Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
64 obserwujących. 48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 24 godziny temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
64 obserwujących.
48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 24 godziny temu.

Blog

niedziela, 18 sierpnia 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 92 (przyszłość muzyki)

Dobry wieczór (23:45)

 

Moja muzyczna sobota w tym tygodniu zyskała bardziej wyraźny odsłuch względem tego, praktykowanego w sąsiedzkim środowisku. Mamy gości z Krakowa, mojego rodzinnego miasta i dzisiaj (tj. w sobotę) trafił się nam koncert na miejskiej starówce. Lokalny zespół Czarne Kwiaty, z którym niegdyś dzieliłem scenę podczas wspólnego koncertu z moim zespołem oraz gdyński Mitra. Poszliśmy zatem na południowe pole, by przy okazji doświadczyć muzycznego uniesienia. Poniżej Czarne Kwiaty sprzed 3 lat, ale set i kondycja są jak najbardziej aktualne. 

 

 

dalej Mitra, wcześniej nie znałem, choć obecny wokalista jest z Tczewa. Nie znam człowieka, ale ja to z tych miejscowych dinozaurów, więc z czasem przestałem śledzić co dzieje się w okolicy. Jak teraz sprawdzam to i oni, z poprzednim gardłowym sięgali do klasyków.

 

 

I w takim tonie chciałbym rozpocząć to szwendanie. Ja rozumiem coverowanie, czyli branie przez zespół na warsztat numer dobrze znany, bądź darzony jakimś wewnętrznym uwielbieniem. Kiedy grałem ze swoim zespołem i też podczas nagrywania dorzucaliśmy do krążka jakiś numer Motorhead, a kilka innych aranżowaliśmy podczas koncertów. Wszystko się zgadza, pojedyncze strzały jako hołd, to rozumiem. Teraz wrzucę przerywnik w postaci numeru, który nie wymaga komentarza.

 

 

Do sedna. Czym jest klasyka dla muzyki? Ktoś może powiedzieć Deep Purple jest klasyką, Led Zeppelin, Black Sabbath. Takich zespołów można przytoczyć jeszcze całą masę w mgnieniu oka. Wiele z nich z racji wieku zeszło już ze sceny, ciut młodsi się reaktywują, ale to wszystko, bo takie mam wrażenie, to sztuczne podtrzymywanie życia( nie ich)! Dlaczego? Skończyła się kasa? Nie sądzę, a odpowiedź jest jedna - pasja. Świetnie jeśli robią to zespoły, które wypracowały sobie pozycję w świecie muzyki. "Nie ich" wyróżniłem nie bez powodu. To przejaw odpowiedzialności.

 

Gdybym coś robił wyśmienicie, ale czując że mój wiek z czasem ogranicza moje możliwości szukałbym godnego następcy. Byłbym spokojny widząc kolejnych fachowców, którzy dodatkowo ulepszają moje metody. Wówczas mógłbym ze spokojem przekazać pałeczkę czując że zasiane ziarno przyniosło efekty, a moja praca nie umrze. Dlaczego zatem mamy zespoły ze stażem niemal pół wieku na scenie? Może nie ma godnych, innowacyjnych zespołów? Może nie ma już czego przeskakiwać, a zostało wzajemne podtrzymywanie tego co dotychczas zostało wypracowane, przez granie coverów czy idąc krok dalej tworząc oficjalne coverbandy. 

 

Byłem na takim koncercie, ukraiński zespół SCREAM INC. grający set zespołu Metallica z czasów płyty S&M. Brzmią niemal 1:1, do tego orkiestra no bajka. Ale to przecież nie Metallica, choć przez samych "ojców" poklepani po ramieniu z uznaniem za dobrą robotę. 

 

 

W ostatnim czasie dostałem informację, że będzie ACDC w Gdańsku w Filharmonii Bałtyckiej. Taaaa ACDC, przecież nie planują najnowszej trasy po Europie, ale po szybkim researchu okazał się taki twór.

 

 

Kilka miesięcy temu szwagier pojechał na koncert na drugi koniec Polski, bo uwielbia Pink Floyd, ale oni również podczas tego wieczoru byli daleko od naszego kraju a zaszczytne miejsce przejął zespół Brit Floyd.

 

 

Trochę mnie to wszystko niepokoi, bo numery w odsłuchu do złudzenia przypominają oryginały. Mało tego, ludki na scenie kopiują nawet gesty muzyków i tu już nie rozumiem idei. W każdym razie i na naszym podwórku, tu na pomorzu mamy taki jeden zespół - Zeppelinians. Ciekawe jaki zespół coverują.

 

 

Czym dalej grzebię, jestem coraz bardziej przerażony. Na kolejnego pacjenta trafiłem w przelocie już jakiś czas temu. Dzisiaj pasuje idealnie do tej podróży. Swoją drogą jeden z bardziej adekwatnych dźwiękowo zespołów, tym razem w hołdzie Van Halen.

 

 

W większości to zespoły, które mają wystarczająco odwagi lub desperacji by zająć się jakimś materiałem tak, żeby go nie spartolić. W jakimś tam stopniu podtrzymują pamięć docelowego zespołu o ile on faktycznie wygasł. Odważne, to już mówiłem. Dlaczego desperacja? Bo może ludki nie potrafią wymodzić coś swojego, nie potrafią wykreować swojego stylu, bądź po prostu, zebrało się ich kilku i co? Zagrajmy cover, potem kolejny itd.

Przerosło mnie to zadanie i już nie chcę sprawdzać dalej. Więc zapytam. Czy coverband jest obciachem? Dowodem, że nie ma się pomysłu na siebie? Czy może dobrym gestem, mającym na celu podtrzymanie pamięci wygasłego zespołu?

 

Na koniec tego rozważania podrzucę jeszcze jeden zespół. W swoim czasie byłem nim oczarowany. Grali jak kiedyś, brzmieli jak bogowie i wszystkie detale sprowadzały się do jednego porównania - styl Led Zeppelin. To ciekawe, bo przy tym jakże podobnym stylu nie wyciągnęli rąk do źródła. Nie skalali go. Zachłysnęli się, nabrali w płuca niczym nurek przed zejściem pod wodę. Efekt? Piorunujący.

 

 

Boję się stwierdzić, że wszystko co dobre dla muzyki już było. Że trudno dzisiaj szukać ponadczasowych następców. Że została już tylko pamięć i jej podtrzymywanie w postaci coverów na koncertach młodszych zespołów jak i kolejnych coverbandów.  

 

A jeszcze jeden, zupełnie zapominałem. Mendes ewidentnie czyha na posadę Bruce'a Dickinsona, ale ten ma przecież tyle energii, że jeszcze długo, długo zanim zejdzie ze sceny. Może to też sposób. Stwórz zespół, graj covery a być może kiedyś macierzysty zespół zaprosi cię w szeregi.

 

 

Z tymi niepokojącymi zagwozdkami żegnam się i dziękuję za uwagę.

 

Dobranoc (03:41)

niedziela, 4 sierpnia 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 91 (powroty)

 

Dobry wieczór (00:25)

 

Jestem, żyję, mam się raczej dobrze. Ostatni weekend urlopu, więc skoro nie czuję lęku przed poniedziałkiem, to udało się. Wypocząłem, pojeździłem trochę autem (1100 km), nasłuchałem się muzyki podczas jazdy, więc spoko. Planując ten urlop chciałem zabrać moich do mojego rodzinnego miasta, do Krakowa. Wszystko ustalone, chciałem pokazać gdzie się wychowałem, osiedle, ścieżki którymi błądziłem. Po jakimś czasie zrozumiałem, że to nie będzie dla mnie odpoczynek. Będę opowiadał, będziemy dużo chodzić mijając tłumy innych turystów... Zdobyłem się na drastyczny ruch i krótko przed planowanym terminem przeprosiłem moich współtowarzyszy, jednocześnie oferując im głuszę, las oraz jezioro. Wcześniej nie znałem tego miejsca, nie ma go na bookingu, ale dzisiaj wiem, że dobrze zrobiłem. Zamknięty kompleks nowoczesnych domków, a najbliższy sklep i większa miejscowość 15 min autem. Oj mógłbym pisać i pisać. Muzycznie dzisiaj bez planu, co YT podrzuci, bądź wyniknie z kontekstu to wklejam.

 

 

Po drodze do naszego miejsca przewaliliśmy kolejny raz najnowszą płytę Bruce'a Dickinsona oraz oczywiście Judas Priest. U nas w aucie jest taka zasada, że ten co kieruje, ma pierwszeństwo w wyborze muzycznego tła podczas podróży. To przecież kierowca przede wszystkim ma czuć się komfortowo podczas gdy reszta pasażerów odpoczywa. Tak się też dobrze składa, bo w ostatnim czasie Bruce wypuścił oficjalną wersję numeru ze swojej płyty, wzbogaconą o kadry z bieżącej trasy koncertowej. Na festiwalu Mystic w Gdańsku, też zagrali ten numer.

 

 

Słuchając zaraz po sobie najnowszy krążek Dickinsona i Judasów, czuć różnicę. To niczym kontakt młodziaka z Ojcem i Matką. Ojciec czytaj Judas Priest opieprzy cię z góry do dołu, że czujesz ten ciężar gróźb. Za chwilę jednak przychodzi Matka czytaj album Dickinsona, która mimo to, że podtrzymuje słowa ojca, to ten przekaz jest bardziej delikatny, a tym samym skłaniający do przemyśleń. Hehe, świetne porównanie, bo odnosząc się do historii, Judas jest na scenie dłużej, a nawet Iron Maiden wystąpiło w 1980 jako ich support. Jeszcze bez Dickinsona ale... 

 

Judasi robią mega robotę, słuchałem tego albumu już kilka jak nie kilkanaście razy i co rusz odkrywam jakieś milisekundy dźwięków, które nadają utworom wyjątkowego charakteru. To kolejna płyta, którą słucha się z zapartym tchem od deski do deski. Nie mam ku temu żadnych wątpliwości. Mistrzostwo świata, a wokal Halforda jak na ludka, który ma 72 lata. Ok, w studiu nagraniowym, odpowiednio kręcąc pokrętłami można zdziałać cuda, ale Oni grają ciągle koncerty, które weryfikują wszelkie takie zabiegi. I wbrew wszystkiemu ciągle się bronią. Posłuchajmy tego numeru, gdzie zbierałem szczękę z podłogi podczas pierwszego odsłuchu z winyla.

 

 

Ja to już chyba pisałem, ale kiedy pierwszy raz słuchałem w domu tę płytę, zerwałem się po pierwszych taktach i przekrzykując dźwięki, wołałem do Żony :

- Słyszysz to? Jak zaperd@#$ją?

- Ty się tak nie podniecaj - usłyszałem w odpowiedzi. 

 

Numer pierwsza klasa, mega agresywne gitary, te momenty kiedy leci samotna wśród akcentów reszty sekcji, a potem razem łup i jazda. Wokal mega, bębny mistrzostwo. Przed urlopem zabierałem autem kolegę do pracy i wałkowałem z nim ten album przez tydzień. Nieco różnimy się gustami, ale po tym czasie, już podczas wolnego dostałem od niego zdjęcie, a na nim okładkę albumu. Zaraziłem, ale to dobrze, bo warto znać zespół, który jest na scenie od pół wieku.

 

Skąd tyle km w urlopie skoro nasz wyjazd zjadł ich może 300? Ano byłem też kierowcą na wyjazd rodziców. Czyli zawiozłem, po czym wróciłem i za kilka dni odpowiednio pojechałem żeby przywieźć. Podczas pierwszej trasy mój Tato dzielnie wysłuchał kilku płyt Chrome Division, podczas ostatniej, zażyczył sobie już Radio Gdańsk. Cóż, musiałem nieco nagiąć przywilej kierowcy i muzyczki w tle, więc słusznie, przyznałem rację, długo nie słuchałem radia ;)

 

 

W ostatnim czasie trwał festiwal 29. POL'AND'ROCK FESTIVAL. Nigdy tam nie dotarłem. W tym roku śledziłem na YT, na którym można było obejrzeć relację z poszczególnych scen. Przegapiłem czwartek i występ zespołu Coma na dużej scenie. To swego rodzaju wydarzenie, bo zespół spał a wokalista próbował swoich jako aktor w polskich produkcjach. Obejrzę sobie jak zagrali a tymczasem.

 

 

W piątek już się ogarnąłem i trochę pooglądaliśmy. Obejrzałem występ nieznanego mi wcześniej szwedzkiego zespołu Clawfinger a potem już bardziej naszą, czyli koncert Kasi Kowalskiej. Fajnie, że znalazły się numery z lat dziewięćdziesiątych. W nocy już samotnie oglądałem występ greckiego zespołu blackmetalowego - Rotting Christ, bardzo przyjemne dźwięki.

 

 

Dzisiaj, tzn. w sobotę na małej scenie wystąpiło... Ich Troje. W składzie pewnie różniącym się od czasów świetności, ale był Wiśniewski w swoich czerwonych włosach. Zespół słabo nagłośniony, co poprawiło się po kilku pierwszych numerach. Byli goście, była córka Wiśniewskiego, jakaś Żona, pokazał do kamery gołą dupę, bo tak skandowała publiczność. No cóż, czas chwały już dawno przeminął. O 22:00 za to zagrał na tej samej scenie zespół, który szanuję przez jeden numer. Zagrali go genialnie, więc poszukam go na szybko, niestety z innego koncertu. Na POL'AND'ROCK zagrali go bardziej agresywnie i w nieco szybszym tempie.

 

 

Nie zdążyłem na występ Venom na dużej scenie, pobieżnie obejrzałem T.LOVE, a przed chwilą chciałem ogarnąć Guano Apes, ale wyłączyli transmisję a tym samym przewijanie do wcześniejszych występów. Cóż, zatem to tyle, posłużę się innym video i tym samym pożegnam.

 

 

Dziękuję za uwagę i życzę wygodnej niedzieli.

 

Dobranoc (03:10)

 

Ps. A to ta Pani śpiewała gościnnie w numerze zespołu Apocalyptica, wszystko jasne.

 

 

Ta jej maniera bardzo przypomina mi wokalistkę z moich stron. Nie wiem czy znajdę, bo to lata temu, zespół już nie istnieje. 

 

 

 

niedziela, 14 lipca 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 91 (znalazłem!)

(01:52) Dobry wieczór,

 

późno już, ale muszę podzielić się z Wami tą wiadomością. Znalazłem numer choć w moi wyobrażeniu nie posiadał dźwięku a tylko wycinki z teledysku. Jak przed chwilą doświadczyłem, nigdy bym nie połączył tych dźwięków do pielęgnowanego przez lata obrazu. Miałem taki numer z dzieciństwa, który od zawsze był zagadką. Nie cisnąłem bo miał małe znaczenie, ale myśl o odkryciu tytułu oraz ponowne wysłuchanie ciągle szeptała mi zza pleców. Myślałem, że to będzie trudniejsze zadanie. Miałem pewne przeczucie, że będzie to Shakin Stevens, który w latach 80' często pojawiał się w TV i należał do tych lekkich i rytmicznych wykonawców. W głowie miałem jeden charakterystyczny element. Lecący samolot, jakiś niewielki ze smugą tego czegoś co pozostawia za sobą. Doczytałem, smuga kondensacyjna. W każdym razie ten chłop siedział mi ciągle w głowie przez długo, długo a ja albo zapominałem, albo zupełnie nie miałem ochoty na tak poważne wykopaliska. Wpisałem wykonawcę i wybrałem pierwszy z góry.

 

 

Hehe, oczywiście że znam te nutki, choć to oczywiście nie ten obraz, który  w głowie pielęgnowałem przez lata. Obecnie o wiele łatwiej jest znaleźć numer. Czasem wystarczy zagwizdać czy zanucić do telefonu by ten wskazał procent prawdopodobieństwa z określonym tytułem. Ja nie miałem żadnej melodii a tylko obraz. Domyślałem się wykonawcy ale i tu mogłem się mylić. Wystarczyło wpisać w google hasło "Shakin Stevens samolot" i trafiony.

 

 

Mmmmmm, co za numer hehe, jaka gra aktorska. I co? Już koniec? Swoją drogą Pan nagrał ponad dwadzieścia płyt więc to jednak o czymś świadczy. Nadal żyje i jak widać ma się dobrze, bo jak teraz szperam, ciągle jest aktywny. Poniżej numer sprzed roku.

 

 

Dobry numer, fajna gitara akustyczna na początku, a potem reszta sekcji. Ciekawy przeskok patrząc z mojej perspektywy, bo pewnie śledząc każdą kolejną płytę obecny finał był do przewidzenia. Mogę podrzucić jeszcze jedno takie zestawienie typu "kiedyś - dzisiaj". Jak co sobotę, słuchaliśmy z Żoną stałego zestawienia i pokusiło mnie by poszukać jak czas rozprawił się z innym wokalistą. Puszczę najpierw klasyk, a potem znowu wrócimy do obecnego czasu.

 

 

I niemal czterdzieści lat później...

 

 

Uwielbiam takie wyszukiwania. Jak na dłoni widać progres bądź regres zespołu o ile ten ciągle trwa w podstawowym składzie. Podobnie zwracam uwagę na wokalistów, bo Ci z racji funkcji w zespole zawsze są bardziej widoczni tj. słyszalni. Steve Pery broni się całkiem nieźle więc chwała mu za to.

 

Z tych ciągle aktywnych dinozaurów nie wiem co jeszcze mógłbym tak na szybko podrzucić. Mam, ten jegomość również świetnie się trzyma.

 

 

Oooo teraz widzę, że z tych czasowych rozliczeń nie może zabraknąć numeru tych największych zadymiarzy, którzy mają się świetnie, a przynajmniej na takich wyglądają i ciągle walczą w myśl słusznej idei rock n' rolla.

 

 

Kopiąc jeszcze głębiej znalazłem taki diamencik. Bardzo fajny numer, głos mimo wieku nie łamie się. Jest czysto, rewelacja, a to gość który ma osiemdziesiątkę na karku i co doświadczył w życiu to jego.

 

 

Dobra, koniec tej podróży moi drodzy. Znowu mam jasno za oknem. Ciekawy temat i pewnie jeszcze można by było szukać i szukać, a tym samym odkrywać. Na koniec znalazłem w między czasie odpowiedni numer, który postara się unieść brzemię minionych czasów. Kiedyś  zabrałem kompa do rodziców, podłączyłem go do TV żeby posłuchali numerów z ich czasów. Między innymi poleciał ten poniższy, również jako podsumowanie.

 

 

Tym miłym akcentem, kładę się.

 

(04:01) Dobranoc 

sobota, 13 lipca 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 90 (odkrycie!?)

(01:21) Dobry wieczór,

 

Za oknem się rozpadało a tym samy zrobiło się nieco przyjemniej. Za tydzień rozpoczynam urlop, więc przede mną tydzień nocnych zmian po czym zalegnę gdzieś w leśnej głuszy. Póki co, trwam. Zacznę mocno, oj bardzo mocno. Numer dostałem już w czwartek wieczorem, ale nie mogłem go odsłuchać od tak, na telefonie. Jeśli słyszę deklarację wysyłającego, że kawałek rozwali mnie, to staram się z nim stanąć jak równy z równym. Żeby mógł brzmieć jak najlepiej pokazując swoje wszystkie walory i żebym mógł go poczuć w jak najbardziej komfortowych warunkach. Tu mam do wyboru: domowe zacisze, ale wówczas słuchają i sąsiedzi lub auto gdzie z numerem jesteśmy sam na sam. W piątek rano miałem godzinną podróż za kółkiem więc odsłuch nastąpił w takich właśnie warunkach. Achhh, co to była za podróż. Dobra już nie przedłużam, słuchamy... (on nie bez powodu ma czarną koszulkę hehe). 

 

 

Ten gitarzysta co również śpiewa wygląda jak George Harrison z The Beatles. 

 

Mega wokal pana w czarnej koszulce. Ten numer dostałem od kolegi z pracy z odważną deklaracją. Przyjąłem go bardzo poważnie, choć dopuściłem się żartu, że pewnie już słyszałem. Zaczął mi opisywać wartości muzyczne, a ja zdębiałem bo ten rzucony żart zaczynał się urzeczywistniać. Mówił, że młody koleś ma głos jakby pół wieku pił. Zapytałem tylko czy był drugi wokalista. Tak dokładnie, znałem już ten wokal ale z poniższego numeru.

 

 

Uwielbiam takie strzały muzyczne, bo choć często są jak komety i przelatują a słuch po nich z czasem zanika, to jednak wyjątkowy jest ten właśnie moment, krótki ale jakże niesamowity. To niemiecki zespół i jeśli chodzi o autorskie numery w ich ojczystym języku? To za dużo na jeden wieczór, bo okazuje się, że gromadzą na występach pełne sale/stadiony i w tym moim odkryciu ginie ta wyjątkowość. Kto to jest Tommi? Na koniec tego tematu jeszcze jeden numer, również cover. 

 

 

To tyle od strony "pan w czarnej koszulce". Niesamowity głos i mam nadzieję, że zespół jeszcze weźmie na warsztat jakiś szlagier. Niemieckich nie ruszam choć zostawię Wam na koniec jakiś ślad, żeby być fair. No nic. Każdy potrafi zbłądzić co nie umniejsza wokaliście.

 

Wspomniałem o Harrisonie z The Beatles. Praca na linii produkcyjnej wymaga rytmu. Ratujemy się jak możemy, żeby nie było mechanicznie. Ja pogwizduję, kolega obok śpiewa. Często się uzupełniamy. On intonuje numer, a ja mam ułamki sekund by odgwizdać dalszą część. Potem ja gwiżdżę melodię a on próbuje wstrzelić się ze słowami, bądź chociaż namierzyć numer. Taka niepisana umowa. W poniższym przypadku ja gwizdałem ;)

 

 

Ale największym, to chyba największym zaskoczeniem było moje objawienie. Nie z tego tygodnia, jakiś czas temu, które i tak mam wypominane do dziś. Nie pamiętam kiedy zeszło obok. Osiem godzin to szmat czasu, a gwizdanie, nucenie czy śpiewanie może podążyć w niemal każdym kierunku. Ale pamiętam to jak dziś. Gdy wygwizdałem dużą część numeru Kumpel patrzył na mnie z politowaniem typu "naprawdę?". Stałem zdumiony, to przecież znany numer, choć sam nie wiedziałem kto go wykonuje. Zagwizdałem do telefonu, znaleziono.

 

 

Szkoda, że często metal nie jest tak melodyjny, że wygwizdując melodię można znaleźć zalegający w głowie numer. W tym obszarze ciężko, albo ja mam ciągle niewystarczające umiejętności.

 

Tyle na dzisiaj względem mocno luźnego spotkania. Co na koniec? Jeszcze nie wiem, nie mam pomysłu jak to spiąć. Może to? Pasuje nastrojem do pierwszych numerów a dodatkowy atut na tle firmowych potyczek? Kolega nie znał ;)

 

 

Zupełnie niemetalowe to szwendanie ale jak to bywa w szwendaniu. Czasem zbłądzi się się w boczną alejkę. Lubię takie zejścia o ile jest ku czemu zbłądzić. Dla mnie to miłe spotkanie. Kończymy bo mam przed sobą sobotnie zadania. Na koniec jeszcze jedna genialna aranżacja... Świetnie to brzmi. Genialna linia gitary basowej. 

 

 

(03:45) Dobranoc, przynajmniej dla mnie... 

 

 

Ps. Tak wygląda reakcja publiczności na numer Tommi...  i pana w czarnej koszulce, który okazuje się być tu liderem, a nie tylko bocznym wokalistą.

 

 

 

 

sobota, 22 czerwca 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 89 (polskie cz.2)

(00:14) Dobry wieczór.

 

Niedawno wróciłem z pracy więc oficjalnie rozpocząłem weekend. Mieliśmy nawet specjalną przerwę na piłkarskie widowisko. Nie czuję tej więzi, więc bez zrozumienia patrzę na osoby, które mocno przeżywają takie spotkania. No nic, gdyby puścili dobry koncert to oooo, wówczas bym nawet potuptał ;)

 

Czerwiec to jakiś wyjątkowy wysyp muzycznych szwendań, ale spokojnie, bo widzę, że to tak falowo się realizuje. Czasem jest posucha aż w końcu wykipi. Tak sobie pomyślałem, że tę setkę ogarniemy do końca roku i tyle. Później już nie będę słuchał muzyki hehehe.

 

Ostatnio pisałem o polskich zespołach, ale świt przeszkodził mi dokończyć myśl. Pisałem o Jelonku, zespole Hunter, Decapitated, Proletaryat, Azarath oraz Acid Drinkers. Mega rozstrzał ale dzisiejszej nocy nie będzie inaczej. Jak pisałem ostatnio, ja też słucham, czasem kilka wersji tego samego numeru, zanim podrzucę Wam link do numeru. Wybieram ten najlepszy i przechodzę dalej. Często szukanie zajmuje mi więcej niż pisanie ale niestety. Szwendać to i szukać, odkrywać. 

 

Skończyliśmy na Acid Drinkers, zatem na początek uderzę w pokrewną formację, a mowa tu o zespole Orgasmatron, nazwa jak album i numer zespołu Motorhead (nie bez powodu). Kiedy powstawał mój zespół też poszedłem tą drogą, ale z dorobku Lemmy'ego wybrałem nazwę od utworu Damage case z płyty Overkill. Ale do sedna, przed Państwem zespół Orgasmatron.

 

 

Tu po lewej stronie sceny oczywiście nasz legendarny gitarzysta Wojciech Hoffman i aż grzechem byłoby pominąć w tym szwendaniu zespół Turbo. Tak, stare dzieje i przez moment już miałem gotowy link do "dorosłe dzieci" ale nie tym razem. Będzie na ostro, ale zależało mi też żeby na wokalu był jeszcze Grzegorz Kupczyk. Muzycznie trochę jak Iron Maiden, a i Ikar jako bohater tekstu, którego mają i Brytyjczycy w numerze "Flight Of Icarus" 

 

 

Kubczyk odszedł z Turbo i założył zespół CETI, który obecnie prezentuje się bardzo mocno.

 

 

Z następnym zespołem mam mały problem, chciałbym uchwycić brzmienie oraz wyróżnić osobę, którą najmniej widać podczas koncertów. Fakt, słuchać ją doskonale bo potrafi. Kilka razy już podkreślałem swoje uwielbienie dla Pani Beaty Kozak dzisiaj Polak. Widziałem ją na koncercie i to co robi na perkusji przyprawia o bezdech. Bębni w zespole Wolf Spider, a namiastkę jej możliwości, którą postaram się za chwilę uzupełnić kolejnym numerem. Póki co, Wolf Spider.

 

 

Pięknie. A teraz takie mini podsumowanie. Zespół na wzór tego, który powołał do życia Titus. Też zbieranina muzyków z różnych formacji ale cel jak zwykle szczytny. Polish Metal Alliance, a główny założyciel to Maciej Koczorowski czyli wokalista bydgoskiego zespołu Chainsaw. Numer jako uzupełnienie i potwierdzenie talentu Pani Beaty, ale to nie wszystko. Macieja Koczorowskiego widziałem podczas niedawnego festiwalu Mystic a numer, który za chwilę wybrzmi to cover niemieckiej formacji Accept, która zagrała na jednej ze scen. 

 

 

Och jak ten przerywnik "Dla Elizy" brzmi na koncercie Accept. Magia. Moment, kiedy zespół cichnie, gitarzysta intonuje zagrywkę a wiara pod sceną wyśpiewuje melodię. Kilka tysięcy głosów a Ty jesteś częścią z nich i również drzesz ryja bo nikt się tego nie wstydzi. Patrzysz na boki i jak równy z równym. Jak podczas bitwy. Znikają uprzedzenia, kompleksy. Tutaj nikt na to nie patrzy. To jest niesamowite doświadczenie.

 

Dobra, bo odpłynąłem. Na ziemię Michale. Kolejny zespół, który miałem przyjemność poznać osobiście, to trójmiejski SAINC, również z bogatą przeszłością. Zagraliśmy wspólnie chyba dwa lub trzy spotkania. Zawsze dogadywałem się z ich gitarnikiem żeby połączyć nasze zestawy, a konkretnie paki z głośnikami. W ten sposób zarówno Docent jak i ja mieliśmy za plecami podczas występu dwie paki po 4 głośniki 12". Na to każdy z nas stawiał swój osobny wzmacniacz i w ten sposób tworzyliśmy sobie ścianę. Potencjometry mieliśmy na wysokości powyżej czoła. Poniżej głośniki i powiew wiatru wraz z każdym uderzeniem w struny gitary. Niesamowite uczucie, kiedy uderzasz i wraz z dźwiękiem czujesz powiew. SAINC, lepiej w postaci oficjalnego wideo.

 

 

Graliśmy oczywiście przed nimi, jako tzw. support. Świerszcz, czyli wówczas wokalista SAINC miał już za sobą bogatą  przygodę o szerszym muzycznie zasięgu ale to już jako formacja Yattering, dzisiaj o ile nic się nie zmieniło, spełnia się w Ogotay. Ale w pierwszej kolejności Yattering.

 

 

Tutaj, po prawej stronie na gitarze rzeźbi niejaki Trufel, którego znam z czasów kiedy grał w naszym Azarath, o którym pisałem podczas poprzedniego spotkania. Metal to bardzo hermetyczne środowisko. Zespoły wymieniają się muzykami niczym piłkarze w czasie transferów. Dosłownie. Podrzucę jeszcze ten Ogatay, bo ten występ również podsumuje wątek z poprzedniego wieczoru.

 

 

Ułożyło się to jakoś. Lubię tak wiązać wątki, choć czasem jest to zgubne. Można za daleko odbiec i następuje moment kiedy traci się połączenie. Póki co kontroluję, więc jest dobrze. Kolejnym linkiem zanim go zacznę szukać, jest zespół... A nieee. Miałem przecież Witchmaster. 

 

 

Zespół z Zielonej Góry, gdzie później na perkusji można było uchwycić Zbigniewa Promińskiego (Behemoth, Azarath). Ostatnio jak przewalałem ich muzykę, trafiłem na nietypowy zapis. Koncert jak koncert ale tu nastąpiła historyczna chwila. Może i ominęło mnie kilka innych takich występów. Dopuszczam taką możliwość i Wy już o tym wiedzieliście. Przd Państwem Inferno czyli perkusista Behemoth, podczas koncertu Witchmaster jako gitarzysta. To ten po prawej z białą gitarową strzałą.

 

 

Wszystko się zgadza, jak wspomniałem przy Azarath, że mieliśmy wspólną salę prób. Inferno z Bartem wówczas już tworzyli numery grając razem na gitarach. W powyższej relacji bardziej uderzył mnie fakt że Zbylo oddał perkusyjny stołek (na którym często siadał w tej formacji) zgłaszając w ten sposób gotowość napierdzielania na gitarze w szybkich tempach. Brawo, szacun. 

 

To by było na tyle moi drodzy choć mam świadomość, że ciągle nie mamy wszystkiego. Nie ma Devilyn, Hellborn i pewnie tysiąca innych zespołów, które w jakimś stopniu odcisnęły swoje piętno na historii polskiego metalu. Tym, którym udało się wyściubić głowę ponad poziom i tym, które szaleją w undergroundzie. 

 

Ps. Na koniec, jeszcze jeden taki bonusikowy wpis w formie osobistego rozgrzeszenia. Jak przed chwilą sprawdziłem, 23 lata temu, miał w Polsce miejsce Mystic festiwal w Krakowie (2001). Nie byłem, ale niedługo potem obejrzałem zapis z tego koncertu. Zauroczył mnie jeden zespół - Sinister, a to tylko dlatego, że wokalistką była kobieta. Wówczas byłem przekonany, że to polski zespół, ale z biegiem czasu doszukałem się prawdy, pochodzili z Holandii. Ale nie o to chodzi, bo można to pochodzenie wyrzucić na śmietnik i całą uwagę skupić na wokalu. Rachel Heyzer-Kloosterwaard.

 

 

Tym miłym akcentem dziękuję za uwagę. 

 

Ps2. W minionym tygodniu skończyłem czytać Shoguna i ciągle wrze mi w głowie. Może w sobotę uda mi się usiąść do recenzji. Zobaczymy.

 

Dobranoc i dzień dobry. 

(04:26)

niedziela, 16 czerwca 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 88 (polskie cz.1)

(00:48) A dobry wieczór...

 

Długo się nie słyszeliśmy. Póki co, nie mogę napisać nic o książkach, bo ciągle jestem w trakcie czytania tej, jak dotąd, najdłuższej w moim życiu. Serio. Dotychczas "Bastion" Kinga był największą cegłą w mojej domowej bibliotece ale "Shogun" Jamesa Clavella bije ją na łopatki. 1132 strony i do tego tak drobny druk, że 18 godzin, które zostało przypisane przez LC na tę historię, to chyba czytając co drugą czy trzecią stronę. Ok, nie ważne, dziwne to ich przeliczanie na czas spędzony przy lekturze. W każdym razie lecę, a powieść jest bardzo magiczna. Dobra, bo ja nie o tym miałem pisać. Muzycznie, tak. 

 

Łaziłem dzisiaj z myślą żeby się już odciąć od Mystica, który ciągle mi siedzi w głowie i co rusz dostaję powiadomienia o kolejnych filmikach z tego festiwalu. Zacząłem się wyciszać, czego przykładem był i poprzedni wieczór. Dzisiaj, już od południa skupiłem się na odgrzewaniu polskich zespołów i uważam, że to muzyczne danie było jak najbardziej smaczne, bo np. taki Jelonek to ciekawy twór.

 

 

Hehehe, teraz zauważyłem. Chciałem uciec od festiwalu Mystic i co wrzuciłem? Numer pod szyldem Mystic Production TV. No cóż, za daleko nie da się uciec hehe. Ach, życie. Pierwszy raz usłyszałem ten numer w radiu jadąc autem. Jak weszły bębny z gitarami, musiałem zwolnić i znaleźć szybko miejsce do parkowania, bo to mogłoby się źle skończyć. Wysłuchałem z należytą uwagą i wróciłem do podróży. Mega numer, ale Jelonka poznałem (nie face to face) jak grał z zespołem Hunter. Poza tym, że dzieliłem kiedyś z nimi scenę grając w zespole i byliśmy ich supportem, względem twórczości nie dotarłem za daleko. Znam jedynie parę numerów i to tyle. Niemniej jednak, mam te swoje ulubione koncertowe kwiatki. Ten poniższy, z wyliczanką na wzór tej którą karmiła mnie niegdyś pani przedszkolanka.

 

 

Ich Basista, niesamowicie pozytywny człowiek i te jego tańce z Jelonkiem. Oj mieli swój czas, kiedy było o nich głośno, dzisiaj już nieco ciszej, a szkoda, bo brzmieli ciekawie. Na szybko jeszcze jeden numer zapodam z tego samego koncertu.

 

 

Jeśli nie zauważyliście, basista ma bluzę "Covan Wake the Fuck Up". To oczywiście nawiązanie do byłego wokalisty zespołu Decapitated, Adriana Covan Kowanka. To dłuższa historia naszego, polskiego zespołu więc pozwolę sobie mocno ją streścić. W 2007 roku zespół podczas trasy miał wypadek samochodowy, w którym zginął perkusista Witold Kiełtyka a wokalista Adrian Kowanek z porażeniem mózgowym do dzisiaj wymaga stałej pomocy przy podstawowych czynnościach. Stąd temat Covan Wake Up i szereg zbiórek na jego leczenie. Poniżej, stare czasy zespołu.

 

 

Wacław Kiełtyka, gitarzysta Decapitated i brat zmarłego we wspomnianym przed momentem wypadku perkusisty przez cztery ostatnie lata był gitarnikiem amerykańskiego Machine Head. Ogólnie mistrz i tyle.

 

 

To teraz głębiej, początek lat dziewięćdziesiątych i Proletaryat. Miałem ten album na kasecie, to mój czas podstawówki. Jeśli album pojawiłby się dzisiaj na winylu, kupiłbym go bez zastanowienia. Niesamowite i bardzo wyraźne brzmienie gitary basowej.

 

 

Matko, zespół istnieje od 1987 roku, a rok temu wydał kolejną płytę. Aż się boję zajrzeć, by nie zaburzyć swojego wyobrażenia. Wstępnie sobie przeleciałem album, jest lżejszy, bardziej klasycznie metalowy. Lżejszy oj, dużo lżejszy brzmieniowo. Przy tym, którego słuchaliśmy? To nasz wygląda jak walec względem hmmmmm kultowej motorynki. Niby tu i tu super sprawa, ale różnica jest widoczna. 

 

U mnie w mieście jest jeszcze taki zespół, który wyraźniej zaznaczył swoją obecność na polskim, metalowym podwórku. Przez jakiś czas mieliśmy nawet wspólną salę prób a tym samym kilka alko spotkań. Przed państwem Azarath.

 

 

To teraz znowu inaczej. Zespół, który darzę sympatią, choć zupełnie nie rozumiem, a basista/wokalista dorobił się łatki ikony polskiego metalu, choć może być to dyskusyjne. Często określany jako przekombinowany w swoich aranżacjach i znowu prześmiewczy w coverach. 

 

 

i zupełnie inny obraz

 

 

Halo!!!! Mam jasno za oknem a temat zdecydowanie powinien popłynąć dalej. Wcisnę w tytule jedyneczkę i z czasem, dokończymy. Nie da się tego zrobić w jedną nockę. Musiałbym nie słuchać załączanych linków a byłoby to dla mnie mocno suche doznanie. Ciąg dalszy nastąpi. Póki co, żegnam.

 

Dobranoc i oczywiście dzień dobry (03:53)

 

 

 

 

sobota, 15 czerwca 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 87

Dobry wieczór i dzień dobry (00:33)

 

Dzisiaj, tzn. jeszcze w piątek spotkała mnie miła sytuacja. Tak na szybko, syn mojego kolegi z pracy rozpoczął przygodę z gitarą. Dogadaliśmy się na spotkanie, żeby umocnić młodego w samodzielnej nauce. Różnica pomiędzy lekcją z ekranu a tą "face to face" jest ogromna. Pogadaliśmy, pograliśmy na tyle, na ile się na tym etapie dało i w sumie super. Chłopaczek ma 11 lat. Szybko łapie i przede wszystkim chce. Sam szuka dźwięków, ogólnie materiał do szlifowania. Moje porady dotyczyły głównie techniki, sposobie uderzeń, palcowania niezbędnych chwytów. Wyciągnąłem swoje gitary i mieliśmy niemal full zestaw. Klasyczną chłopaczka, moją akustyczną a na deser podłączyłem do sprzętu elektryka. Myślę, że spotkanie troszkę podlało kiełkujące ziarenko. Ach, też zaczynałem w podobnym wieku swoją przygodę z gitarą i na szczęście również miałem zaangażowanego sąsiada. Podrzucałem mu swoją ruską gitarę do strojenia, co w sumie graniczyło z cudem. Takie się jednak zdarzały i pozwoliły mi przebrnąć przez trudne początki zanim rodzice kupili mi bardziej kompatybilną z uchem i palcami. 

 

Dzisiaj, mój niegdyś cierpliwy sąsiad pogrywa sobie i jeździ z koncertami. Nie jest to metal jak kiedyś, ale trafił do bardzo konkretnego środowiska.

 

 

I można? a pewnie że można, wszystko można. Nie odpuszczać i brnąć z uporem. Jak dzisiaj sobie przypomnę, że jako nastolatek dygałem pieszo około pięciu kilometrów do miejskiego domu kultury z gitarą elektryczną na plecach i 15 kilogramowym wzmacniaczem w ręku co sobotę na 8-mą rano? Stukam się w głowę. Po co? Miałem w domu swój pokój, ale nie. Ja chciałem poczuć ten klimat sali prób i choć nie miałem zespołu, chciałem odkręcić gitarę na cały regulator i poczuć brzmienie. Tylko to, albo aż tyle. Stąd uwielbiam numery, kiedy są nagrywane w salach prób, bo to właśnie tam rodzi się magia dźwięków.

 

Kilka lat temu? Nie wiem dokładnie kiedy, ale dostałem poniższy numer. Może od kogoś stąd, nie pamiętam, przepraszam. Nie zmienia to faktu, że te dźwięki coś mi przypominają i trzymam go ciągle pod ręką bo wiem, że w końcu skojarzę i na pewnym poziomie będę spał spokojniej. To pewnie będzie jakieś drobne porównanie, tempo, barwa czy to vibrato. Póki co szukam w głowie i wiem, że rozwiązanie przyjdzie... Z czasem. 

 

 

Dotarcie do kolejnego numeru trochę mi zajęło. Chciałem go przywołać bo kiedyś dostałem go od mojej Siostry z prośbą o ocenę. Cóż, przewaliłem trzy lata wspólnej konwersacji i jest, oczywiście, że jest. U mnie nic nie ginie hehe. Świetny klimat studyjny.

 

 

Zrobiło się bardzo magicznie po ostatnich numerach, ale to właśnie studio, sala prób czyni tę chwilę niesamowitym spotkaniem. Pamiętam jak grając w zespole, po jednym z koncertów zaprosiliśmy stałą grupkę ludków, którzy przychodzili na nasz lokalny występ. Zaprosiliśmy ich na próbę. Przestrzeń o wiele mniejsza niż podczas koncertu, można było wnosić swoje alko więc żyć nie umierać. Miło wspominam tamto spotkanie, pogadaliśmy, set zagrany parę razy. Wspólna zabawa. 

 

Aaaa, znowu podesłany numer. To tak nawiązując do dobrej zabawy. Scena, jako umiejscowienie podestu względem publiczności, rodem z Metallici, czyli po środku. Gdzie zabawa? Na ten numer trafiłem zaraz po tym wysłanym przez znajomego. Obłęd. Ten jeździ na rowerze, scena się kręci a muzycy chodzą stojąc w miejscu jak klawiszowiec z Rammstein. Szok.

 

 

Niesamowita lekkość. Nie wiem jak takiej rangi wykonawcy, ale faktycznie. Z czasem, można Cię wybudzić w środku nocy i na zawołanie polecisz z kilkuminutowym numerem bez zająknięcia. Ospały, lekko pijany, co nie działa już przy odurzeniu odbierającym władzę mięśniową. Tu już nic nie da się ukryć. 

 

Ok jeszcze jeden numer. Bardzo go lubię bo są brodaci Panowie. Jest słuszny rytm i miło się słucha jak i ogląda. Znowu prywatne miejsce, choć pewnie mogłoby posłużyć za nie małą scenę. Przed Wami Panowie, którzy swego czasu postanowili ukryć swoje lica za długimi brodami.

 

 

To ja chciałbym jeszcze jeden. Taki bardziej wyrazisty, ale już tekstowo, bo muzycznie to już jest dobrze. Numer trafił do mnie znikąd i leży. Ciężko go jakkolwiek rozpatrywać i zaraz sami się o tym przekonacie.  Jest apelem? Nie wiem. To numer kolejnego z brodaczy z niezłym głosem i piosenką, która brzmi bardzo dobrze. Lecimy.

 

 

Też tak skończę. Brodę mam, gram na gitarze, a i śpiewać co nieco potrafię. Ale to jeszcze, choć czara goryczy wylewa się z każdym dniem. 

 

Tyle moi drodzy, nie pozostaje mi nic innego jak się pożegnać i iść do łóżka. W kuchni na blacie leżą dwie upieczone chałki z żurawiną. Byłem już dwa razy sprawdzić czy okna są dobrze zabezpieczone przed możliwymi wiatrami. Nie było alertu? Ja wolę jednak sprawdzić ;). A i pewnie jakaś szklanka została do pomycia. Skąd ten nóż taki leżący samopas? Straszne rzeczy ;)

 

Definitywnie, dobranoc i dzień dobry tym, którzy są już daleko od piątkowego wieczoru. (03:28)

 

niedziela, 9 czerwca 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 86 (Mystic Festival 2024)

Dobry wieczór i dzień dobry (23:54)

 

Jestem i już zapowiadam, że choć mamy weekend nie było w nim Journey czy Outfield. To też nie będzie takie luźne spotkanie jak dotychczas bo chciałbym podczas tego monologu zachować chronologię wydarzeń. Nie będę wrzucał wszystkich zespołów z listy, bo byłem tylko podczas dwóch dni, a i tak nie było możliwe dotrzeć wszędzie. Mystic Festival 2024 to cztery dni koncertów, 5 niezależnych względem siebie scen, panele dyskusyjne, strefa spotkań z zespołami, strefy jadła z telebimami aktualnych występów, punkty z ciuchami i gadżetami, fryzjer/barber, studio tatuażu i percingu. Wszystko i aż nadto czego można potrzebować przyjeżdżając na koncert ulubionego wykonawcy. Ok tyle słowem wstępu, więc bez przedłużania, zapraszam na moje wrażenia z pomorskiego festiwalu.

 

Środa  (05.06)

 

 

Nie byłem na rozpoczęciu, bo to jedyny dzień, który nie obejmowały karnety poza tym czterodniowym. W pierwszym terminie, dostępnym za siedem stówek z małym haczykiem ale bez informacji o zespołach które będą gościć. Taki zakup w rewelacyjnej cenie ale z pudełkiem niespodzianką. Dzisiaj już wiem, że było warto. 

 

Z relacji znajomych wiem, że zespół Fear Factory wypadł mega słabo. Miałem kiedyś kasetę.

 

 

Znowu Kreator jako faworyt tego dnia pokazał swoją klasę zatem przed nami numer, którym rozpoczynali setlistę w Polsce.

 

 

Gdzieś tam jeszcze pojawił się Ice-T z zespołem Body Count ;)

 

Czwartek (06.06)

 

W tym dniu jechałem z Żoną, bo jeden występ miał dla nas ogromne znaczenie. Swoją drogą, to był dla Niej pierwszy w życiu taki spęd, na taką skalę. Była przerażona, więc szła za mną jak owieczka na ścięcie ;) Przyjechaliśmy troszkę po czasie, bo byłem po nocnej zmianie, chciałem trochę odespać a i tak skończyło się tylko na trzech godzinach. Wspierając się energetykami ruszyliśmy. W międzyczasie zagrał zespół Gutalax, bardzo charakterystyczny jak sami się zaraz przekonacie.

 

 

Jeśli ktoś pomyślał, co to za gówno to jak najbardziej, to określenie wpisuje się idealnie w ramy zespołu. Nie bez powodu na ich koncertach latają rolki papieru toaletowego, publiczność wymachuje deskami wc bądź pokrewnymi przyrządami. Mało tego, jak sprawdziłem inne zapisy z koncertów, to i pojawiają się na scenie budki Toi-Toi. Taki styl. 

 

Dotarliśmy na festiwal w czasie kiedy na głównej scenie grał Thy Art Is Murder, nie wiem, nie znam. Postaliśmy chwilę i zrobiliśmy rundkę po stoiskach i innych scenach by mieć nieco wiedzy, co i gdzie później szukać. 

 

 

Po nim poszliśmy na inną scenę, na której miał wystąpić Sodom. Tu już mi bliższe klimaty, w końcu kiedyś z zespołem coverowałem ich numer "Ausgebombt". Ten zespół jest tak charakterystyczny, że można go rozpoznać po samym brzmieniu i tempach numerów.

 

 

Ewakuowaliśmy się odpowiednio wcześniej podczas setu Sodom by dotrzeć pod główną scenę i zająć dobre miejsca względem kolejnego występu. Tu miała zakończyć się moja misja. 17 lat temu podczas konstruowania ścieżki dźwiękowej do naszej weselnej płyty ułożyłem cały set z solowych płyt Dickinsona pomijając w ten sposób Ironów. Taki był zamiar.  Za punkt honoru ustawiłem sobie, że zabiorę Żonę "chociaż" na koncert Ironów bo przez długi czas perspektywa solowej trasy była nie do pojęcia. Stało się, a my znaleźliśmy się w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu.

 

 

Mega występ, Dickinson ze swoim ADHD, skaczący i biegający po scenie. Gadatliwy i oczywiście porywający. Numery? Zaliczyli każdy solowy album. Wymarzony wachlarz numerów patrząc przez pryzmat całej solowej kariery. 

 

 

 

Staliśmy po lewej stronie sceny. Zauroczyła mnie basistka Tanya O'Callaghan, irlandka... ach. A i ten numer... 

 

 

Doskonały set, Żona spełniona. Misja wykonana. Amen.

 

Na bocznej scenie wystąpił jeszcze Biohazard, który ledwo co pamiętałem z lat dziewięćdziesiątych i gwiazda wieczoru Machine Head, który już sobie odpuściliśmy. Znajomi potwierdzili, że to najbardziej przeceniony zespół w metalowym środowisku. Osobiście nigdy nie zgłębiłem ich twórczości, nawet po tym jak nasz rodak Wacław "Vogg" Kiełtyka (Decapitated) dołaczył do ich składu. 

 

Piątek (07.06)

 

Tu już zostałem puszczony samopas, ale ja wiem, że był uknuty plan ;) Poprzedniej dobry spałem 3 godziny, kolejnej 6. "Baw się" z tej perspektywy wyglądało bardzo podejrzanie ;) Z pięciu scen ograniczyłem się do trzech. Nie ma takiej możliwości, żeby ogarnąć występy w całości każdego zespołu na każdej z pięciu. 

 

Szukałem zespołu Pigx7 ale trafiłem na zupełnie inną halę a tam grał Mysticum. Nie znałem, ale na telebimie za nimi były czołgi, wojna, więc chwilę zostałem.

 

 

Później poszedłem na Paradise Lost na główną scenę, ale ogólnie słabo mi przypadł ten set. Nigdy namiętnie nie słuchałem, więc nie rozumiem. Podobno to jedyny zespół, który zagrał set wg. opinii internautów. Była swego czasu taka ankieta, że można było wybrać wskazane numery z płyt i tym samym dając im miejsce na oficjalnej liście podczas Mystic. Fajny patent choć zupełnie burzący koncepcję jakiejkolwiek opowieści. I pewnie w ten sposób zagrali na koniec cover singla brytyjskiego zespołu Bronski Beat.

 

 

Ale przyszedł czas na zmianę sceny , na której rozpoczynał się występ niemieckiego zespołu ACCEPT. Niestety nie ma jeszcze godnych relacji więc będę się posiłkował podobnymi.

 

 

Ale ja ciągle czekałem na numer, z który na zawsze związałem się z tym zespołem. Uczyłem się go grać na gitarze znając tylko jedną płytę, tę na której występował. Potem jak miałem już swój zespół, zagraliśmy ten numer podczas pierwszego koncertu.

 

 

a później już standardowo.

 

 

 

i finał... polecimy mega oryginalnie

 

 

Gwiazdą tego wieczoru był zespół Megadeth, ale coś chyba nie poszło względem nagłośnienia. Zanikały gitary, a w pierwszym numerze nie działał mikrofon. Mega ftopa pokazująca, że zespół przygotowujący nie ogarnął zadania. Nie będę szydził, ale czasem co niektórym przydałoby się nieco pokory. 

 

 

Po tym występie usiadłem sobie w leżaku i już na telebimie obejrzałem ostatni spektakl polskiego zespołu Furia.

 

 

Około 01:30 nastąpił koniec po czym trzydzieści km i byłem w domu.

 

W sobotę był ostatni dzień festiwalu, popytam wśród znajomych jak spisał się Kerry King, Satyricon, Dark Funeral i cała reszta. Póki co dziękuję za uwagę.

 

Dobranoc i dzień dobry (03:52)

 

 

 

 

 

niedziela, 2 czerwca 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 85

Dobry wieczór, dzień dobry (00:24)

 

Nie było mnie uuuuuuu, ale nic się nie zmieniło. Przybyło parę książek, ale muzycznie tkwię ciągle w tym samym miejscu. To się nazywa konsekwencja. 30 lat w metalu. Podobno z takimi warto się żenić, a jak ma długą brodę to już zdecydowanie, brać w ciemno. Wytrwali, nie odpuszczają szybko i przede wszystkim... słuchają, choć głównie muzyki. 

 

Wypracowałem w domu hymny oznaczające weekend puszczając odpowiednią muzyczkę i kiedy pewnego wieczoru się nie ogarnąłem, Żona mnie zapytała? A gdzie nasze numery? Zrobiło mi się miło, bo temat zdążył się zakorzenić i w sumie nie spodziewałem się tak szybkiego odzewu. Zatem, wielka trójca. Już nawet mój YT nauczył się w jakiej kolejności proponować te numery. 

 

 

Genialny numer, niesamowity klimat. Uwielbiam tę wersję. Tak, tak, to było ostatnio. I kolejny i ten trzeci. Więc szybko wrzucę bo nastraja wyśmienicie.

 

 

 

 

Taki wstęp. Tak przez ostatnie dwa miesiące zaczynaliśmy każdy wspólny weekend. Ja pracuję zmianowo, więc czasem nie widzimy się w środku tygodnia, tzn. widzimy ale w śpiochu, bo albo Ona wychodzi kiedy ja śpię, albo wracam kiedy Ona zasypia. Weekend często jest takim spotkaniem kiedy nadrabiamy zaległości komunikacyjne poza karteczkami w tygodniu. 

 

W najbliższy czwartek jedziemy na festiwal Mystic w Gdańsku. Głównie na Dickinsona, ale przy takim rozmachu na bank zbłądzimy na inne sceny. Przesłuchałem najnowszą płytę i... Ciągle jestem ostrożny z opinią. Liczyłem na kopa, że ciężko mi będzie usiąść na dupsko, a tu, cóż, bardzo spokojnie. Dużo, ale to na prawdę dużo przytulanych numerów. Brrrr. Żona zachwycona, ja mniej. Muszę jeszcze się osłuchać, może mnie olśni. Poza singlami, które słyszałem przed premierą, poniższy numer mnie urzekł podczas pierwszego odsłuchu. 

 

 

Żona wybrała poniższy jako najlepszy z płyty...

 

 

Przesłuchaliśmy razem również najnowszy album Judas Priest i ooooooo Matulu co to był za wpier#$%#ol dla ucha. Długo nie słyszałem tak znakomitych aranżacji, tak dopasowanych. Wokalista Rob Halford ma 72 lata, a wokalnie, kłaniajcie się mu wszystkie narody. Szok. Ok, Ozzy Osbourne też brzmi ciągle jakby miał czterdzieści lat. Dopuszczam, że to może być zasługa magików ze studia nagraniowego ale z drugiej strony?! Kurczę, po tylu latach na scenie, takie legendy na bank wiedzą co zrobić, by było dobrze. Wracając do Dickinsona, będę wracał do płyty. Muszę ją ogarnąć sam na sam, ale to wymaga odpowiednich warunków, więc wszystko przede mną. A teraz?!

 

Zwariowałem przy tym numerze, Moja Żona upominała mnie co chwilę. Ty się uspokój, bo zaraz eksplodujesz. A ja Jej na to, ale Ty nie słyszysz jak to brzmi?!

 

 

Rewelacyjne partie gitarowe. Uwielbiam takie szybkie szorowanie. Zaraz człowiek robi rześki i gotowy do działania ;) A po skończonej misji...

 

 

Ostatni, nie, źle... Najnowszy album Judas Priest zmiótł mnie pod każdym względem. Jest połowa roku, cóż nie spodziewam się podobnego pocisku ze strony innych, równie wiekowych zespołów. Absolutny "musisz przesłuchać". Arcydzieło.

 

Aaaaa jeszcze jedna płyta, którą udało mi się ogarnąć od ostatnich zakupów. To już taki ciut mocniejszy cios. Testament. Byłem sam podczas odsłuchu i Żona wróciła ciut szybciej niż deklarowała. Pozamykane wszędzie drzwi bo muzyka grała na fest. Nagle otwierają się drzwi do pokoju i w nich staje Ona. Tu z głośników ryra muza, ja zamieram na środku pokoju... Na nic wszelkie tłumaczenia. Aż się zmieszałem. Zostałem przyłapany na degustacji muzycznej. Ale Ty jesteś czubek! Skwitowała. W sumie to teraz nie wiem. Czy dziwniej jest zostać przyłapanym ze spodniami w dole czy wariując przy muzyce. W każdym razie moi drodzy Testament, dwa numery. Pierwszy i ostatni z płyty. I to się nazywa wpie@#^ol.

 

 

Nic dodać, nic ująć. Przed państwem ostatni numer z płyty i tym samym ogromna niespodzianka.

 

 

Oczywiście, numer brzmi nieco inaczej niż oryginał już przez sam fakt że wokalista Chuck nie dosięga wokalnie partii w jakich operuje Dickinson. Niemniej jednak instrumentalnie brzmi to bardzo dobrze, bo z wraz z melodyjnością Iron Maiden słychać tu pazur rodem z Testament. Idealne zakończenie albumu.

 

Cóż, tyle na dzisiaj, na zakończenie? Jako, że nie uwielbiam IM, nie może być inaczej. Ale poszukam jakiejś wersji koncertowej. Będzie na co popatrzeć przy okazji.  

 

 

I tym miłym akcentem dziękuję za uwagę.

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek. (02:35)

 

sobota, 6 kwietnia 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 84

(00:23)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Matko, minął miesiąc od poprzedniego szwendania, ale nie oznacza to, że spocząłem gdzieś na laurach i nagle włączyłem magiczny przycisk „mute”. No nie. Po drodze były święta, gdzie mimo, że stałem w kuchni to ta muzyka musiała lecieć za plecami. Dużo też było muzy w tzw. zawieszeniu. Kompletowaliśmy z Żoną muzyczne zamówienie na moje urodziny, a że budżet względem pragnień zawsze będzie za mały to trzeba było to jakoś rozplanować i wybrać na tę chwilę, najciekawsze krążki. To prawda, bo gdybym miał nagle luźne, hmmm, powiedzmy 5 tyś. Powiedziałem ostatnio, że z taką kwotą potrzebuję około 2 godzin, żeby skompletować zamówienie na winyle. No nic. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Dobra zejdźmy na ziemię, bo bujam już w obłokach.

 

Od miesiąca pracuję z kolegą, z którym bardzo dobrze rozumiemy się muzycznie. Pewnego dnia przyszedł z melodią więc pytam co to, bo wydaje mi się znajome. Pokazał tytuł i wykonawcę i myślałem, że zapamiętam. Niestety, kolejnego wieczoru przewaliłem numery i nie znalazłem, więc napisałem do niego, było późno w nocy i za chwilę otrzymałem odpowiedź.

 

 

Najlepsze, że potrafiłem mu opisać całą sytuację z pracy, podrzuciłem nawet próbkę nazwy zespołu, że coś z Out a że tekst to coś z I wanna hehe. Ok. Może brzmiałem jak czub, ale uważam, że najmniejsze elementy mogą szybciej pomóc w odnalezieniu poszukiwanych dźwięków. To numer z płyty wydanej w 1985 roku, a ja szukając go trafiłem na bardzo podobne dźwięki ale zupełnie inny zespół – Journey.

 

 

Ten numer jest starszy od poprzedniego, bo pojawił się na płycie w 1981 roku, więc jeśli ktoś od kogoś zgapił to tu nie będzie większych zagwostek. Ale idąc dalej tropem przypomniałem sobie, że Journey to ja już kiedyś słyszałem. Zagrali, a na bank gitarzysta w projekcie STARS, gdzie przewinęli się niemal wszyscy. OK, to w pierwszej kolejności ten drugi numer, a potem gwiazdy.

 

 

Genialny numer. Słyszałem już go wcześniej, ale może faktycznie odbiór działa w zależności od nastroju. Że czasem można olać numer, bo ma się kiepski nastrój i ta relacja nie zaiskrzy. Można wtedy łatwo przekreślić wykonawcę, tłumacząc, że nie podeszło. Może to działa tak jak niegdyś mawiał inżynier Mamoń w kultowym filmie Rejs, nakręconym przez Marka Piwowskiego w 1969 roku.

 

„Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. To... Poprzez... No, reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę.”

 

Coś w tym jest pomijając zauroczenia od pierwszego odsłuchu, bo faktycznie, z każdym kolejnym razem, można wyłapać coraz więcej ciekawych muzycznych detali. Polish Metal Alliance zrobili ten numer tak, aby przypominał pierwowzór. Dali radę.

 

 

Ale wracając do Journey. Gitarzysta Neal Schon podobno pojawia się podczas solo w 3:18 i 6:08 minucie numeru. Sprawdźmy.

 

 

Znalazłem pełną rozpiskę, bo zawsze zastanawiałem się kto jest kto a nie wszystkie twarze kojarzyłem i mamy to.

 

 

Wczoraj stuknęła mi 45-tka na liczniku, więc trochę płyt się namnożyło. Fajnie, bo to zawsze dobry pretekst, by nabyć i potem przesłuchać znany album w wersji winylowej.

 

 

Cztery płyty Motorhead i ciągle daleko do pełnej dyskografii. Trzy pyty Van Halen, więc na dziś dzień brakuje mi już tylko dwóch. Testament na który polowałem od długiego czasu. Najpierw brak dostępu, potem zaporowa cena i w końcu cud godzący portfel z marzeniem. Na deser najnowszy Judas i Dickinson w cenach sporo niższych niż te, które obecnie wiszą na naszym allegro. Wszystko przyszło z Amazon i choć zamówione jednego wieczoru, podzielone zostało na trzy przesyłki. Trochę zwariowałem bo jak, skoro było napisane, że w magazynie. Ano w magazynie, ale w różnych i tym sposobem odebraliśmy przesyłkę z Hiszpanii, z Niemiec i z Włoch. Cała akcja trwała niecały tydzień ale emocje jak na pierwszy tak duży zakup, spore. Następnym razem będę już bardziej spokojny.

 

Dzisiaj nie ruszam urodzinowego stosu, posłuchacie za to tego numeru.

 

 

Numer bardzo podobny do tego, który wcześniej reprezentował film Rocky III. Powyższy został napisany na potrzeby części czwartej z 1985 roku. Ten poprzedni jest o wiele bardziej znany ale nutki są bardzo podobne.

 

 

I tak się ostatnio bujam po tych latach osiemdziesiątych. Coś mi się wkręciło i grzebię, czytam i szukam powiązań, bo np. Bon Jovi, pierwsza płyta to również 1984 rok a z nią.

 

 

No dobrze i pewnie moglibyśmy tak przez całą dobę, bo jak się okazuje, to mega płodny czas dla muzyki rockowej i metalowej. Niestety nie mam tyle czasu by zaprezentować chociaż drobny ułamek więc skaczę jak poparzony próbując wychwycić co tylko zdołam złapać. Kończymy, bo i tak nie ogarniemy całości, a taki Judas Priest w tym czasie leciał w takich rytmach.

 

 

Tak sobie teraz myślę, że może ciekawie by wyglądało takie szwendanie po poszczególnych latach. Nie wiem, załóżmy zarzucam sobie taki 1975 rok i lecimy z tematem. Co w tym czasie się pojawiło, co zyskało na popularności. Dużo pracy pod względem researchu ale efekt mógłby być ciekawy.

Dobra ostatni numer, bo powoli muszę się położyć. Zatem wisienka. Iron Maiden i Polska z 1984 roku.

 

 

Dziękuję za uwagę i życzę miłego weekendu. 

(03:52)

piątek, 8 marca 2024

Marcowe święto ;)

Nie dość, że piąteczek, to jeszcze święto, Wasze święto. Wszystkiego najlepszego Kobietki!

 

 

Pozdrawiam serdecznie - Michał

niedziela, 3 marca 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 83

(02:26)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Ja tylko na chwilę, bo już późno, ale przed chwilą odkryłem kolejny numer ze zbliżającego się solowego albumu Bruce’a Dickinsona. Swoją drogą, poczułem niepokój, sprawdziłem rozpiskę tytułów na zbliżającym się albumie i wszystko się zgadza. Numer jest ale… No właśnie. Chwila, bo słucham instrumentów i nie mogę uwierzyć w to co słyszę.

 

 

Już tłumaczę. To solowa płyta wokalisty Iron Maiden. Solowa! Zatem skąd i po co tu ten numer, skoro pojawił się, co prawda w innej aranżacji. Źle, pojawił się osiem lat temu na płycie „The Book of Souls”, a teraz odrodził się w nowej kompozycji z bliżej mi nie znanych powodów. Po co, choć numery są jednak nieco inne. Ok, znalazłem wywiad z Dickinsonem, gdzie wyjaśnia tę wariację. Dla formalności, poniżej oryginał. Albo nie, wersja koncertowa.

 

 

Już nie grzebię dalej. Starczy mi przedwczesnych emocji. Jest początek marca, płyta pojawi się w połowie miesiąca. W kwietniu mam urodziny, więc od kilku miesięcy zbieram środki by zalać się winylami. Najlepsze, że szukam tych płyt jak popieprzony i znajduję, ale tu jedna, tam dwie, tu czwarta. Masakra. Wszedłem ostatnio znowu na Amazon i ooooo Matko. Wszystko od ręki, bez kombinacji i ceny często niższe niż u naszych polskich dystrybutorów. Póki co, mam 8 płyt w koszyku hehehe. Jeszcze miesiąc i zaszalejemy.

 

Na bank wpadnie pierwszy album Van Halen, a z nim numer…

 

 

i właśnie ten numer tak chamsko został potraktowany w 1997 roku przez projekt Apollo 440

 

 

Minęła mi sobota pod szyldem gruntowego sprzątania wszystkich kątów. Mojej Małżonki nie było w tym czasie, więc w tle muzyczka i nikt mi się nie kręcił i nie zaburzał rytmu. Nastawiłem się na bardziej odległe w czasie dźwięki i jak zwykle utwierdziłem się w przekonaniu, że zbyt późno przyszedłem na świat.

 

 

łoo Matko, tak znałem doskonale te numery ale i tak zastygałem z odkurzaczem bądź mopem. Rewelacja.

 

Już to pewnie kiedyś opisywałem. Miałem melodię w głowie. Może usłyszaną w radio, może na MTV, bo to już był ten czas. Nie znałem wykonawcy. Potrafiłem zanucić, zagwizdać. Dzisiaj potrafię gwizdać przez osiem godzin w pracy. Wówczas szukałem. Byłem też bliżej Kościoła, że tak fest. Szukając owych dźwięków poszedłem na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Tam grali niemal wszystko, przerabiali znane numery i z innym tekstem stawały się hitami marszu. Skoro umieli takie rzeczy to powinni znać też moją melodię. Nikt z owych czynnych grajków nie rozumiał mojego przekazu. Podczas jednego z noclegów jeden koleś z nikąd pożyczył od nich gitarę i zaczął na niej grać. Grał spoko i po jakimś czasie zwrócił się do mnie – ten numer jest dobry. Już po drugiej zmianie chwytu wiedziałem, że odnalazłem mój utwór, jednocześnie będąc w szoku, że to tak proste.

 

 

I w tej historii mamy swój polski akcent…

 

 

Dzisiaj trafiłem na wyjątkową składankę numerów z czasów Wietnamu, bo na przestrzeni czasu znalazłem ich całkiem sporo. Dzisiaj usłyszałem numer, którego nie znałem i to był ten moment kiedy zastygłem z mopem bądź może jeszcze odkurzaczem. Nie pamiętam.

 

 

Byłem zniszczony hehe, baaa nadal jestem patrząc na jego okrężny chód. Przerażające. W tamtym zestawieniu nie było jednego numeru, który przez pewien czas również wywoływał u mnie niepokój.

 

 

w ostatecznym rezultacie numery brzmią całkiem spoko. Są niemal hipnotyzujące.

 

To tyle na dzisiaj, choć zupełnie nie planowałem spotkania. Zastanawiam się co na koniec, bo uwielbiam nasze rozchodniaczki. Nie mam pojęcia co włączyć. Mam totalną pustkę.

 

Wiem. Mam, taki w temacie. Mam tę płytę na winylu. Ma tyle lat co ja, bo udało mi się wygrać licytację. To swoją drogą ścieżka dźwiękowa z filmu/musicalu. Nie przedłużam.

 

 

Mistrzostwo świata. Amen

 

Życzę miłego, niedzielnego poranka. 

(04:35)

 

Ps.  A tu cała ścieżka z moich sobotnich porządków.

 

Ps. I polska wersja jeszcze z czasów epidemii. Genialne wykonanie.

 

 

 

niedziela, 25 lutego 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 82

(02:03)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Dzisiaj bardzo krótko, ale taki tydzień a raczej miesiąc. Ostatnio nie mam czasu by tu posiedzieć. Spycham wszystko na weekendy, a potem okazuje się, że jest tego tyle, że tylko rozłożyć ręce.

 

W międzyczasie zaczęliśmy oglądać z Żoną serial Sukcesja na HBO. Dwa odcinki w tym miesiącu, ale jak mówiłem to ciężki miesiąc i na bardziej ambitne projekcje nie ma czasu. Już od początku przepadłem w muzycznym klimacie.

 

Genialne zaaranżowane smyczki i klawisze. To w tej chwili numer takiej rangi jak ta wokalna wersja Iron Maiden w serialu The Walking Dead.  Serio, jak mi się wkręci to koniec.

 

 

Ale dzisiaj, tzn. w sobotę miałem chwilę oddechu. Przesłuchałem na winylu płytę Anathema - Pentecost III, a potem dla kontrastu płytę Van Halen – 5150, ta ostatnia łooo Matulu, mistrzostwo świata. Z namacalnie nieprzesłuchanych został mi już tylko Megadeth. Ale na spokojnie. Już za chwilę rozpęta się piekło.

 

 

Oj marzec będzie gruby pod względem nowych nutek.

 

Uwielbiam to smyczkowe i klawiszowe granie. Mam póki co, jedną płytę Ludovico Einaudi. Jeśli ktoś nie zna tego nazwiska to zaraz zaprowadzimy go na stos. Jak za dawnych czasów. A tak na serio, to można nie znać nazwiska ale zaraz po pierwszych dźwiękach poznaje się utwór i rozdziawiając usta pyta się, a to On? Chciałem pójść na skróty ale nie. Numer z filmu…

 

Znacie ten tytuł?

 

 

Osobiście przepadłem, bo uwielbiam język francuski. To właśnie tutaj pojawił się ze swoją muzyczką Ludovico Enaudi ale to za chwilę, bo tam przecież aż się roi od muzycznych odniesień.

 

 

i zaraz diss względem muzyki poważnej

 

 

I to jest właśnie istota doświadczania muzyki. Każdy na swój sposób, każdy chwyta się bądź też odrzuca konkretne dźwięki. Te są takie same. Zmieniają się tylko w kontekście odbiorcy. Amen.

 

Jak już tak konkretnie cytujemy muzyczne kadry, to niech będzie ten wspomniany na początku tej myśli. Ludovico Enaudi.

 

 

Tak, to ten moment kiedy śmiało można się poryczeć.

 

Ale ja chciałem tylko pokazać numer, który mam na winylu. Musiałem mieć tę płytę. Zaraz zrozumiecie. Uczta dla zmysłów.

 

 

Dla jasności Ludovico Enaudi to ten starszy Pan przy fortepianie.

Na koniec? Aż żal burzyć ten nastrój w inny sposób. Niech pozostanie.

 

 

Życzę miłego, niedzielnego poranka. 

(03:55)

niedziela, 18 lutego 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 81

(01:15)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Przeciągnęło mi się dzisiaj i w sumie nie planowałem naszego spotkania. Drugie zmiany w robocie mocno wykluczają mnie z domowego rytmu. Wstaję „rano” kiedy już nikogo nie ma, a wracam kiedy większość domowników zalicza pierwszą fazę snu. Piszemy sobie informacje na kartkach albo umawiamy się z Żoną, żebym obudził się wcześniej, bądź Ona czeka na mój powrót i wtedy mamy kilka minut żeby obgadać bieżące tematy. Nie lubię też załatwiać wszystkich spraw przez telefon. Wolę odczekać i w takim tygodniu ogarnąć wszystko w weekend siadając w końcu do laptopa.

Muzycznie powinno być! Już, już.

 

Dzisiaj zapragnąłem takiego wejścia, bo szperam od dłuższej chwili ale ten nie zdradza numeru. Oglądaliście serial The Walking Dead? Podczas pierwszych sezonów przepadłem. Miałem nawet koszulkę z takim motywem, niemal zamknięte drzwi, z pośród których wystają dłonie a na drzwiach widniał napis „Dont open, dead inside”. OK, numer z odcinka. Słuchajcie uważnie, pierwsze 2 minuty wystarczą.

 

 

To są właśnie takie momenty kiedy muzyka porusza po całości. Miałem łzy w oczach kiedy pierwszy raz doświadczyłem tej sceny, bo w głowie przecież dopowiedziałem sobie dalszy ciąg tej melodii. Z @jatymyoni poruszaliśmy ostatnio znaczenie koncertowych wersji. Pierwszy raz byłem na koncercie Ironów w 2008 roku, ale wówczas ten numer jeszcze nie istniał. Byłem też w 2018 roku, ale choć już był krążku, nie został wciągnięty na koncertową set listę. Jestem zatem zmuszony, by skorzystać z ogólnodostępnej wersji.

 

 

Bardzo długi numer, zdecydowanie nie radiowy.

 

W ostatnich sekundach jego trwania perkusista Nicko McBrain nabija cztery blachy rozpoczynając kolejny numer ale nagranie się urywa. W tamtym czasie był to…

 

 

Matko, nie słuchałem Ironów od nie wiem, w każdym razie długo. Ale to jest tak jak w małżeństwie. Czasem wystarczy świadomość, że ta osoba jest obok. Każdy ma swoje cięższe dni więc chwile ciszy są jak najbardziej ok. Nie sztuką jest być ze sobą i podtrzymywać konwersację. Sztuką jest czuć się komfortowo nic nie mówiąc.

 

To następny na liście…

 

 

W 2018 roku pojechałem na koncert w Krakowie. Przejechałem niemal całą Polskę by w trzydziestu paru godzinach zamknąć to wydarzenie. Pociąg, obiad, planty, hotel, koncert, zapiekanka na Kazimierzu, hotel, pociąg. Mogłem podarować sobie ten hotel i wyszłoby krócej, ale Kraków. Moje rodzinne miasto. Jak tu nie zostać na nockę.

 

Trochę szkoda, że Iron Maiden nie ma nowszych oficjalnych wersji swoich koncertów. Chociaż jak teraz szukam są takie pojedyncze strzały.

 

 

Hehe, było na początku „ein, zwai, drei”, ale to festiwal Wacken, więc Niemcy.

Następny numer, z tego samego koncertu ale z najnowszej płyty.

 

 

Uwielbiam takie samotnie puszczone gitary na wstępie. Rewelacja. Często na płycie taka partia leci tylko w lewym kanale wzbudzając dyskomfort i poczucie niepełnego obrazu. Za chwilę jednak dołączają pozostałe instrumenty i dźwięk płynie szerokim strumieniem. Ok, to jeszcze jeden. Numer, który zarazem był pierwszym singlem zwiastującą nadchodzącą płytę.

 

 

Ale emocje. Na koncertach czuć je doskonale. Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się jak je przedstawić. Każdy odbiera muzyczne gatunki, sekwencje dźwięków na swój sposób. Nie jest więc możliwością by od tak, na pstryknięcie komuś poleciała łza.

 

Spróbuję to jednak przedstawić w inny sposób. Przejechałem na mój ostatni koncert Ironów przez całą Polskę. Z Pomorza na południe. Ale to jest nie ważne. Ktoś kto decyduje się na taki wyjazd ustawia sobie wszystko wokół by pasowało. Jedzie, w moim przypadku zaledwie 5-7 godzin w pociągu. Potem hotel, chwila odpoczynku i koncert, gdzie drzwi otwiera się na długo przed gwiazdą wieczoru. Jeśli to nie festiwal, to zwykle trzeba zająć miejsce odpowiednio szybko, by nie oglądać sceny z ponad stu metrów. Jaki nie byłby suport trzeba go doświadczyć aż w końcu. Właśnie. Nie wiem czy to łzy radości, że skończyli grać, czy że w końcu nastał czas finałowego koncertu.

 

W poniższym fragmencie, został uchwycony moment preludium do właściwego spektaklu. Moment, kiedy pewnie tacy wędrowcy jak ja w 2018 roku przemierzyli kilkaset kilometrów by być w tym konkretnym miejscu. Moment, kiedy są daleko od swoich codziennych trosk i mogą oddać się uczcie dźwięków. Jest euforia i łzy.

 

 

 i tuż zaraz po wstępie…

 

 

Jest! Widzicie napis na latającym nad sceną samolocie? W 3:58 minucie. UFOY, wszystko się zgadza. Taki sam mam na ręce, ale o tym już opowiadałem.

 

 

No dobra starczy. Muszę się położyć. Na koniec zespół, który na przestrzeni swojej działalności mocno się zmienił. Mam wszystkie jego płyty w wersji winylowej do kulminacyjnego momentu. Z tych nowszych lubię jeden numer, ale to też przez film, bo ten był genialny w swojej konstrukcji.

 

 

Może kiedyś wrócimy do tej projekcji, bo jest genialna w swej prostocie. Film świetnie pokazuje znaczenie zmysłów.

A to trailer filmu…

 

 

Nie ukazuje istoty problemu, ale uwierzcie mi na słowo. Wciska w fotel i pobudza do refleksji.

 

Co do Anathemy, poza tym numerem nigdy nie wychyliłem się poza płytę z Judgement z 1999 roku. Wszystko później świadomie omijałem szerokim łukiem ale ostatnio… nieco zboczyłem i tym sposobem mam świetny numer, dwa pokrewne numery z jednej z ostatnich płyt.

 

 

i tym miłym akcentem zakończę to szwendanie. Totalna uczta zmysłów. Można się rozpływać. Jeśli spojrzymy na historię zespołu od jego początku, to zestawienie jest dalekie od pierwszych płyt. Niesamowita zmiana. No dobra ostatni, ale z płyty na której się zatrzymałem. Judgement prosto z Krakowa.

 

 

Doskonałe zakończenie.

Życzę miłego, niedzielnego poranka. 

(04:22)

 

sobota, 10 lutego 2024

Muzyczne szwendanie – cz. 80

 

(01:07)

 

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

"Późno już otwiera się noc
Sen podchodzi do drzwi na palcach jak kot"

 

Pozwolę sobie tak zaintonować...

 

 

Muzycznie niewiele się u mnie zmieniło w ostatnim czasie. Podświadomie żyję już czerwcowym festiwalem w Gdańsku, więc najbliższe miesiące pewnie będą odcinaniem kuponów. Już od dłuższego czasu wisi rozpiska zespołów i ceny biletów na poszczególne dni.

 

 

Cztery dni muzycznej uczty, ale zdecydowałem się, że zabiorę Żonę na wspólny wyjazd drugiego dnia gdzie będzie grał Bruce Dickinson (Iron Maiden) z solowym projektem, którego dźwięki użyłem podczas budowania weselnej płyty paręnaście lat temu. Nie pytajcie ile dokładnie, bo mogę się dzisiaj pomylić, a nie chcemy żebym pojechał sam. Tu podrzucę numer z nadciągającej płyty Diskinsona. Hmmmm. Jeszcze mnie nie kupił...

 

Bruce Dickinson – Rain On The Graves (Official Video)


 

Płyta ma premierę w marcu. Na bank kupię w wersji winylowej i wtedy będę mógł szerzej wypowiedzieć się o materiale. 

 

W zbliżonym czasie pojawi się również album Judas Priest, skutecznie uszczuplając mój portfel. Najnowszy numer z nadchodzącej płyty wydaje się o wiele delikatniejszy od poprzednich.

 

 

Hmmm, i znowu. Nie znając pełnej koncepcji albumu, trudno wypowiedzieć się o pojedynczym utworze. Jak będzie wyglądał na płycie? A może będzie idealnym oddechem dla poprzedzających go szybkich rytmów. Dlatego nie powinno się rozpatrywać numeru jako numeru. Powinno się mieć świadomość o jego miejscu w szeregu na płycie. Rozumieć dlaczego jest trzeci, a nie pierwszy czy ósmy. Zespół tworząc album nie układa go alfabetycznie a względem emocji. Jak koncerty. Amen

 

Dziewięć dni temu pojawił się numer Blaze'a Bayley'go. Tak, to ten gość, który na dwie płyty zastąpił Dickinsona w Iron Maiden. Lubię te płyty, bo są inne. W sumie to każda kolejna IM jest inna względem poprzedniej. Ale tutaj zmienił się wokal i to czuć nie będąc wybitnym znawcą muzycznych dźwięków. Jest mniej wariacji wokalnych a mimo to... coś tam jest, co urzeka.

 

 

albo to

 

 

a tak sobie radził ten Pan w formacji Iron Maiden

 

 

To teraz największa niespodzianka tego tygodnia. Zespół Slayer już dawno zakończył swoją działalność, ale Kerry King (gitarzysta) nie odwiesił instrumentu na kołek i brnie dalej. Zebrał kilku wariatów i rozpoczął nowy etap. To tyle, śledząc internetowe wpisy, bo gotowy numer wpadł całkiem niedawno i nie zdążyłem go przesłuchać z należytą uwagą. Zatem proszę bardzo, posłuchajmy.

 

 

 

I co? I nico. Brzmi jak brzmieć powinno, selektywne gitarowe szorowanie. Bardziej wyraźne i poukładane. 

 

Ok, już kończymy. Jeszcze chwila. Na czerwcowym Mysticu w piątek pojawi się Accept i Megadeth. To dwa zespoły, które chciałbym zobaczyć. Niestety, już bez Małżonki: 

 

Accept

 

 

i Megadeth

 

 

To tyle na dzisiaj, nie przewidziałem niespodzianek, choć... może starym zwyczajem zapętlimy to szwendanie. Pomysł brzmi całkiem spoko więc znowu czas na Turbo, jeszcze bardziej melancholijnie.

 

 

Tym akcentem życzę miłego, sobotniego poranka, popołudnia itd.

 

(02:57)

Archiwum