mieszkania, wydawało mi się, że dwie kobiety wciąż stoją na korytarzu. Kilka chwil potem ( już na przedpokoju) usłyszałem chrzęst windy. To tak wyglądało, jakby chciały mnie zmylić, wiesz: wysiadły nie na swoim piętrze. A dopiero, gdy mnie nie było w zasięgu oka, pojechały na właściwe piętro.
- Dziecinada – zakończyłem temat.
Marek westchnął, co miało oznaczać: zgadzam się z tobą, stary.
- Trzeba się poruszać – zauważyłem po chwili milczenia – może pójdziemy na lody?
- Masz rację, trzeba się poruszać – przytaknął Marek.
Poszukałem wzrokiem szwedki: stała oparta o najbliższy fotel. Uśmiechnąłem się, miałem powód: nikt mi nie wmówił, że noc jest dl inwalidy najlepszym momentem na spacer.
wtorek, 6 października 2020

Pokój czyli obrazy poetyckie

W centralnym miejscu biurka stoi laptop. Przyokienne okno na świat. Okno z kaloryferem jest po prawej sekretarzyka. Z lewej strony kącik wiedzy styka się z częścią sypialną pokoju. Tapczan. Nad nim obraz „Kołymyjka” Teodora Alexandrowicza. Czołowy reprezentant Młodej Polski w malarstwie przedstawia chłopski taniec. Przed snem widzę owo zamieszanie, zmieszanie nóg, gdy sam mam wyprostowane giczoły. Najwidoczniej w łóżku nie wypada przebierać szczudłami. Chociaż pamiętam że pan magister wychowania sanatoryjnego zasugerował pewnej pacjentce ćwiczenia rozruchowe stosowane właśnie w intymnej sytuacji, pod kołderką. Pani zrozumiała opacznie, chociaż rehabilitant nie chciał wywołać w niej żadnych skojarzeń. Po prostu: ćwicz, kobito ile sił … w nogach.
Oprócz Alexandrowicza nad mym łóżkiem wiszą „brązy” dziadka, po którym noszę nazwisko. Płaskorzeźba pokazująca Zamek Królewski w Warszawie. Kopia znanego obrazu z Częstochowy. Relief Matki Jezusa pokazujący kobietę z profilu. Obok, jakby osobno, z dystansem, dwa świetliki czyli kinkiet dwuzarówkowy. Włączam go, gdy chcę poczytać w łóżku. Niekoniecznie przed snem. Łózko sąsiaduje z szafą dwudrzwiową, szafą z jednego wierszy zamieszczonego w tomiku wierszy „Z krajobrazów poety”.
Szafa z prawej strony zasłania przełącznik elektryczny zamontowany na wyjściowej ścianie. Mówię o tej ścianie „wyjściowa”, ponieważ osadzone są na niej drzwi. Z przełącznika nie korzystam; na biurku stoi lampka nocna. Pomocna jest w czasie pracy na laptopie. Krąg blasku świetlików dwuzarówkowych nie sięga laptopa. Zresztą biurko – czy już mówiłem?, stoi przy oknie, na przeciwko drzwi. Połączenie dwóch strumieni światła i powietrza.
Gdy o siódmej rano budzę się – zapisałem ów moment w wierszu „Wstaję, 7 rano”, mam nad sobą wyżej wymienione „brązy”, a vis a vis regał z książkami. Zajmuje całą ścianę. Wydaję mi się że zasłania kontakt oraz przemiany czasu widoczne na ścianie. Tempus currit de est, in labe exspectat. Plamę nie tylko regał maskuje. Prawdziwymi kotarami dla wyżej wymienionych bibelotów ściennych są zamyślenia wynikające z czytania. Gdy analiza rozwija się w zwojach mózgu, kłębi się, szaleje, kto będzie zastanawiać się, co kryje się za regałem pełnym książek?
A że zbiór lektur nader spory ( czyli biblioteczka domowa), jednocześnie cytatów, przeżyć, kontemplacji mam spory nadmiar. Tak, nadmiar. Bo tylko niektóre z nich wykorzystałem w wierszach lub felietonach czy opowiadaniach. Nie jestem osamotniony. Janusz Kondratowicz, autor tekstów piosenek, wyznał, że przeczytał tysiące książek, aby napisać setki piosenek.
Zdarza się niejednokrotnie że przed porannym rytuałem ubikacja – łazienka rzucę oko na ten czy ów tekst. Traktuję ten moment jak inni czas z dobrą kawą. Aby obudzić się. Wytrzeźwieć po nocnym śnie. To, że wchodzę w inny wymiar świata niż ten za oknem – zostawmy na boku. W moim życiu fikcja splata się z rzeczywistością nie tylko przy czytaniu powieści. To jednak temat na osobny felietonik. Lepiej spójrzmy pod nogi.
Pod nogami ( nie tylko o siódmej rano) rozpościera się dywan. Dywan ten gra niepodzielną rolę w tym samym wierszu ( przypadek?) w którym zapoznajemy się z szafą. Od rysunku dywanu wyszedłem pisząc ów wiersz. Mówimy cały czas o wierszu „Krajobrazy Człowieka II”.
Vis a vis dywanu czyli żyrandol to ostatni przedmiot z bogactwa mego pokoju. To, że go nie używam w 2020 roku, nie oznacza że cały czas wisiał bezużyteczny. Cały czas znaczy od 1974. Tyle lat mieszkam w tym pokoju, w Warszawie, na osiedlu Stegny.
I aż dziw że tylko jeden wiersz poświęciłem tym swoim m kwadratowym. Prawdopodobnie chodzi tutaj o małomówność. Znajomi mówią, że niezbyt lubię opowiadać bezpośrednio o sobie i miejscach, które uważam za własne.
To niech przemówi do Czytelnika wzmiankowany wiersz. Opublikowany jest on w tomiku „Z krajobrazów poety”, wydanym w Warszawskiej Firmie Wydawniczej w roku 2018. Zawarłem w nim pełen kosz zastanowień, przemyśleń. Może warto zapoznać się z całością?

https://wfw.com.pl/ksiazki/z-krajobrazow-poety/


księgozbiór Adama Miks w 2020 roku





KRAJOBRAZY CZŁOWIEKA II ( fragment)

1.

Człowiek

Pokój w którym przebywał podobny był do właściciela
nie brak łóżka
szafa również odpowiednio wypełniona
lecz przecież szkice niektórych obrazów książki należą do
półek i stołu przez duże okna słońce nad ogrodem
(furtka otwarta na uśmiech i prośbę
droga tak prosta)

2.

Furtka
Tutaj czekałem mówię
wstąp i nadal przeobrażaj moje krajobrazy
przedziera się serce wytwarza się bliskość
miły mój
Bracie miły



środa, 30 września 2020

Bez przymiotników czyli bramki smsowe

Napisać felieton bez przymiotników. Bez upiększania. Jednocześnie z kołnierzykiem, który uwiera w szyję. Wpija się ten kołnierzyk, gdy nie możemy zbudować zdań jak należy. Z przymiotnikami. Poprzednie zdania, proszę mi wierzyć, wyglądałyby zupełnie inaczej, gdyby je użyć. Jakoś mniej rażąco. Ale jakoś pomaleńku idzie. A może jedzie jak samochód marki Trabant i obija się o kocie łby przedwojennej ulicy Orężnej na Sadybie. Co kto woli. Do wyboru. Poprzednie zdania, tak czy owak, wyglądałyby zupełnie inaczej, gdyby w odpowiednie miejsca wstawić słowa określające rzeczowniki. Lecz zadaniem niniejszego felietoniku jest pozbawienie tekstu przymiotników. Ale pomaleńku. Wszystko w swoim czasie. Od paru dni mamy jesień. Zacząłem czytać zatem „Chłopów” Władysława Stanisława Reymonta, część pierwszą. Czyli „Jesień” właśnie.
Zaczyna się powieść spotkaniem Agaty, krewnej Kłębów, z księdzem dobrodziejem. Ponoć rodzina wygnała kobietę. Ale ma na to odpowiedz. „I… nie wypędzali… Jakżeby… dobre są ludzie — krewniaki. Niezgody też nijakiej być nie było. Samam ino zmiarkowała, że trza mi w świat”1 – tak odpowiada dobrodziejowi. Posłużyła się powiedzeniem, które urzeka krótką formą i treścią ponad świat. Ale uprzedzam. W tym zdaniu mamy przymiotnik. „Z cudzego woza to złaź choć i w pół morza”2.
A gdyby tak, a może by „Chłopów” Reymonta napisać od nowa? Bez przymiotników? Ominąć je, zastąpić związkami frazeologicznymi czy jakoś tak. Ot, chociażby ten fragment z Agatą.
"— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków, moja Agato, a dokąd to wędrujecie, co?
— We świat, do ludzi, dobrodzieju kochany — w tyli świat!… — zakreśliła kijaszkiem łuk od wschodu do zachodu. Ksiądz spojrzał bezwiednie w tę dal i rychło przywarł oczy, bo nad zachodem wisiało oślepiające słońce; a potem spytał ciszej, lękliwiej jakby…
— Wypędzili was Kłębowie, co? A może to ino niezgoda?… może…
Nie zaraz odrzekła, wyprostowała się nieco, powlekła ciężko starymi, wypełzłymi oczami po polach o jesieniałych, pustych i po dachach wsi zanurzonej w sadach.
— I… nie wypędzali… jakżeby… dobre są ludzie — krewniaki. Niezgody też nijakiej być nie było. Samam ino zmiarkowała, że trza mi w świat. Z cudzego woza to złaź choć i w pół morza. Trza było… roboty już la mnie nie miały… na zimę idzie, to jakże — darmo mi to dadzą warzę abo i ten kąt do spania?… A że rychtyk i ciołka odsadzili od maci… a i gąski, bo to już zimne nocki, trza zagnać pod strzechę, tom i zrobiła miejsce… jakże, bydlątek szkoda, Boże stworzenie też…
A ludzie dobre, bo mię choć latem przytulą, kąta ani te łyżki strawy nie żałują, że se człowiek kiej jaka gospodyni paraduje… A na zimę we świat, po proszonym. Niewiela mi potrza, to se u dobrych ludzi uproszę i do zwiesny z Pana Jezusową łaską przechyrlam, a jeszcze się coś niecoś grosza uścibi — to rychtyk la nich na przednówek… krewniaki przeciech…
A już ta Jezusiczek przenajsłodszy biedoty opuścić nie opuści.
— Nie opuści, nie — zawołał gorąco i wstydliwie wsadził jej w garść złotówkę.
— Dobrodzieju nasz serdeczny, dobrodzieju!”
Cztery pierwsze wersy – dialogowe że tak powiem, zostawiamy bez zmian. Nie zauważyłem przymiotników. Piąte zdanie - tylko jeden czyli szybko damy radę z nim. W akapicie po piątym zdaniu czytamy owo powiedzonko, o którym już nie coś nie coś powiedziałem. I co z nim zrobić? Zostawić w oryginalnym brzmieniu? Przekształcić? Tylko jak? Bo to że powinno zostać, to pewnik. Przysłowia są przecież mądrością ludową. No to jak? Jak zapisać na nowo? Z woza, który nie twój, złaz, choć i w pół morza. Zgrabnie wyszło, prawda? No, to … Dalsze zdania czekają. Z przymiotnikami.
Nie będę opisywać dalszej mojej pracy z tekstem „Chłopów” Reymonta. Redaktor poprawiający znany już tekst, to widok, którego byście nie chcieli oglądać. A analiza cenzurowania tegoż tekstu – jazda na wrotkach do tyłu. Bez sensu. To co napisałem powyżej o mojej pracy z pewnością wystarczy. Poniżej podaję za to efekt półgodzinnego siedzenia nad dwoma czy trzema akapitami początku powieści „Chłopów” Władysława Stanisława.
Gdy dotrę do „Zimy”, będzie dla mnie sukcesem. Mam nadzieję dokuśtykać z „Jesienią” do 22 grudnia. Już przekartkowywałem drugą porę roku „Chłopów”. Sporo się wytnie, dużo się przytnie, wiele zamgli …
Wydawca czeka. Co on powiedział niedawno? „Młodzież wychowana na bramkach smsowych czeka na wersję literatury klasycznej, o której będziemy mówić przez pokolenia”. I git, super, czadowo.
No, to lecę do biurka. Pa, sąsiedzie.

1Władysław Stanisław Reymont, „Chłopi’, t.1 „Jesień”, strona 5
2Tamże

WERSJA BRAMEK SMSOWYCH

"— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — Na wieki wieków, moja Agato, a dokąd to wędrujecie, co?
— We świat, do ludzi, dobrodzieju kochany — w tyli świat!… — zakreśliła kijaszkiem łuk od wschodu do zachodu. Ksiądz spojrzał bezwiednie w tę dal i rychło przywarł oczy, bo nad zachodem wisiało słońce; a potem spytał ciszej, lękliwiej jakby…
— Wypędzili was Kłębowie, co? A może to ino niezgoda?… może…
Nie zaraz odrzekła, wyprostowała się nieco, powlekła ciężko oczami po polach i po dachach wsi zanurzonej w sadach. I… nie wypędzali… jakżeby… dobre są ludzie — krewniaki. Niezgody też nijakiej być nie było. Samam ino zmiarkowała, że trza mi w świat. Z woza, który nie twój, złaź choć i w pół morza. Trza było… roboty już la mnie nie miały… na zimę idzie, to jakże — darmo mi to dadzą warzę abo i ten kąt do spania?… A że rychtyk i ciołka odsadzili od maci… a i gąski, bo to już nocki, trza zagnać pod strzechę, tom i zrobiła miejsce… jakże, bydlątek szkoda, stworzenie też…
A ludzie, bo mię choć latem przytulą, kąta ani te łyżki strawy nie żałują, że se człowiek kiej jaka gospodyni paraduje… A na zimę we świat, po proszonym. Niewiela mi potrza, to se u dobrych ludzi uproszę i do zwiesny z Pana Jezusową łaską przechyrlam, a jeszcze się coś niecoś grosza uścibi — to rychtyk la nich na przednówek… krewniaki przeciech…
A już ta Jezusiczek biedoty opuścić nie opuści.
— Nie opuści, nie — zawołał gorąco i wsadził jej w garść złotówkę.
— Dobrodzieju nasz, dobrodzieju!”

Archiwum

2023

© 2007 - 2024 nakanapie.pl