Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
64 obserwujących. 48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 2 godziny temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
64 obserwujących.
48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 2 godziny temu.
czwartek, 21 lipca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 38

(22:19)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Tak, urlop trwa i choć w tym tygodniu załatwiam mnóstwo tematów, które czekały od miesięcy to jednak odpoczywam. Dzisiaj np. podczas kompleksowego przeglądu auta (trwał niemal 2 godziny) w końcu zacząłem czytać książkę Roba Halforda, tego od Judas Priest. W międzyczasie nadzoruję prace remontowe jednego z pomieszczeń naszego mieszkania i mam nadzieję, że zdążą się zamknąć przed naszą urlopową ucieczką. Ogarnąłem szczepienie, jutro (w czwartek) mam wewnętrzną rozmowę kwalifikacyjną do nowej funkcji w firmie oraz machnąłem serial „Mandalorian” oraz „Księgi Boby Fetta” z Gwiezdnych Wojen.

 

Ale muzycznie Michale… Tak, tak, już prawie jestem. Przewaliłem dzisiaj mnóstwo zdjęć porównując i komentując w naszym szerokim rodzinnym gronie podobieństwa moje i siostry względem naszych dzieci. Ale znalazłem coś o wiele więcej! I choć nie było wówczas telefonów z aparatem a te prawdziwe wymagały kliszy i pomysłu na dobre zdjęcie, to jednak w moim katalogu uchowały się prawdziwe perełki z gitarami. Nie bez powodu używam liczby mnogiej, bo na przestrzeni lat tak jak dojrzewałem muzycznie, tak również zmieniały się instrumenty, a przynajmniej ich jakość.

 

Zaczniemy tak.

 

 

Moją przygodę z gitarami zaczynałem od polskich numerów. Te były na wyciągnięcie ręki podczas nocnych audycji Radiowej Trójki, która puszczała koncertowe sety. Zasypiałem często w słuchawkach na uszach jako, że miałem swój mały kwadracik w pokoju z rodzicami. W tamtym czasie Mama kupiła mi pierwszą w życiu gitarę, choć to określenie i tak było mocno na wyrost.

 

 

Młody szczyl, początki siódmej klasy podstawówki. Niezła kolekcja kaset i rosyjskie wiosło, struny wysoko ponad gryfem, więc, żeby uzyskać jakiś w miarę przyjemny dla ucha dźwięk, trzeba było naprawdę mocno docisnąć. Pierwsza krew na opuszkach palców, potem pęcherze, zdarta skóra itd. W sumie to samo nastrojenie tego instrumentu było nie lada sztuką. Pomagał mi wówczas kolega z ulicy, który dzisiaj jeździ w trasy z Grażyną Łobaszewską a i gościnnie z Piotrem Bukartykiem. Cóż wówczas nic na to nie wskazywało, że pójdzie tą drogą. Mimo, że to nie materiał metalowy, muzyk z niego pełną gębą.

 

 

Ja też tak chciałem grać, choć gdy koleżeńsko stroił mi to niewdzięczne pudło dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że tak nie można. To nie był instrument do nauki. To było jak przerzucanie opon w boksie, ciągnięcie ciężkich kłód drewna na styl filmu „Rocky”.

 

Długo wytrwałem, skończyłem szkołę podstawową, katując swoje palce i coraz bardziej zbliżając się do barwy normalnego brzmienia. Ale wtedy pojawiła się Ona, bo rodzice widząc, że nie odpuszczam pomogli mi kupić nowy instrument.

 

 

To był czas przełomu – podstawówki oraz pierwszego roku szkoły średniej.  Większe pudło, typowo akustyczne firmy Defil. Nosiłem wtedy chustę, bo w końcu postawiłem na swoim i po raz kolejny zacząłem zapuszczać włosy. Muzycznie też się zmieniło. Miałem, powiedzmy, już swój pokój (niestety z młodszą o 10 lat siostrą) a i słuchana muzyka w moim mniemaniu stała się nieco bardziej cięższa. Jak teraz przybliżam sobie zdjęcie na gitarze nakleiłem pod Dynamo (holenderskim festiwalem) własnoręcznie zrobione logo zespołu Therapy? Starałem sobie dzisiaj odświeżyć numery z tamtego czasu, niestety żaden mnie nie ujął. Nie mam pojęcia zatem co mną wówczas kierowało, że postanowiłem uwiecznić ten właśnie zespół na gitarze.

 

 

Może ten, wyraźnie gitarowy. W tym czasie poznałem wiele zespołów, zacząłem uczyć się grać metalowych, charakterystycznych zagrywek i w końcu przyszedł czas na pierwszą gitarę elektryczną i namiastki własnego zespołu. Pamiętam jak chodziłem pieszo z gitarą i mini wzmacniaczem do miejskiego centrum kultury by w sobotni, wczesny ranek wcisnąć się przed ćwiczącymi tam zespołami i wśród innych czekających na swoich właścicieli instrumentach, pograć sobie na full głośności. Nie trwało długo zanim znalazłem równych sobie. (ja ten po prawej)

 

 

Nazwaliśmy się szumnie „No name” i graliśmy wszystko co udało się nam w tym czasie zagrać. Był też perkusista, nieobecny podczas tego spotkania. Później niestety sala spłonęła, więc w sumie dobrze, że tachałem ze sobą mój sprzęt ale przy tym zniknęła też dalszego możliwość grania. Rozeszliśmy się a ja zostałem sam z moimi marzenimi o sławie. Oprócz swoich aranżacji zagraliśmy wtedy jeden kompletny numer.

 

 

To był fajny czas. Dygałem z tym obciążeniem pieszo niemal 3 km w każdą stronę, by choć przez chwilę poczuć się jak prawdziwy muzyk. Nic, wróciłem do ćwiczenia w domu z coraz cięższym repertuarem, aż nastąpił kolejny przełom. Rozeszło się po mieście, ile poświęcałem, żeby grać więc podczas pewnej przerwy miedzy lekcjami przyszedł do szkoły niejaki Tomek z zapytaniem czy nie chciałbym z nim trochę pograć. Mieli zespół, ale brakowało im takiego zapaleńca jak ja. Przyjąłem ofertę wiedząc, że będę grał nieco lżejsze tematy. Zdobyłem więc nową gitarę elektryczną i ruszyliśmy na podbój.

 

 

Jakiś okolicznościowy koncert przy szkole gdzie mieli próby. Tu wydarzenia poleciały na łeb na szyję w bardzo krótkim odstępie czasu. Dziewczyna śpiewała grane przez nas rockowe numery i to był jej jedyny występ, bo tak naprawdę występ był gwarancją dalszej współpracy jeśli chodzi o miejsce do prób wiec poleciało… w takiej właśnie wersji.

 

 

Nigdy nie grałem dla publiczności więc to był dla mnie szok. Przez większość występu stałem tyłem, kręciłem się by tylko nie patrzeć w jej stronę. Czułem, że to nie to, ale nie odszedłem. Dostałem drugą szansę i kiedy rzucili mi tytuł jako zadanie domowe, oniemiałem. To jest test? Jak mam w ciągu tygodnia ogarnąć gitarę? I kolejne pytanie którą partię, skoro w tamtym zespole też było dwóch gitarzystów? Nie było zmiłuj. Wróciłem i słuchałem. Słuchałem i brzdąkałem szukając kolejnych dźwięków. Potem jeszcze raz i jeszcze i jeszcze… i kolejny. Na następnej próbie zagraliśmy ten numer.

 

 

Niedługo później dokonały się czystki w naszym składzie. Trochę głupio tak wychodzić z sali bo „starzy” muszą się naradzić. Wezwali mnie z powrotem, poleciały głowy, na szczęście nie moja,  wyleciał basista z którym kiedyś grałem w „No Name” a niedługo później pierwszy gitarzysta zespołu (dzisiaj zespół Prototyp). Zostałem sam z perkusistą, który podczas pamiętnej przerwy lekcyjnej namawiał mnie na granie w zespole. Cóż, ściągnąłem drugiego gitarnika ale z czasem oboje czuliśmy, że to nie tędy droga. Nasze myślenie, pojmowanie dźwięków szło w zupełnie inną stronę.

 

 

Mimo to, trochę pograliśmy. Były dwie gitary, perkusja, brakowało basu i oczywiście wokalu żeby grać koncerty, więc i tak byliśmy w czarnej… Podziękowaliśmy nowemu gitarzyście i stwierdziliśmy, że trzeba to ugryźć inaczej. Dotychczasowy perkusista Tomasz poświęcając perkusję chwycił za gitarę basową. Zrobiliśmy we dwójkę materiał na pierwszą demówkę (taka mini płyta początkujących zespołów). Na próbach siadał albo na perkusji, żeby ogarnąć zmiany tempa albo chwytał za bas by zwiększyć ciężar dźwięku i zobaczyć jak to współgra z moją gitarą.

 

 

Przez kolejne dwa lata robiliśmy wówczas głównie własny materiał, sprawdzając go pod każdym kątem. Zaczęliśmy szukać perkusisty ale numery i tak już momentami przypominały znany klimat.

 

 

Wiadomo, że nie można mieć wszystkiego, ale Motorhead uświadomił nam, że do szczęścia potrzebny jest już tylko perkusista. Tomasz jako basista wziął na siebie również odpowiedzialność związaną z wokalem, więc wszystko zgodnie z rock’n’rollowym podręcznikiem. Niedługo później znaleźliśmy nasze wybawienie z kilkuletniej stagnacji.

 

 

Z ogarniętym materiałem weszliśmy do tczewskiego studia i po kosztach nagraliśmy swój pierwszy materiał. Coś się ruszyło. Jako konserwy zrobiliśmy ten materiał jak kiedyś, nagraliśmy go na tzw. setkę, czyli cały numer (instrumentalnie) nagrywa się od razu rejestrując każdy instrument. Zatem jeśli któryś się pomylił, omsknął mu się palec, pominął element perkusji, zaczynaliśmy od nowa. Daliśmy jakoś radę i w ciągu kilku godzin materiał był gotowy.

 

 

To okładka kasety, bo w takiej oldschool’owej formie go wypuściliśmy. Jednym z numerów był cover niemieckiego zespołu Sodom.

 

 

Zagraliśmy w tym składzie również jeden koncert, gdzie publika zdecydowanie nie była przygotowana na takie wrażenia. Na przedramionach mieliśmy skórzane szerokie opaski a w nich dziesiątki długich gwoździ sterczących i lśniących ocynkowaną barwą. Po secie, ludzie podchodzili do nas pytając się po co to wszystko? Że tak się grało kiedyś, nie teraz. Odpowiadaliśmy krótko – Fuck off and die!

 

 

Niedługo potem przyszedł czas na kolejne zmiany, pożegnaliśmy się z perkusistą, znalazł się kolejny i zaczęła się era Damage Case, nazwa zaczerpnięta z numeru Motorhead. Koncerty po pomorskich klubach, plenerowych spędach, zlotach motocyklowych. Mnóstwo alkoholu, zaników pamięci, nieopłaconych należności, przygodnych znajomości. Rock’n’roll.

 

 

Mega etap mojego życia. Były też występy najbardziej znienawidzone przeze mnie. Tzw. okolicznościowe, niebiletowane kiedy to wśród publiczności można było wyłapać wszystkie klasy miejskiej społeczności. Rodzin z małymi dziećmi, ludzi na gapę ale i też tych, którzy przyszli dla jednego powodu. Dla zespołu, ale i oni z minuty na minutę ginęli wśród obojętnego tłumu.

 

Przestaliśmy tak grać po drugim występie. W tej kwestii nie było do trzech razy sztuka, choć fotki dostawaliśmy całkiem niezłe.

 

 

Uwielbiałem za to występy klubowe. Ciasne pomieszczenia i zapłata w postaci alkoholu. Tylko raz przywiozłem z weekendu kasę do domu. I to nie o to chodzi, że ją przepiłem czy przejadłem bo te kwestie mieliśmy w gratisie. Często zorganizowanie transportu pochłaniało całość wynegocjowanej kasy ale nam to wystarczyło. Spotkania z ludźmi, którzy znają teksty Twoich numerów, którzy kręcą się i machają głową tuż obok. To niesamowite wrażenia. To właśnie to, dlaczego pragnie się grać koncerty.

 

 

O samym Damage Case może kiedyś napiszę więcej. Czytając dzisiaj Halforda, stwierdziłem, że to fajna rzecz pokazania jak siedzi się w studiu nagraniowym jak liczy się każdy grosz i łudzi na sukces. Napiszę o tym i zaproszę Was na szwendanie po historii drobnego zespołu z wielkimi marzeniami. Dzisiaj dotknęliśmy fundamentów i poznaliśmy całą moją drogę, żeby znaleźć się w tamtym, kluczowym miejscu.

 

 

(02:20)

Jeszcze nie dzisiaj czas na rozmowy przy wschodzącym słońcu. Musicie wybaczyć, ale rano mam rozmowę o pracę, zatem wg schematu...

 

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

#Wspomnienia#Muzyka#koncerty#metal#rock#studio
× 12
Komentarze
@piotr_osowski
@piotr_osowski · ponad 2 lata temu
Bardzo ciekawa historia.
× 4
@MichalL
@MichalL · ponad 2 lata temu
Dzięki ;)
@Mackowy
@Mackowy · ponad 2 lata temu
Świetny wpis, powodzenia na rozmowie 👍 Inna sprawa, że ma zdjęciach jestem w stanie rozpoznać kilka elementów lokalnego pomorskiego folkloru lat 90 i wczesnych 00 takich jak: skrzynka specka i plakat EB - mieliśmy taki sam na drzwiach pokoju 😁
× 2
@MichalL
@MichalL · ponad 2 lata temu
Oblepione drzwi były w tamtych czasach kultem ;)
× 1
@OutLet
@OutLet · ponad 2 lata temu
Świetne te wspomnienia, no i ten młody Michał na zdjęciach! :D
Trzymam kciuki za rozmowę. :)
× 1
@MichalL
@MichalL · ponad 2 lata temu
hehe dzięki ;)
× 1
@Mackowy
@Mackowy · ponad 2 lata temu
@MichalL, czytałeś Kochanowo i okolice?
× 1
@MichalL
@MichalL · ponad 2 lata temu
Nie czytałem, ale parę lat temu powstał film ;)

@Mackowy
@Mackowy · ponad 2 lata temu
Ponoć całkiem niezły.
@MichalL
@MichalL · ponad 2 lata temu
Taaa, śmieszny ale zobacz ten, w podobnym klimacie.

× 1
@Mackowy
@Mackowy · ponad 2 lata temu
Muszę to obejrzeć 😁

Archiwum