Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
56 obserwujących. 48 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj około 21 godzin temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
56 obserwujących.
48 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj około 21 godzin temu.

Blog

sobota, 4 listopada 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 74

(00:54)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Dzisiaj późno ale w piątek o 22 skończyłem pracę i zanim ogarnąłem zaległości, usiadłem do laptopa, trochę zleciało. W sumie, to nieplanowane spotkanie, choć mam jedną muzyczną mega bombę, ale niestety, z tym tematem muszę jeszcze trochę poczekać. Wrrrr. W komentarzach do ostatniego Muzycznego szwendania i dyskusji jaką prowadziłem z @frodo poruszyliśmy temat coverów względem numerów, które są tak mocno rozpoznawalne, że każdy, który zapragnie go zagrać w swoim gronie staje się napiętnowany. To tak w uogólnieniu. Chodziło o sens, bo fajnie jest mając zespół, móc wpleść w swój repertuar numer z czołowej listy sprzed kilku dekad. Tylko, że ten kij ma dwa końce. Z jednej, taki zespół wykona go rewelacyjnie i nikt z fanów się do niego nie przyczepi, po czym następuje jeszcze większe uwielbienie i uznanie. Z drugiej, kiedy tak szeroko znany numer nie wychodzi jak powinien i następuje katastrofa. Taka sytuacja też jest mocno podkreślona, tyle, że z mocną falą hejtu i ogromnym krokiem wstecz dla zespołu. Piszę o środowiskach wyznawców metalowej muzyki, bo to środowisko znam w miarę dobrze. Są bardzo pamiętliwi i schematyczni ;)

 

Zaproponuję numer, który usłyszałem w tym tygodniu w radiu, wracając późno z pracy. To doskonały przykład jak można zmienić aranżację, na coś, co dzisiaj stanowi taki muzyczny kamień milowy.

 

 

Album: It's A Beautiful Day (1969) wersja koncertowa, szczęka mi opadła i obrałem dłuższą drogę do domu by wysłuchać go do końca. Byłem w szoku bo ten riff znałem dotychczas z zupełnie innej strony a tu nagle podrzucają mi taki obraz. Doczytałem, Deep Purple dokonali wymiany. Wzięli powyższy riff a użyczyli swojego „Wring That Neck” i pozwolili zamienić go w „Don and Dewey”. Wracając do numeru to już otwarcie, Child of Time chyba wszyscy znają.

 

 

Zapytam jeszcze raz. Można obronić się grając cover? Tak tu ewidentnie aranżacja numeru poszła w inną stronę, więc to nie jest do końca dobra odpowiedź. Ale już blisko. Chwila, muszę pomyśleć. Skoro nowa aranżacja znanego numeru nie budzi zastrzeżeń, bo przecież i tempo może być inne, i podziały na zwrotkę, refren, solo itd. gdzie jedynie muska się oryginał. Może to jest klucz. Oprzeć swoją interpretację na znanych dźwiękach? Tu pewnie mogą wyjść jakieś prawne machlojki lub zespoły dżentelmeńsko dogadają się jak w przypadku Deep Purple.

 

Dobra ugryźmy temat inaczej. Wyszukałem cover znanego zespołu, pomijając znane dla mnie zespoły, które odważyły się na ten ruch. Chciałbym pokazać co innego. Zespół, który zapodam, zagrał ten numer genialnie pod względem harmonii i całej otoczki. Niech leci. Nie słyszałem wcześniej wariatów.

 

 

Wszystko tu wygląda profesjonalnie, brzmienie, ojjjj bas brzmi bosko, gitarowe dżydżydży rewelacja. Nawet wokal mi się podoba zwłaszcza w tych partiach kiedy krzyczy. Ach te okrzyki rządzą. Perkusja taka nijaka, ale w tym kontekście nie o tym mówimy. Dobra, widzę, że źle dobrałem numer. Tzn. dobrze ale nie o to mi chodziło. Bo można być blisko oryginału i się łatwo sparzyć, a tu zespół w moim mniemaniu obronił się. Dali radę. Brawo. To spróbujmy jeszcze raz.

 

 

Muzycznie rewelacja, ale już za wokal, chłopaczek mógłby dostać komentarzowy niezły wpiernicz. I powiedzmy, że o to mi chodziło. Bo skoro zespół próbuje zrobić znany numer 1:1 to już na starcie mierzy się ze wspinaczką jak na Mount Everest. Każdy się do czegoś przyczepi. A to gitara była inna, a to perkusista ominął blachę itd. 

 

To nie jest żadne moje odkrycie, a jedynie potwierdzam fakt, że zespoły przestały robić covery w stylu 1:1. Tak jak kiedyś Deep Puprle i pewnie setki innych zespołów, które bazują na konkretnych motywach (riffach) i bezpiecznie tworzą swoje aranżacje.

 

Teraz tak…

 

 

I jak tu się do tego odnieść? Numer przecież doskonale znany, aranżacja zupełnie odbiega. To dobrze, czy źle? Nie bez powodu podałem ten przykład, bo kiedy usłyszał to wykonanie, zbierałem szczękę z podłogi podczas projekcji filmu „Black Widow”. Śmiem rzec, że nie bliskość oryginału daje przepustkę na sukces, a jego oryginalna aranżacja.

 

To jeszcze jeden dowód.

 

 

Raphael Mendes to mega człowiek i nie ujmuję w żadnym stopniu jego wartości wokalnych. Brzmi bardzo blisko zachowując przy tym manierę Dickinsona i tego nie można mu odebrać. Grają tu numer Iron Maiden. Wszystko brzmi idealnie, czy można się czegoś czepiać? Nie słyszę. Brzmi super, ale to super to takie znowu za bardzo super. Nie dość, że instrumentalnie, to jeszcze wokalnie wszystko się nakłada. Chora akcja. Dublujemy coś co ciągle istnieje. Dla kontrastu,  Pan Stuart. Stuart malutki jak w tych filmach dla dzieci.

 

 

I co? Który? Mendes czy jednak Stuart? Ja wybieram tego drugiego, bo jest bardziej oryginalny. Mimo wyglądu, bo przecież nie zadbał o to by wyglądać jak rockman. Nie ubrał złowrogo wyglądającej koszulki, nie nawiązał w żadnym stopniu do Iron Maiden. Tylko zagrał. Zupełnie inaczej niż w oryginale, bo i tempo inne, natężenie dźwięków i cała reszta. Zdumiewające.

 

To tyle moi mili w kwestii coverów jakie w tej chwili jestem w stanie Wam zaprezentować. Na koniec, dla kontrastu podrzucam kompilację mniej udanych aranżacji i innych dziwnych akcji.

 

 

Ostatnio zostałem wywołany do tablicy i musiałem odkurzyć wiosło. W moim mieście, 10 listopada zagra zespół damage case. Ten sam, który zakładałem X lat temu. Ostatnio mój syn skończył 15 lat, więc jasno wskazuje, że odszedłem z tamtej formacji jak miał dwa, trzy lata. Jak widać, minęło od tamtych dni sporo czasu, a teraz mają zagrać tam gdzie wszystko się zaczęło. To dla mnie duże napięcie. Nie ma mnie, to już powinien być cios i w sumie jest. Dzisiaj, nie ukrywam, brakuje mi tego koncertowego grania. Gdyby moja Żona chciała pójść na ten koncert, musiałaby iść sama. Muszę zmierzyć się z nim sam. Jak i ze sobą. Nie potrzebuję poklepywania i innych oznak współczucia. Muszę sam zmierzyć się z nostalgią, zazdrością i nienawiścią.

 

Poniżej, 2006 rok, czyli cztery lata przed moim odejściem z zespołu. Ja, to ten po lewej na zmysłowej gitarze, czarny Epiphone Goth 1958 Explorer.

 

 

To był początek zawrotnego okresu, koncertów, wyrzeczeń i sporej ilości alkoholu. O tym będzie kiedyś więcej, może.

 

Ciekawostka, moją gitarę możecie zobaczyć śledząc jej proces powstawiania w miniaturowej wersji na stronie…

 

http://manufacturburchardt.com/guitars/epiphone/epiphone-goth-1958-explorer-black-michal-laskowski-damage-case/

 

Odpłynąłem względem tematu. Późna pora. Przydałby się mocny numer na koniec. Gadaliśmy o coverach, mniej lub bardziej udanych. Mam tylko jeden, przez mnóstwo czasu uważając go za oryginał. I słusznie, bo brzmi obłędnie, mimo, że nim nie jest.

 

 

I tym miłym akcentem.

 

Życzę miłego poranka i spokojnej nocy dla tych, którzy jeszcze tu błądzą.

(04:22)

sobota, 28 października 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 73

(00:00)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Jutro zmiana czasu więc to chyba najlepsza zmiana jaka może istnieć. Godzina dłużej. Ach, gdyby tak można było co tydzień, dobra niech będzie co miesiąc. Sześćdziesiąt dodatkowych minut. Rewelacja. I jak tu nie lubić tej pory roku. Od czternastej w piątek mam weekend ale to też dobry dzień by ogarnąć wszystko co zaległe by tylko weekend był w miarę luźny. Tak też dzisiaj uczyniłem i już po osiemnastej zacząłem swoją muzyczną ucztę. W centrum zainteresowania, oczywiście ostatnio zakupiony zestaw Van Halen. Rozpocząłem tę przygodę od ostatniej płyty jako, że mam drugą część epoki zespołu. W sumie to też dobry kierunek, bo stopniowo będę kierował się ku źródełku, które mam nadzieję, wkrótce uzupełni pełną dyskografię. Uwaga, napisałem to, a skoro tak, to mając na uwadze ostatnie wydarzenia, niedługo stanie się faktem ;)

 

Dzisiaj przesłuchałem dwa ostatnie albumy, już słuchaliśmy numery z nimi związane, więc nie będzie zaskoczenia. W międzyczasie moja Żona wparowała do pokoju i zaległa na kanapie. Muzyki staram się słuchać odpowiednio głośno, więc skoro wybrała ten pokój, to na własną odpowiedzialność. Po połowie pierwszej z odsłuchiwanych płyt zasnęła. Nie ściszyłem, grało jak wcześniej, żałowałem tylko że nie dotrwała do kolejnej, na której możliwe, że nastąpiłoby cudowne wybudzenie. Wsłuchajcie się w ten szept na początku.

 

 

Ach jak ja uwielbiam tę blachę która tak miarowo cyka wysokim tonem na wstępie (od 30 s). To taki wyjątkowy talerz w zestawie perkusyjnym. Ride nazywa się książkowo. Niesamowite i bardzo charakterystyczne brzmienie. Kiedy go słychać, można oczami wyobraźni wydedukować, że lewa ręka perkusisty właśnie uderza w tę stronę, bo tam zwykle się znajduje owa blacha.

 

Do rzeczy, bo chciałbym zakończyć spór w mojej głowie w kwestii koncertu „The Legend Of Rock Symphonic” na którym byłem 30 września 2023 roku. Piszę pełną datę, bo może ktoś zerknie na ten wpis z marszu i nie będzie wiedział o co chodzi. Osobiście miałem lekki niedosyt i usiadłem jednego wieczoru i zacząłem szukać, numerów, które dałyby temu widowiskowi (całkiem niezłemu) jeszcze większego kopa. Wymyśliłem takie zestawienie.

 

Lecimy? A jakże...

 

Już na wstępie zamiast Aerosmith - I Don't Want to Miss a Thing poszedłbym w stronę Livin' On The Edge przez co publiczność dostałaby mocny i energiczny numer już na samym początku.

 

 

To byłoby coś, prawdziwi powrót do przeszłości. Kolejne dwa numery z set listy zostawiłbym bez podmianek. Wykonania pierwsza klasa więc nie mam uwag.

 

Queen - The Show Must Go On (Piotr Cugowski) OK

Led Zeppelin - Whole Lotta Love (Marek Piekarczyk) OK

 

Kolejny numer to Roxette - Listen To Your Heart w wykonaniu Kasi Kowalskiej a ja w to miejsce wstawiłbym numer „Joyride”.

 

 

Następnym numerem na gdańskiej scenie był Bon Jovi - It's My Life zagrany przez samą orkiestrę. Z mojej strony lekka podmianka i moglibyśmy mieć numer „Livin' On A Prayer”.

 

 

Numer jaki zaśpiewał Grzegorz Kupczyk był dla mnie mega zaskoczeniem. Wszystko pasowało ale zamiast wykonanego Black Sabbath – Changes można było pójść na całość i polecieć z „Paranoid”.

 

 

Kolejny zostawiamy bo to The Rolling Stones - Satisfaction (Marek Piekarczyk) więc OK, ale już następny woła o podmiankę. Było Scorpions - Wind Of Change (Stanisław Słowiński) a ja proponuję numer „Hurricane”.

 

 

Ok, następny w kolejce czyli Led Zeppelin - Stairway To Heaven (Piotr Cugowski) zostawiamy, bo to było świetne wykonanie.

 

Kolejny Deep Purple - Soldier of fortune (Grzegorz Kupczyk)? No tutaj można poszaleć wyobraźnią. Pierwszy z góry na podmiankę?

 

 

Następny AC/DC - Highway to Hell (Stanisław Słowiński) zostawiam. Wyszło spoko, choć ścieżkę wokalną zastępowały skrzypce.

 

Kolej na Metallica - Nothing Else Matters (Kasia Kowalska) i nie, nie i jeszcze raz nie. Można było inaczej, szybciej i energiczniej. A przecież Pani Kasia śpiewała już inny numer tego zespołu.

 

 

Oj to byłaby petarda na miarę kultowego odcinka serialu Stranger Things.

 

 

Dalej następuje ciąg bardzo dobrych wykonań:

Paul McCartney - Live and Let Die (Stanisław Słowiński) Genialnie OK

Procol Harum - A Whiter Shade of Pale (Marek Piekarczyk & Piotr Cugowski) OK

Creedence Clearwater Revival - Proud Mary (Kasia Kowalska) Wyśmienicie OK

Turbo - Dorosłe dzieci (Grzegorz Kupczyk) Szacun OK

Nirvana - Smells Like Teen Spirit (Stanisław Słowiński) Mega OK

 

Jednym z ostatnich został numer Queen - We Will Rock You, w którym zaśpiewali wszyscy wokaliści tego wieczoru. I tu też mi nie pasuje. Nie lubię tego oficjalnie przyjętego rytmu. Nie podmienię w tym przypadku numeru, a jedynie zwiększę jego tempo, które nadaje mu mega kopa.

 

 

I to ja rozumiem, a nie jakieś tuptanie i klaskanie. Tak grali ten numer w 1981 roku i tak powinno się go dzisiaj wykonywać.

 

Ostatni numer jaki pojawił się na gdańskim koncercie to Linkin Park - In The End wykonany przez samą orkiestrę. Nie wiem, nie słuchałem tego zespołu poza ogólnym dostępem. Więc w tym rozrachunku, postawiłbym na ten, nieco młodszy numer.

 

 

To tyle na dzisiaj, padam z nóg, ale cóż się dziwić po tygodniu wstawania o 04:20. Taak, o tej porze to wygodnie się kłaść a nie wstawać. Dziękuję za uwagę i życzę owocnej soboty.

 

Dobranoc i dzień dobry tym, którzy pierwsi się obudzą.

(02:39)

niedziela, 15 października 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 72

(00:17)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Ach jaki był ten tydzień. W sumie, to jeden temat ciągnął się już od piątku poprzedniego weekendu, ale o tym za chwilę. Mam ostatnio jakieś prorocze moce. Z jednej strony zabieram się za książki sprzed dekady i kiedy patrzę na obecne wiadomości ze świata, to mam gęsią skórkę. Gadałem o tym w zeszłym tygodniu z kumplem w pracy i po weekendzie przychodzi do mnie i mówi „Nie gadamy już o książkach jakie czytasz. Ja już nie wiem czy te informacje znam od Ciebie czy z wiadomości”. Tu akurat ma rację, bo w trzecim tomie cyklu „Stalowa kurtyna” Vladimira Wolffa, państwa islamskie ruszyły na Izrael. Książka z 2011 roku, a co mamy obecnie w wiadomościach?

 

Z drugiej strony, podobne akcje mam na polu muzycznym. Pisałem o emeryturze Iron Maiden, dokładnie 17 września: „Mam w głowie plan, a jego zakończenie to dopiero 2028 rok. Dlaczego? Pierwszy raz pojechałem na koncert IM do Warszawy w 2008 roku. Drugi, w 2018 do Krakowa. Trzeci planuję analogicznie, czyli dziesięć lat później a do tej daty mam jeszcze trochę czasu. W międzyczasie ma pojawić się w końcu kolejna, solowa płyta Dickinsona, więc mam również nadzieję na jakąś trasę koncertową i tu pojadę z Żoną. W tym czasie IM trochę odpocznie, przygotuje kolejny materiał na płytę i spotkamy się w 2028 roku na pożegnalnej trasie.” O emeryturze póki co cisza, poza jednym z wywiadów z gitarzystą Davem Murray’em, który w swych odpowiedziach jasno dawał do zrozumienia, że ten czas nadchodzi. Płyta solowa Dickinsona już w 2024 roku. Trasa koncertowa? Na początku obejmowała Meksyk i Brazylię. W tamtej chwili obiecałem sobie, że jeśli na tej liście pojawi się Polska, to nie ważne w jakim mieście, i tak pojedziemy. Chyba we wtorek tj. 10 października, wskoczyła informacja, że Bruce Dickinson wystąpi na polskim Mystic Festival 2024. Festiwal odbywa się w Gdańsku czyli jakieś 30 km ode mnie. Pozostawiam to bez komentarza a okraszę dźwiękowo.

 

 

Genialne przenikanie się dwóch numerów. Kurde, są tacy wykonawcy że czego się nie chwycisz brzmi wyśmienicie. Taka jest również solowa dyskografia Dickinsona. Każdy album inny względem poprzedniego a jednak chwyta i słuchasz, słuchasz, odkrywasz coraz więcej i więcej. Nawet takie przejście pomiędzy tymi numerami. „I've gotta move the wheel of Dharma, gotta move the wheel of Dharma” och jak to się buja w ostatniej minucie.

 

W poprzednim tygodniu, tuż przed weekendem, pojawił się nowy numer polskiego projektu Polish Metal Alliance. Nie tyle nowy, co najnowsza aranżacja starego numeru. Zespół wziął na warsztat numer Van Halen i to była taka szpila względem mnie, bo przecież od długiego czasu próbuję zdobyć ostatnie płyty wersji winylowej ale marnie mi to wychodzi. Wychodziło? Nie wiem czy już mam napisać? Ok, wróćmy do numeru.

 

 

Doskonałe! Pani Beata na perkusji, Cugowski, który na koncercie The Legend Of Rock Symphonic udowodnił swój mega kunszt wokalny. Do tego gitarzysta Marek Pająk z Vadera, który gra na sygnowanym białym wzmacniaczu Eddie’go Van Halena i zupełnie mi nieznany wokalista Ricky Wychowaniec, ale to zaraz uzupełnimy.

 

Hmmm człowiek zagadka, nie znalazłem dużo, a to co wpadło w pierwszych wyszukiwanych to materiały sprzed kilku lat.

 

 

Ale wracając do Van Halen i numeru jaki zagrali. Kiedy prezentowałem ten numer Żonie, był piątek poprzedniego weekendu i natchniony dźwiękami zacząłem znowu przewalać strony szukając odpowiednich winyli. I co? Trach! 6 października (piątek) premiera. „To dzisiaj przecież” wydedukowałem niemal wyskakując z krzesła. Matko, pięć ostatnich płyt gdzie wokalistą był Sammy Hagar, a ja niedawno odświeżyłem sobie koncert po wydaniu ostatniej płyty. Tu, nagle pakiet czterech (pięciu) płyt winylowych. Cztery pełne albumy i piąty jako bonus zawierający jakieś numery, które nie dostały się na główne ścieżki. W piątek zwariowałem. Przewaliłem kilka stron porównując ceny bo te wahały się dość znacznie. Odpuściłem. W sobotę usiadłem do tematu na spokojnie i…

 

 

Nie mam pytań, wydanie rewelacyjne. Już znalazłem podobne, zawierające pierwszą część twórczości zespołu, kiedy funkcję wokalisty obejmował pełnił David Lee Roth. Tam jest sześć albumów, ale święta to przecież wyjątkowy czas, więc myślę, że moje życzenie o kompletnej dyskografii w postaci winylowych krążków, w tym roku ma szansę dojść do skutku. To numer z pierwszej połowy.

 

 

No dobra, Dickinson ogarnięty, Van Halen ogarnięty. Judas Priest kolejny raz potwierdził nową płytę i tu w sumie też się bałem. To tak jak z Ozzym. Rob Halford z JP jest tylko trzy lata młodszy co świadczy że też już minął siedemdziesiątkę. Nowa płyta. Nie rozumiem tylko jednego, że płyta ma wyjść dopiero w następnym roku a już dzisiaj dostajemy pierwszy singiel. Co oni będą robić z tym materiałem przez ten czas. Nagrali jeden numer, zremasterowali go i co dalej? Jeden numer? Co z resztą materiału? Zwykle mastering odbywa się w finalnym etapie więc zupełnie nie kumam o co chodzi. No chyba, że tak jak śmialiśmy się przy Ozzym, że to pewnie trzeba nieźle pokręcić gałkami by ten wokal brzmiał, tak jest i tutaj. Że kolejne numery poddane obróbce powstaną będą godne wysłuchania dopiero za parę miesięcy. To jednak kłóci mi się z obserwacjami, bo na nowych koncertach Judasów, mimo wieku, Halford wbrew pozorom, daje radę, więc nie wiem o co chodzi z tą zwłoką.

 

 

Jeśli spojrzymy na napisy podczas numeru, pojawia się nazwisko Glen Tipton. To gitarzysta, którego miejsce po ostatniej płycie, po stwierdzeniu choroby Parkinsona, przejął Andy Sneap. Tu jednak proszę, sytuacja po latach zmienia się diametralnie. Glen Tipton powraca. Przynajmniej na potrzeby nowego albumu. W takim układzie, uwaga zapowiadam hehe, niech jeszcze powróci K.K. Downing i niech siedzą sobie w studiu tworząc numery, a na koncertach cóż, mogą być podmianki. Podsumowując ten wywód, spójrzmy na duet wszechczasów Downing & Tipton. Wspólne solo miażdży.

 

 

Matko, jacy oni byli jeszcze wtedy młodzi, ale co się dziwić, to był 1984 rok. To jeszcze jeden, tak dla kontrastu, z zeszłego roku gdzie gościnnie mamy Downinga (z czymś na szyi) i Tiptona (ten w czapce) na jednej scenie.

 

 

Uwielbiam takie uroczyste wykonania. To zwykle moment, gdzie zaprasza się byłych członków i to wówczas odbywa się z taką pompą jak przed chwilą. Miłe dla oka i dla ucha rzecz jasna.

 

I tym miłym akcentem, dziękuję za uwagę i życzę spokojnej nocy, choć u mnie niewiele z niej zostało. W takim razie, również dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(03:32)

poniedziałek, 2 października 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 71

(22:48)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Jestem, bo jeszcze żyję sobotnim wieczorem i mógłbym się udusić, gdybym miał poczekać do następnego weekendu z tym odcinkiem. Tak jak już wczoraj pisałem, byliśmy na koncercie pod szyldem „The Legend of Rock Symphonic” i wrzucając tę informację na FB, zostałem przy okazji poproszony o relację, z czego już się wywiązałem. W międzyczasie, w mej głowie zrodził się nieco bogatszy pomysł co też postaram się uskutecznić tego wieczoru. Jako, że był to wieczór coverów, a trudno szukać oficjalnych wystąpień, będę posiłkował się różnymi wersjami, pomijając te oryginalne.

 

 

„The Legend of Rock Symphonic” to koncert, którego bardzo się bałem, a bilety kupiłem już około lutego, więc przez ten czas czułem gdzieś na karku lekki niepokój. Nie podszedłem do tematu w ciemno, bo do każdego koncertu staram się przygotować solidnym researchem. Mimo, że w pierwszych miesiącach roku zdecydowałem się na zakup biletów, to z każdym kolejnym, moja mina na wspomnienie o koncercie określała jedną emocję – przerażenie. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało idealnie. Orkiestra, wokaliści (różni względem miast) i repertuar (również odmienny) jakże kultowy dla każdego słuchacza. Co w tym zestawieniu mogło pójść nie tak? To słowo „legenda” odgrywa tu kluczową rolę. Bo muzycznych legend się nie kopiuje, nie dotyka, łatwo je zepsuć i w nich zatracić. Inspirować, owszem ale odtwarzać w nowych aranżacjach? Bój się Boga, z całym szacunkiem dla wokalistów, bo to na nich spadną pierwsze gromy w razie niepowodzenia. Z takim właśnie nastawieniem pojechałem na ten koncert. Zaczynamy.

 

Na scenie, wśród oklasków zasiadła orkiestra, zgasły wszystkie światła i zaczęła się muzyczna uczta.

 

 

O cholera, nie wiedziałem, że wziąłem się za tak mega trudne zadanie, jak wyszukać godnej uwagi covery. Będzie trudno, ale zobaczymy. Na koncercie poznałem numer po pierwszym smyczku i szepczę do Żony „Aerosmith, ten numer z Armagedonu”. Już? Po jednym dźwięku? – odpowiedziała. W Gdańsku numer zagrany został instrumentalnie z gościem specjalnym – Stanisławem Słowińskim (skrzypce), który niczym David Garrett (polecam) pełnił funkcję frontmana.

 

Na drugi ogień (dosłownie) poszedł numer zespołu Queen i genialny jak się okazało głos Piotra Cugowskiego. Szczerze, to facet przebijał się przez dźwięki z taką lekkością, że opadła mi kopara. Nigdy nie śledziłem jego kariery, poza zasłyszanymi gdzieś na boku dźwiękami i projektem Polish Metal Alliance.

 

 

Podczas tego numeru buchały ognie i to nie było takie fiku miku, bo jak jebło to mimo, że mieliśmy miejsca w siedemnastym rzędzie od sceny, to czułem na pysku ciepło. Do tego światła, grube smugi, latający dron nad głową ze swoim charakterystycznym bzyczeniem. W pierwszym momencie zwariowałem, co tu się dzieje? Na czym skupić wzrok, słuch, cokolwiek? Patrzę w bok, moja Żona się poryczała, bo Cugowski to dla niej taki polski Dickinson (w prostym tłumaczeniu). Byłem rozbity, czułem się jak dzikus, który nagle odszedł od koncertów oglądanych przez szklany ekran i nagle taki rozmach na żywo.

 

Trzeci numer. Znalazłem idealny odpowiednik, bo w tym czasie na scenę wyszedł Marek Piekarczyk.

 

 

Świetny występ. Genialny muzyk. To niesamowite, że słuchasz takiego głosu latami, oglądasz go w The Voice of Poland (moje dopełnienie jesiennych, muzycznych sobót) i nagle widzisz go na scenie. Jednak żyje, nadal śpiewa, to prawdziwy człowiek.

 

Czwarty i na scenie Kasia Kowalska. Za odpowiednik posłużą dwa numery. Ten bliższy oryginalnemu wykonaniu w postaci nieznanego mi zespołu i zaraz po nim mała ciekawostka w wykonaniu naszej wokalistki.

 

 

i jakże blisko

 

 

Piąteczka to instrumentalne wykonanie śląskiej orkiestry. W zastępstwie posłużę się inną wersją.

 

 

W międzyczasie Żona zapytała dlaczego co chwilę odpalam telefon, a ja przecież musiałem sobie zapisywać tytuły numerów i kto w nich śpiewa hehehe. Kto by to spamiętał przy takiej masie emocji. Później widziałem, że sama zerkała, co ja tam takiego wpisuję, jak rozpoczynał się kolejny numer.

 

Podczas szóstego numeru, na scenie zagościł Grzegorz Kupczyk. W ciemnych okularach, skórzanych spodniach i długim skórzanym płaszczu. Gość od zespołu Turbo i dobrze znanego numeru „Dorosłe dzieci”. Tutaj aż westchnąłem, bo to kolejna ikona polskiej muzyki metalowej. To niesamowite i zarazem dziwne, bo przecież nie słucham Turbo tak od deski do deski, a jednak czuję do pana wielki szacunek. Zamiennie inny diament.

 

 

Siódemka klasycznie i bardzo bliska gdańskiego wykonania, bo ponownie na scenie gościliśmy Marka Piekarczyka.

 

 

Ósmy numer tego wieczoru, to znowu instrumentalna wersja numeru. Na tapet poszedł utwór zespołu Scorpions. Podrzucam zamiennik.

 

 

Dziewiątka była dla mnie zaskoczeniem, choć jeszcze niedawno wiedziałem, słyszałem to wykonanie we fragmencie ale zupełnie zapomniałem. Od lutego zostawiłem temat i nie dotykałem go ponownie, skoro już domknąłem furtkę zamawiając bilety. Po pierwszym dźwięku znowu szepnąłem Żonie – To będzie długi numer. I na scenę wyszedł On. Póki co, Cugowskiego wykonanie zostanie dla Was zagadką, bo żadna dostępna wersja nie nadaje się do publikacji, więc muszę zrobić krok w bok i wspomóc się żeńską aranżacją. W Gdańsku perkusista cykał delikatnie blaszką już od samego początku. Tak tylko w roli wtrącenia, bo już powstały memy, że perkusista w tym numerze przez pierwsze 160 s może spać spokojnie ;)

 

 

W Gdańsku nie było chóru, ok, były dwie Panie na chórkach ale w zderzeniu z taką armią głosów, to jak kropla w morzu. Z tym numerem Cugowski poradził sobie wyśmienicie i już czułem, że to będzie najlepszy, najbardziej przenikający głos tego wieczoru. Czapki z głów.

 

Nie pamiętam kiedy była przerwa, tego już sobie nie zapisałem. Niewybaczalne zaniedbanie. Ale to chyba teraz. Musiałem rozprostować plecy więc ruszyłem w trasę po kuluarach. Tak, zostawiłem moją Żonę. Spotkałem dwóch znajomych, a do kibla była taka kolejka, że zwątpiłem czy przedsięwzięcie zamknie się w tych piętnastu minutach. Okazało się, że do męskiego to jednak z marszu. Chwilę potem, bardziej zdesperowane Panie zaczęły szturmować męską toaletę wchodząc z okrzykiem – Uwaga wchodzimy, nie odwracać się od pisuarów! Hehe

 

Dziesiąty numer i na scenie Grzegorz Kupczyk z numerem Deep Purple w wyjątkowej aranżacji.

 

 

Numer jedenaście, to mogło być mocne uderzenie, gdyby był przy tym wokal. Niestety, byłem zmuszony pocieszyć się wersją instrumentalną. Straszne, choć wykonanie całkiem dobre. Zamiennik.

 

 

Po tym numerze czułem lekki niesmak, choć jak już wspominałem. Legend się nie kopiuje, bo strach, więc może artyści poszli w tym kierunku i nikt nie odważył się zbliżyć do zawieszonej poprzeczki. Jeśli tak, to szanuję. Po co psuć obraz tak mocno wyryty przez lata.

 

Dwunastka to wyjście Kasi Kowalskiej. Oj jak mnie boli ten wybór. Metallica „Nothing Else Matters” a przecież całkiem niedawno właśnie na łamach projektu Polish Metal Alliance śpiewała numer „Master of Puppets” i co? Metallica tez go grała z orkiestrą i dało się. Ba, brzmiał genialnie więc po co znowu zapalniczki, tzn. latarki w telefonach jak można było przywalić z grubej rury. Tłumaczyłem to sobie, że to pewnie zabieg ku szerszej publiczności ale to takie bzdurne gadanie. Wolniej, romantyczniej tzn. szerszej. Guzik prawda. Z kopem, głośno, szybko to klucz do sukcesu a nie jakieś półśrodki. Ale to rock? Taaaaa. Uniosłem się, przepraszam. Zamiennik będzie, równie wolny.

 

 

Trzynaście, to numer Paula McCartney’a choć jak dotąd głównie kojarzyłem go z paryskim koncertem lat dziewięćdziesiątych zespołu Guns N Roses. U nas, nie zaśpiewał nikt, a funkcję frontmana przejął Stanisław Słowiński ze swoimi skrzypcami.

 

 

Czternastka i tutaj nie potrafiłem w głowie rozpoznać numeru. Tzn. znałem melodię, potrafiłbym sam wygwizdać urwany takt, ale nie mogłem dopasować do niego wykonawcy. Tego oryginalnego bo w tym czasie pierwsze wersy już śpiewał Marek Piekarczyk. Żona patrzy, że nic nie piszę w telefonie, zerka na mnie a ja w głowie przeszukuję katalogi, słucham i pustka. Wpisałem znak zapytania i na scenie wydarzyła się dziwna rzecz, bo numer bardzo specyficzny i nie wydawał się nad wyraz trudny. Poczułem, że Marek Piekarczyk nie do końca odnajduje się w tym numerze. Tonacja pasowała, tempo również, ale coś było nie tak. W pewnym momencie wszedł na scenę Piotr Cugowski, spojrzeli sobie w oczy, braterskie powitanie i rozbrzmiał głos, którego dotychczas brakowało. Potem rozmawialiśmy o tym z Żoną i faktycznie, też to zauważyła. Wyglądało jakby Cugowski wszedł by uratować sytuację i wspomóc starszego kolegę. To tylko domysły, ale kto wie? Zamiennik (opadła mi kopara, co za głos).

 

 

Piętnaście to znowu Kasia Kowalska a jej sukienka wooooow. Czarna, mieniąca się. Grubo powyżej kolan, odkryte ramiona. Z daleka, trzydziestka jak nic, aż musiałem sprawdzić metrykę. Szok, a i numer i stąd właśnie ubiór idealnie pasujący do oryginalnego wykonawcy, bo tamta pani zaprzeczała wszelkim szufladkom. Tina Turner rozkręciła ten numer na dobre i sam nie wiem jaką wersję włączyć. Pokuszę się o słabszą jakość tego wieczoru, bo… właśnie dlatego.

 

 

No dobra, powoli zbliżamy się do końca, u mnie jest po trzeciej. Normalnie, w tym tygodniu za godzinę wstawałbym do pracy ale przewidziałem taką możliwość, że mogę nie wyrobić się ze wszystkim w weekend i od rana urlopuję. Tylko jeden dzień, ale wystarczy.

 

Oooo szesnaście i tu niespodzianka, bo jak powiedział Grzegorz Kupczyk, ten numer to taki bonus. Minęło czterdzieści lat od powstania tego kawałka więc to był odpowiedni czas by o nim przypomnieć.

 

 

Zszedł ze sceny, potem szedł wzdłuż mojego sektora ciągle śpiewając. Oniemiałem. Szybko podniosłem telefon ale przeszedł.

 

 

Nie uchwyciłem w porę. Ogólnie mało ogarnięty byłem. W sobotę rano skończyłem tydzień nocek i tak to wyszło, że się  zdążyłem się pozbierać pomimo specyfików.

 

Siedemnastka, znowu instrumentalnie, dzisiaj zamiast Słowińskiego Garett.

 

 

Osiemnaście to jak finał, bo na scenę wyszli wszyscy. Kasia Kowalska, Marek Piekarczyk, Piotr Cugowski i Grzegorz Kupczyk aaaa i wspomniany przed chwilą Stanisław Słowiński a numer to ten z tupaniem i klaskaniem. Standard jak nic hehe. I weź tu teraz szukaj odnośnika. Ogólnie jestem uczulony na tę wersję, bo początkowo Queen grali go szybko. Więc nagnę zasadę, bo skoro ogólnie przyjęta jest wolna wersja, to jak puszczę szybką, to można się pomylić hehe, że to cover, a ci panowie to tacy przebierańcy.

 

 

I jak na każdym koncercie, to i tutaj miał miejsce bis, a skoro koncert zaczął się instrumentalnie to i zakończenie było w ten samej formie. Kiedyś też zapętlaliśmy muzyczne szwendania łącząc ostatni numer z pierwszym. Ale spoko. Ostatni numer, nie przypadł mi, a tym bardziej nie uważam go za tak ważnego by mógł zakończyć taki wieczór. Jestem przekonany że przepadnie bez echa. Znałem ten numer, ale aranżacja ograniczała się do głównego motywu i powrotów. Zupełnie nie słyszałem ścieżki wokalnej, a raczej instrumentu, który by wyniósł go ponad pozostałe instrumenty. Ale to trudna ścieżka wokalna pomyślałem. Zatem po co się pakować w taki numer? Oczywiście zamiennik.

 

 

Bardzo przyjemny wieczór. Żona zadowolona, więc to najważniejsze. Oprawa, efekty, orkiestra genialna. Jeszcze wczoraj twierdziłem, że to nie był mój dream team, ale jak się zastanowiłem, instrumentalnie wszystko się bujało. Trochę było mi żal, że nie było w Gdańsku gitarzysty Marka Pająka z zespołu Vader, ale w sumie ten nasz też ogarniał doskonale. W Katowicach zamiast Kasi Kowalskiej była Małgorzata Ostrowska, ale po tym Proud mary wybieram Kowalską. Aaaa numery nie były 1:1 i nie chodzi mi o brzmienie a ilość taktów. Szczególnie wyraźnie było to czuć przy Stairway to Heaven, który trwał nieco krócej niż oryginał, mimo to wszystkie charakterystyczne elementy zostały zachowane. Tempa też się różniły, tu ewidentnie orkiestra/perkusista nabili szybsze nutki ale to na plus, bo numery stały się bardziej agresywne. To mój ostatni taki duży koncert w tym roku. W listopadzie planuję dwa kolejne, ale już na miarę klubową.

 

Tyle ode mnie. Dziękuję za uwagę i dzień dobry w ten poniedziałkowy poranek.

 (04:55)

niedziela, 1 października 2023

Muzyczne szwendanie – czas na reklamę.

Dobry wieczór, 

 

Wczoraj, 30 września byliśmy z Żoną na koncercie pod szyldem THE LEGEND OF ROCK SYMPHONIC w Gdańsku. Jeśli chcecie przenieść się w czasie, z chęcią opiszę to wydarzenie z mojego puntu widzenia. 

 

Tak było we Wrocławiu pół roku temu, Gdańsk, to mogę zdradzić, różnił się repertuarem.

 

 

Pozdrawiam - Michał

 

niedziela, 24 września 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 70

(00:04)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Nie planowałem dzisiejszego spotkania, a muzyczne informacje jakie napłynęły do mnie w ciągu minionego tygodnia były takiej rangi, że można było spokojnie przeciągnąć je w czasie. Taaaa. Guzik, bo patrząc na mój ostatni wpis wywołałem wilka. Pisałem na łamach ostatniego spotkania, że byłem na koncertach IM w 2008 i 2018 roku i że teraz powinna być przerwa na solowy album wokalisty, jakaś trasa koncertowa i spotykamy się w 2028 z IM na jakiejś kolejnej trasie.  I co? Proszę, wpadła bodajże w czwartek zapowiedź, która ustawiła mój plan na odpowiednie tory. Bruce Dickinson wypuszcza swój solowy album w 2024 roku, a tym samym, na stronie projektu pokazują się pierwsze daty koncertów. Na razie tylko Meksyk i Brazylia ale mam nadzieję, że to tylko preludium dla większego zasięgu.

 

Oto 30 sekundowy przedsmak, a ja jaram się nim jak mały Kazio.

 

 

Gdy pierwszy raz odsłuchałem ten mały fragment, pomyślałem, że to może być przecież wstęp do już konkretnego numeru z nowego albumu, więc te 30 sekund może mówić wszystko. Zdradzać ciężar, jak i klimat płyty. Zakładam, że będzie potężna bo i gitarowe brzmienie mocno przypomina przedostatnią płytę „The Chemical Wedding”, a ta przygniatała. Dla przykładu podrzucam pierwszy numer otwierający wspomniany album.

 

 

Mega ciężki początek a i tempo wolniejsze niż te spotykane w IM. Ogólnie, solowe płyty Dickinsona różnią się od tego co tworzy z zespołem. Są bardziej agresywne (pomijając pierwsze albumy), a przy tym mniej złożone. Moja Żona stawia solową karierę Dickinsona ponad IM. Cieszę się, że ma swoje zdanie, w końcu na tych płytach zbudowałem podkład muzyczny do naszej ślubnej. W domu już przygotowałem Panią Żonę, że w następnym roku jedziemy na koncert składający się na solową trasę Jej faworyta. Gdziekolwiek się odbędzie.

 

Z tej płyty właśnie pochodził ten numer, przewidziałem, że podczas wyjścia z USC będzie padać ;)

 

 

Doskonały numer, a solo i zaraz potem zwolnienie z refrenem wywala z butów.

 

To jeszcze jeden z tej płyty…

 

 

Pisałem, że solowe albumy mocno różnią się od płyt IM i w sumie o to chodzi. Nikt przecież nie zakłada na boku solowego projektu by grać to samo co w macierzystym (jak to można się pomylić). Tak sobie przed chwilą skakałem i przypomniał mi się numer, gdzie Dickinson udzielił się gościnnie. Zaraz przejdę do sedna, bo kolejnym bohaterem tej opowieści będzie Rob Halford i jego jeden z solowych albumów. Zacznijmy od numeru.

 

 

Tak, już w pierwszych taktach słuchać głos Diskinsona. Rob Halford w swoim czasie również odłączył od Judas Priest tworząc kilka solowych projektów. W jednym z ostatnich, wydał na świat owoc mocno nawiązujący do JP. Niektórzy krytycy są zdania, że ta solowa płyta mogłaby być równie wydana pod znakiem Judas Priest i nie byłoby w tym większego przekłamania. Jestem podobnego zdania, choć solowe partie nie są tak spektakularne i melodyjne jak w JP.

 

Albo ten numer, rodem z Judas Priest.

 

 

A może to taki zabieg marketingowy, że wokalista odchodzi od zespołu, tworzy coś na boku po czym jednak wraca z wielkim hukiem. Fanfary, konfetti, nowa płyta i jeszcze większe pieniądze. Hmmm. Nic nie sugeruję, to była taka lekka myśl. Halford opisał w swojej biografii okoliczności swojego odejścia, podobnie też Dickinson. W ogóle, oni wyjątkowo mocno idą w parze ze swoimi wyborami.

 

Ok, to tyle z niusów i idących za tym wywodów jakie przyniósł ostatni tydzień. Teraz już na lekko, a wachlarz możliwości mamy uuuuuu. U mnie sobota, zwykle jest pod szyldem muzycznym. Często w ten dzień przypada sprzątanie, więc muzyka leci w tle. Czasem przygotowuję obiad na niedzielę, więc muzyka również dodaje mi skrzydeł. Tak też było i dzisiaj, byłem sam przez kilka godzin, więc jadło przygotowane a i muzycznie się napełniłem. Numery z minionej epoki, bo jak wpiszę „Vietnam songs” na YT to mam szereg składanek w lekkim, a przede wszystkim odpowiadającym klimacie. Potem poleciała jakaś składanka AC/DC bo nie chciało mi się już włączyć winyla i koniec. Włączyłem sobie w TV „The Voice Of Poland”. A po północy usiadłem tutaj.

 

Każdym z tych etapów, mógłby rozpocząć kolejną przygodę ale nie dzisiaj. Chciałem zamówić jakieś winyle, ale to też musi jednak poczekać. Potrzebuję snu.

 

 

Mistrzostwo. Zaraz po tym dostałem propozycję, która pokazuje jak inny znany numer i przede wszystkim wokalista zmieniał się, ewoluował na przestrzeni lat. Ten obraz poniekąd nawiązuje do ostatniego odcinka muzycznego szwendania, kiedy to przywołałem temat emerytury zespołów.

 

 

Smutny obraz, o którym się zapomina. To jeszcze Ci Panowie, którzy prawie zaprzeczają metryce. Piszę prawie, bo jednak zasiadający podczas tego występu perkusista również zakończył swoją życiową podróż.

 

 

Jeśli to z najnowszych koncertów, to jak na 80’ latków trzymają się całkiem nieźle.

 

Ok. Ostatni i niech to będzie zupełnie odbiegający, albo nie, zapętlimy to szwendanie jak kiedyś. Tematem otwierającym był Dickinson, więc pokręćmy gałkami, dołączmy numer z minionej epoki równie znanego zespołu i jeszcze element koncertowy, bo to istotna sprawa. Niech płonie*.

 

 

Dziękuję za uwagę.

 (03:39)

 

***

Deep Purple - Burn 1974

niedziela, 17 września 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 69/2

So (23:32)

 

Jestem, napełniony Duchem Świętym, bo dzisiaj zostałem jednym z rodziców chrzestnych. Wbrew pozorom nie spłonąłem, kościół stoi, woda w chrzcielnicy nie wrzała. Baaa pamiętałem wszystko, a nawet śpiewałem hehe. Jak za dawnych, dawnych czasów, kiedy w małej parafii obstawiałem z prowadzoną przeze mnie scholą niedzielne Msze Święte dla dzieci. Potem jednak zaczęły powstawać podwaliny na mój zespół i drogi nieco się rozeszły.

 

Wczoraj zacząłem pisać o spuściźnie, o reaktywacjach. Chodzi mi o to, że coraz częściej jestem świadkiem kończących się muzycznych dróg. Zespoły, które niegdyś tworzyły gatunki, stawały się filarami, dzisiaj odchodzą. Członkowie z racji wieku umierają, bądź zapada decyzja o zakończeniu działalności. Smutne to i niepokojące. Często zastanawiam się co będzie później? Godni następcy, innowatorzy czy raczej skazani będziemy na powielanie tego co działa i zrzesza masy fanów.

 

Bo taki Motorhead, który wraz ze śmiercią Lemmy’ego w 2015 roku zakończył działalność. To najmądrzejsza decyzja jaka wówczas mogła zapaść, bo nie wyobrażam sobie by ktoś mógł zaśpiewać i zagrać w taki sposób.

 

 

Tak sobie jeszcze myślę, że to chyba też moja wina. Że w mojej głowie mam to tak poukładane, że każdy nowy zespół papugujący styl wielkich zespołów traktuję jako profanację i z góry go przekreślam. No nic, może kiedyś dojrzeję do innych reakcji.

 

Wiecie co mnie skłoniło do takich refleksji? Widziałem ostatnio najświeższe zdjęcia członków Iron Maiden. Matko, pomyślałem, czyżby zbliżał się koniec? Dickinson ma 65 lat, reszta panów ciut przed siedemdziesiątką, a perkusista 71 lat. Moi rodzice są w podobnym wieku ale z całym szacunkiem dla Taty, nie wyobrażam sobie dać mu instrumentu i żeby przez bite dwie godziny skakał, tańczył przy tempie w okolicy 150 BPM.  Oni jeszcze dają radę.

 

 

Cóż, coraz częściej w wywiadach padają słowa o zakończeniu kariery IM, więc powoli się godzę się z tą myślą. To jeszcze jednak nie teraz. Mam w głowie plan, a jego zakończenie to dopiero 2028 rok. Dlaczego? Pierwszy raz pojechałem na koncert IM do Warszawy w 2008 roku. Drugi, w 2018 do Krakowa. Trzeci planuję analogicznie, czyli dziesięć lat później a do tej daty mam jeszcze trochę czasu. W międzyczasie ma pojawić się w końcu kolejna, solowa płyta Dickinsona, więc mam również nadzieję na jakąś trasę koncertową i tu pojadę z Żoną. W tym czasie IM trochę odpocznie, przygotuje kolejny materiał na płytę i spotkamy się w 2028 roku na pożegnalnej trasie. Plan idealny, muszę im go przedstawić ;) Później? Ten Pan może coverować.

 

 

Podziwiam przykłady świadomego zakończenia działalności zespołów, bo to musi być cholernie ciężka decyzja. Znany już Wam Slayer, odłożył instrumenty w 2019 roku po niemal czterech dekadach. Nie wiem co się dzieje z AC/DC. W 2020 wydali płytę ale dzisiaj szukałem filmików z koncertów po jej wydaniu i trafiałem tylko na jakieś fake’owe tytuły. U nich też w pewnym czasie sytuacja mocno się poplątała a wybór Axla Rose’a (Guns’N’Roses) w roli wokalisty uważam za grube nieporozumienie.

 

 

Jeśli już jesteśmy przy Axlu, to przecież Guns’N’Roses w ostatnich latach również przeszło kluczowe zmiany. Pamiętam jak na gitarze przez długi czas grał jakiś czub z pudełkiem KFC na głowie. W jego miejsce na szczęście powrócił Slash, a jakiś czas później główny rozgrywający w sekcji rytmicznej czyli basista Duff McKagan. Poniżej fragment koncertu z zeszłego roku i jak słucham (któryś raz z kolei) muzycznie brzmi to wyśmienicie ale wokal uuuuuu pozostawia wiele do życzenia, porównując go do lat 90’.  

 

 

Zaraz pokażę Wam magię studia, bo znalazłem chyba ich nowszy numer. Wersja studyjna ale tu o dziwo wokal brzmi przyzwoicie. Cuda, gałki, gałeczki robią swoją robotę hehe.

 

 

Kurczę, jako małolat szalałem za tym zespołem, przepasałem się koszulą flanelową, miałem na czole kultową czerwoną chustę, a koncert z Paryża 1992*, który nagrałem na VHS z polskiej telewizji odtwarzałem dziesiątki razy. Ach jak ja wówczas marzyłem o swoim zespole i patrząc na swoją ruską gitarę, którą kupiła mi Mama na miejscowym rynku, wiedziałem, że kiedyś to nastąpi ;) Podobno w jednym z wywiadów padły słowa z ust Axla „Nigdy nie zagram dla Polaków i Żydów”, które w latach dziewięćdziesiątych zrobiły dużego szumu. Patrząc na nie obecnie, to albo zmieniły się Pana poglądy, albo przypiliło i gramy gdzie tylko nas jeszcze chcą hehe.

 

Czas na Led Zeppelin, bo to arcyciekawy zespół, który w 1980 roku, wraz ze śmiercią perkusisty zakończył swoją działalność z dorobkiem w postaci dziewięciu płyt. Ja się pytam. Jak po ponad czterdziestu latach ciągle słyszę jakieś przebłyski o ich aktywności? Tu gdzieś Plant, tu Page? Już sobie odpowiadam. Od tamtego czasu zespół powstawał przy okolicznych wydarzeniach i pojedynczych koncertach. Ciekawe rozwiązanie, tak jak w późniejszych latach wybór syna, który przejmuje stołek perkusyjny zmarłego ojca? Genialne.

 

 

Przy Axlu wspomniałem o magii studia. To prawda, tam można zrobić cuda, więc podrzucam dla rozluźnienia filmik. Oj ciężka praca dla takiego reżysera dźwięku.

 

 

Specjalnie nawiązuję do tego studia, bo za nic nie układa mi się przypadek Ozzy’ego Osbourne’a. Nie ma już Black Sabbath bo sprawa została zamknięta w 2017 roku. Ale Ozzy ciągle śpiewa w solowym projekcie i brzmi to całkiem nieźle mimo 75 lat na karku. Ostatnio widziałem zdjęcia w internecie, gdzie znacząco przygarbiony podpiera się laską. Wygląda na wrak człowieka, ale znowu słuchając ostatniej płyty, zupełnie nie przekłada się to względem pierwszego wrażenia. To tak jakby wszystko siadło oprócz głosu.

 

 

Widzieliście ten stojak, oparcie za plecami na wysokości odcinka lędźwiowego? Zabezpieczenie jak w przypadku lalek w pudełku gdzie jest mnóstwo takich usztywniaczy by produkt się zbytnio nie przemieszczał? Ciekawe. W każdym razie cieszę, że ten człowiek jeszcze żyje. To jeszcze jeden… w końcowej fazie główne stery przejmuje Zakk Wilde, mówiłem że grał u Ozzy’ego. Tak, to ten od obecnej Pantery.

 

 

Prawie zapomniałbym o zespole Nirvana. To przecież też kawał znaczącej historii choć to tylko parę lat (1987 – 1994). Z tym zespołem łączy się pewna historia. W podstawówce jeździłem na kolonie, ta konkretna miała miejsce w Bukowinie Tatrzańskiej. Słuchałem wówczas Guns’N’Roses, Nirvanę, znałem jedną płytę Xentrix i dopiero co poznawałem płyty zespołu Metallica. W pokoju chłopaki puszczali numer „Master of Puppets” a ja nie mogłem zrozumieć skąd wiedzą kiedy krzyczeć „Master!”. Mocno nie ogarniałem.

 

 

W naszej miejscowości była też inna kolonia i z biegiem czasu (tamte wyjazdy trwały 2 tygodnie) zaczęliśmy się mijać na głównej ulicy. To czas kiedy pakowało się do magnetofonu baterie R20 i szło się z nim w plener przy dźwiękach muzyki. Podczas jednej z wypraw, minęliśmy dziewczyny, które również szły ze swoją muzyką. Zupełnie nie wiedziałem co puszczały, ale kumple je obśmiali, choć muzyka również brzmiała mocno (to był Antrax). Bukowina Tatrzańska kojarzy mi się dzisiaj z takimi większymi domami i pamiętam że był Kościół gdzie chodziliśmy na Mszę. Potem trochę polem i wracaliśmy do domu. Odpaliłem nawet mapę ale ciężko mi rozeznać się w okolicy poza Kościołem. Nie pamiętam w jakich okolicznościach, ale w końcu odbyła się wspólna dyskoteka, u nich. Ja już byłem zakochany w jednej dziewczynie, ale wiedzieliśmy że są starsze od nas. Cóż, chłopaki pomogli i w momencie kiedy jej koleżanki wypytywały o mój wiek lekko go zawyżyli. Poszliśmy na dyskotekę. Muza rockowa, wolne, szybsze numery ale nie mogłem znaleźć mojej wybranki więc stałem pod ścianą. Chłopaki dobrze się bawili a ja ciągle wypatrywałem. Przyszła, ale w kapciach. Cholera, nie wiedziałem co zrobić, bo jak zaprosić ją do tańca skoro jest w kapciach. Wszyscy normalnie w butach bo to taka sala jak większy garaż a ona ma kapcie na nogach. Poleciała Nirvana i nie wytrzymałem, podszedłem i poprosiłem ją do tańca.

 

 

Poszło gładko, pogadaliśmy, znowu wypytała mnie o wiek i potwierdziłem ustaloną z kumplami wcześniej wersję. Po tańcu zniknęła by za chwilę wrócić w normalnych butach hehehehe. Później jeszcze poleciał jeden numer Nirvany ale wówczas nie było podziały na pary, emocjonalna rozpierducha. Dzisiaj? Nie pamiętam jej imienia, miała średniej długości ciemne włosy opadające pod kątem na twarz. Hmmm myślę, że po ponad 30 latach wygląda nieco inaczej ;)

 

 

 

Będę już kończył bo z chwili na chwilę, coraz więcej przychodzi mi pomysłów. Janis Joplin, Jimi Hendrix, Jim Morrison. To temat bez dna i pewnie można tak bez końca. Widzieliście tego Pana, który zasiadał wówczas za perkusją w zespole Nirvana? Dave Grohl. Po śmierci Kurta Cobaina założył swój zespół i obejmując rolę gitarzysty i wokalisty szybko stracił swoich członków zespołu. Foo Fighters się nazywali. No dobra, w rzeczywistości nie stracił choć film pokazywał co innego.

 

 

a teraz pierwszy numer o którym mówią bohaterowie z tego zwiastuna. Kiedyś moja Siostra zadzwoniła, Michał, ten koleś co grał w Nirvanie na perkusji, grał taki numer na gitarze i splunął*. Hmmm chwila, odpowiadam. Zaraz Ci wyślę. Więc proszę. Tutaj zaprezentuję lepszą wersję, niestety bez splunięcia.

 

 

Dobra, starczy. Chciałem jeszcze powiedzieć, że skoro piszemy dzisiaj o zakończeniach, to będzie to ostatnie muzyczne szwendanie. To odpowiedni moment by to przekazać. Taaaa, taki żarcik hehehe.

 

Dziękuję za uwagę.

 (04:31)

 

***

Guns N Roses -  Civil War (Paris France 1992)

 

 

Foo Fighters - Everlong (Live at Live Earth)

 

niedziela, 17 września 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 69/1

Pt (23:35)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Jestem. Uwaga, ewoluuję. Dotychczas, kiedy pisałem muzyczne szwendania często czułem niedosyt, coś chciałem wrzucić, ale nie potrafiłem tego odtworzyć, a następnego dnia budziłem się i już wiedziałem o czym zapomniałem. Nie chciałem jednak ciągle edytować i rozszerzać danego wpisu, więc musiałem z tym żyć. W tym tygodniu, zacząłem sobie zapisywać napotykane dźwięki, a mój telefon zyskał kilka screenów z wyszukiwań. Mam nadzieję, że z czasem nabiorę wprawy, więc powinno być na bogato. Dzisiaj mam tego dużo, więc mam świadomość, że ogrom informacji mnie przerośnie i nie skończę tej nocy. W sobotę będę Ojcem Chrzestnym więc też przez wzgląd na to wydarzenie, żeby być wyspany, dokończę temat w sobotę.

 

Na pierwszy rzut, niespodzianka. A nieeeee, o i właśnie widać jak szybko mi umyka co chciałem napisać. Jak w telewizji, czas na małą reklamę. Jakiś czas temu stworzyłem na naszej kanapie zabawę „(nie)muzyczne skojarzenia”. Chodzi o to by dopasowywać do poprzedniego numeru kolejny wg własnego pomysłu wskazując czym się kierowaliśmy. (nie)muzyczne daje tę swobodę, że element łączący może być jakikolwiek. Tytuł, tekst, dźwięk gitary, czy użytego w numerze trójkąta, fryzura muzyka, kolor koszulki, cokolwiek. Muzyczne szwendanie często właśnie wygląda w ten sposób, na zasadzie skojarzeń, i przez tę zabawę, chciałem pokazać jak to się układa. 

 

https://nakanapie.pl/grupy/muzyka/temat/nie-muzyczne-skojarzenia

 

Każdy Kanapowicz wrzuca swój pomysł tylko do ostatniego numeru jaki zastał w temacie. A to ostatni… zapraszam do zabawy.

 

 

Kiedyś uwielbiałem radiową trójkę, głosy prezenterów, mega audycje. W latach dziewięćdziesiątych nagrywałem w nocy na kaseciaka koncerty polskich zespołów takich jak Hey, Ira czy też odkrywałem nowości zza oceanu. Od tamtych czasów wiele się zmieniło, łącznie z piątkową listą przebojów, mimo to, o ile mam możliwość, śledzę kolejne notowania. I trafiło mnie dzisiaj. Nie usłyszałem wykonawcy ale teraz już wystarczy zbliżyć do głośnika telefon a ten podpowiada co to za numer. Matko, gdybym ja miał takie możliwości trzydzieści lat temu. Ale do sedna, bo miała być niespodzianka. Zna ktoś zespół Laibach?

 

 

Dla mnie, mega numer, rewelacyjny teledysk i ta plamiąca niczym zaraza czerń. Ta harmonia wokalna, niski głos i wysoki. A w teledysku? O ile facet był kamienną twarzą to u kobiety znalazłem moment, kiedy oczy pokazywały niepokój. Sprawdziłem, że inspiracją było video z 1978 roku „Was ist Kunst”* (intrygujące). Musiałem zatrzymać bo znowu chcę nawiązać. Ten numer w końcówce ma zwolnienie i ma się wrażenie, że zaraz się skończy ale jednak zrywa się i jeszcze raz uderza. Podobnie jak przy Ludovico Einaudi, tu też, o wiele bardziej wyraźnie, wszystko nagle zamiera jakby kończył się numer i nagle trach!!! Typu, nie zasypiamy, lecimy dalej.

 

 

Wracając do mojego piątkowego odkrycia, genialne ujęcie, ale to nie wszystko, bo zespół Laibach jak się okazuje, to historia sięgająca lat 80’.  Serio, bo ja nigdy nie słyszałem o tym zespole, a oni mają około 30 płyt. Jak doczytałem, a historia bardzo ciekawa, zrobili kilka krążków zmieniając aranżacje znanych zespołów. Tu np. The Beatles.

 

 

Albo Queen

 

 

czy Europe

 

 

Jest tego więcej i w pewnym momencie przypomina mi zespół, który już kiedyś miałem przyjemność zaprezentować. Podobni wariaci. Aaaa Laibach był inspiracją dla Rammstein ;)

 

 

No dobra, przejdźmy do kluczowego punktu, którego rozważania równie dobrze mogłyby zająć nie jedno spotkanie. Spuścizna. Znaczenie dla muzycznego gatunku. Krótki epizod czy kamień milowy? Nie bez powodu podrzucam myśl. W ostatnim czasie wiele czytam o reaktywacjach zespołów z minionych dekad. Sama Pantera, choć nie ma już z nami braci Abbott to jednak odważnie ruszyli. Ciężko wyczuć na ile to hołd dla tych co odeszli, a próba zbicia dodatkowej fortuny. A może to kolejny pomysł zrodzony przy piwie typu, aaa reaktywujemy. Nie wnikam, ale widząc na różnych filmikach jak wyryty w mej pamięci chłopak z lat 90’ wchodzi na boso na scenę z takim luzem i pewnością, przyprawia mnie o ciarki. Myślę sobie „to jest gość”.

 

 

Niesamowity głos, mega koleś. Jak już wspomniałem, nie ma już braci Abbott więc funkcję gitarzysty przejął sam Zakk Wilde (znany z Black Label Society i solowych płyt Ozzy’ego Osbourne’a) a za bębnami usiadł Charlie Benante z zespołu Antrax. Z. Wilde kiedyś napisał numer po śmierci gitarzysty zespołu Pantera, ukazujący ich przyjaźń. Benante? Nie wiem skąd ten wybór. Jak zwykle mam dylemat, teledysk czy live? Teledysk chyba będzie bardziej wymowny w tym temacie, choć koncertowa wersja* jest o wiele bardziej bogata dźwiękowo.

 

 

Dobra, tyle na dzisiaj, kładę się, dopiszę w sobotę.

(02:08)

 

***

Raša Todosijević - Was ist Kunst, Marinela Koželj?

 

 

Black Label Society - In This River (Doom Troopin' Live)

 

niedziela, 10 września 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 68

(23:47)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Ach co to była za muzyczna uczta. Już wyjaśniam. W sobotni ranek skończyłem w pracy długi i ciężki tydzień nocek. Poszedłem spać około dziewiątej ale już około trzynastej miałem znowu wielkie oczy. Okazało się również, że jestem w domu sam i tym samym zrobiło się tak jak za dawnych czasów kiedy to rodzice mieli jakieś wychodne, a ja mogłem zdecydowanie mocniej odkręcić pokrętło głośności. Ogarnąłem bieżące zaległości i przystąpiłem do muzycznego relaksu. Na pierwszy strzał poszły trzy winyle Slayera, które jako ostatnie zasiliły moją audiotekę. Zwykle nie mam czasu/atmosfery na odsłuch zaraz po odebraniu przesyłki, zatem często krążki kumulują się i czekają na odpowiedni moment. Śmiało skaczcie do 01:35 minuty żeby ominąć gadanie. Niestety to kompromis za cenę jakości. Nie znalazłem lepszej.

 

 

A ten znowu to samo. Racja, bujam się po tych samych dźwiękach od lat z prostego względu. Nie przemawiają do mnie nowe zespoły, baaa nie przemawiają często nowe płyty starych zespołów. Jestem mega konserwą. Zamknąć mnie w latach 80’-90’ a czułbym się wyśmienicie i w pełni zadowolony. A wracając, mega numer, super gitarowy riff, który otwiera i zamyka numer. Na jakiś czas, ten temat uważam za zamknięty, do czasu kupna kolejnych płyt hehe. Pewnie to widzicie, że mam takie loty. Wrzucam na tapet jakiś zespół i on mocno wybrzmiewa każdego dnia, czy też naszego spotkania. Jakiś czas temu była Anathema, Pantera, pamiętacie. Zespoły też były w trakcie polowania, zakupów. Dzisiaj nadal są, ale już w tle i powracają w mniejszym lub większym stopniu od kilku dekad. Ale tak to jest z metalem. Kiedyś był nawet mem, który stawiał sprawę jasno.

 

 

Ok, ale wracając do sobotniego popołudnia. Mając świadomość, że mało spałem, próbowałem się jeszcze ułożyć. Włączyłem sobie dwugodzinny koncert Van Halen, live in Pensacola 1995, nie zmrużyłem oka. To ten, którego fragmenty słuchaliśmy ostatnio. Potem wrzuciłem sobie, również dwugodzinny Rammstein z Paryża 2012 ale spać to już się nie opłacało. Już napływały deklaracje, że wracają domownicy. W każdym razie, wynik całkiem niezły. Łącznie jakieś siedem godzin muzyki. Lubię takie weekendy, bo niedziele to już bardziej nakierowane są na filmy.

 

 

W międzyczasie zadzwoniła moja Żona, że wraca ale nie może długo rozmawiać bo jedzie autem i jest w trakcie odsłuchu płyty Bruce’a Dickinsona. Doskonale ją rozumiałem, ale już po powrocie zapytała „Jaką piosenkę mamy na płycie ze ślubu jak wychodzimy zaobrączkowani?”. To ja układałem ścieżkę dźwiękową, więc to nie było trudne. Całą oprawę, kluczowe momenty na wersji płytowej ułożyłem z numerów należących do solowych albumów Dickinsona i sprawa wyglądała jasno. Podrzuciłem zestaw numerów przed kulminacyjnym dniem i roześmiałem się podczas wychodzenia z urzędu. Niebo się załamało, spadł deszcz tylko na moment naszego wyjścia. Po kwadransie nie było tematu. Hehe. Posłuchajcie sami.

 

 

Tu jeszcze było spokojnie ale na wstęp nie brałem jeńców. Na płycie był to moment serii osobnych zdjęć, moich i mojej przyszłej Żony, od najmłodszych lat, które później łączyły się w te, na których już występowaliśmy razem. Składający całość do kupy myślał, że to pomyłka, ale szybko wyprowadziłem go z zwątpienia.

 

 

Jeśli miałbym dzisiaj układać jeszcze raz setlistę, nie zmieniłbym niczego. Może pierwszy, wspólny taniec, choć też nie. Ten akurat wybrała Żona (Moje jedyne marzenie – Anna Jantar), ale jako jakiś tam kolejny w środku imprezy to mam swój typ. Bo to nie jest pomysł od dziś. Ale wiecie, zgaszone światła, jak do wjeżdżającego tortu, tyle że bez tortu hehe. I byśmy weszli w ciszy na parkiet niby ten tego i… kroki jak do walca, mogę poprowadzić.

 

 

Długa suknia z odkrytymi ramionami zamiatająca podłogę, delikatne zwroty, ja w nieźle skrojonym garniturze i martensach 1919. Spoglądamy na siebie z bliska i wraz z pierwszymi bębnami ruszmy w tańcu. Utrzymujemy kontakt wzrokowy kątem oka czując krążącą salę. Zaplątani w tańcu, coraz żywiej i szerzej, jak oczy gości. Szybkie tempo, ale tak później będą mijały nasze dni, tygodnie, lata. Tańczymy. Solo w tle, więcej miejsca pomiędzy nami, niczym oddech, niczym ulecieć. Ooooo, ooooo, ooooo śpiewają. Zwolnienie. Koniec. Genialny numer.

 

Popłynąłem troszkę, przepraszam. Swoją drogą Iron Maiden ma jeszcze jeden podobny numer jeśli chodzi o metrum, ale to już nie dzisiaj. Przewalając wszystkie muzyczne szwendania na bank byśmy na niego trafili. Ach, troszkę się rozmarzyłem i nie wiem co chciałem napisać.

 

Aaaa mam, dzisiaj natrafiłem na nowy twór formacji Polish Metal Alliance. Znacie taki zespół jak Journey? Ja słabo, raczej wcale, choć jak teraz w tle słucham ich numerów, to coś tam może jest znajome. Wokal mocno mi coś przypomina.

 

 

W każdym razie Polish Metal Alliance nadal funkcjonują i zrobili kolejny numer, tym razem zespołu Journey odwzorowując teledysk niemal kropka w kropkę.

 

 

hehe, świetny klimat i oczywiście rzemiosło. Z tych starszych numerów doskonale obronili się w numerze z ’86 kiedy to śmietanka światowego metalu przystąpiła do tej kompozycji.

 

 

i nasza wersja…

 

 

Nooo, gruba akcja, jak słuchałem gitarowych solówek, zamarłem.

 

Kurczę, coś chyba jeszcze miałem. A może nie i już teraz bardziej błądzę niż się szwendam. Nie wiem, wyleciało, ale to nic. Wbiję Wam teraz ćwieka. Miałem kiedyś tego projektu dwie kasety. Tak mnie naszło jak zobaczyłem w kolejnym utworze Polish Metal Alliance Beatę Polak za perkusją, bo ja pamiętam ją jeszcze z czasów jak nazywała się vel Kozak. To była jedna z dwóch perkusji na scenie i nie mówię tu o jakichś przeszkadzajkach a o kompletnych zestawach perkusyjnych. Dwa zestawy na jednej scenie, dwa obsadzone bo na drugim siedział Ślimak z Acid Drinkers. Byłem nawet na jednym z takich koncertów, ale to było ze dwie dekady temu lekko. Koncert odbył się w Gdańsku pod Zieloną bramą. Zespół składał się z wielkich na ten czas muzyków: Litza z Acid Drinkers, Malejonek z Houk oraz Budzyński z Armii i Joszko Broda. Taki Stars jak dzisiaj słuchaliśmy. To był czas kiedy też trochę odpłynąłem, ale o tym może kiedyś. Ciężar dźwięku uważam za właściwy.

 

 

No tośmy się dzisiaj idealnie wpasowali w ten niedzielny poranek.

 

Dziękuję za uwagę.

(02:59)

 

Ps. Żeby nie być gołosłownym, proszę, dwie perkusje, choć to już młodszy skład i poza Panią Beatą sekcyjni muzycy to chłopaki z zespołu Luxtorpeda.

 

 

niedziela, 3 września 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 67

(00:02)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Ach co to był za dzień (sobota). Przez ostatnie pół dnia obawiałem się, że nie będę mógł tego wyrazić w szerszym gronie bo padł Internet. Jak tu żyć? Mieszkanie wysprzątane, wszelkie zaległości ogarnięte a tu nadal nie ma. Biegałem z kablami, restartowałem router, nawet piwo przestało smakować, a na infolinii ciągle ten sam komunikat –  o 21:00 będzie ogarnięte. Dotrwałem, ale nadal nic, choć skoro jestem to już wiecie, że wszystko wróciło do normy z mocnym poślizgiem. Zadawalali nas etapami. A to wskoczyło WIFI, by za chwilę na kilka godzin wystrzeliło w kosmos. Ci co w pokojach mieli neta na kablu, mogli odpalić Google, ale już YT niekoniecznie. Świat się skończył. Tu wspomogę się numerem…

 

 

Ach jaki ten numer jest dobry. Baaa, cała płyta jest genialna. Kiedyś… a dobra, nie ma co krakać.

 

Dzisiaj, tzn. wczoraj, czyt. sobotę spełniłem swoje marzenie, poniekąd pchnięty do działania przez naszego kolegę Bartosza vel @Johnson. Ano jakiś czas temu pozazdrościłem koledze strzeleckiego wypadu a On na chłodno mi odpisał, że co to za problem wybrać się na strzelnicę. Przyznaję, że poszło mi w kolana. Swoją drogą temat, który wałkowałem w głowie od dwóch lat i miarka się przebrała. Uwaga, werble….

 

 

Odświeżyłem kontakt z czasów cyklicznych, leśnych spotkań z paintballem i proszę. Statystyki: ja i dwójka synów pod okiem mega człowieka, trzy tory na średnim dystansie, czternaście rodzajów broni, pięć kalibrów amunicji, trochę ponad dwieście strzałów, sińce na przegubie ramienia zaliczone. A teraz wisienka.

 

 

Pierwsze trzy strzały poszły jakieś dziesięć centymetrów poniżej celu. Moje chłopaki swoje cele muskali albo wstrzeliwali się idealnie, więc czułem się nieco zawstydzony swoim wynikiem. Oceniając tablicę z bliska zdecydowaliśmy się jeszcze po dwa strzały, by poprawić swoje wyniki (szczególnie ja). Na dodatek przykleiliśmy monety do tablic. Moja była dwuzłotówką, starszego syna złotówką, a młodszego, który był dotychczas najlepszy, pięćdziesięciogroszówką. To napięcie czuło się już wracając na stanowisko strzelania. Odwróciliśmy kolejność strzelania, czyli tym razem poszło od najmłodszego. W końcu usiadłem ja. Dwa złote gdzieś tam, widziałem je w lunecie, a przy tym podziałkę w celowniku. Na ile odchylić by ją przestrzelić? Nasz opiekun opowiadał, że jak strzelał na tysiąc dwieście metrów przy silnym wietrze, odsuwał celownik o trzy metry od celu a i tak trafiał trzy na dziesięć razy. Ile ja miałem odchylić na grubo mniejszym dystansie i nie wypaść na lamusa w oczach Synów?

 

 

To nieprawdopodobne, ale się udało za pierwszym razem. Drugim strzałem musnąłem monetę starszego Syna na jego tablicy. Bohater. Jest. Misja skończona, honor zachowany w wielkim stylu.

 

 

 

To tyle z sobotniej zabawy. Fajny klimat jak na kilkunastu, czy może nawet kilkudziesięciu stanowiskach (nie liczyłem) ciągle słychać strzały. Ogrom ludzi, aż nie do uwierzenia, że w sobotni poranek stawia się tu tyle osób jakby to była wyprawa do Żabki. Szok.

Ok, emocje opadły więc puścimy teraz numer z radia, bo to mi popołudniu zostało bez neta.

 

 

Prosta i genialna gitara. Smyczki też jakieś słychać. Ooo są w teledysku. Fajny numer.

 

To jeszcze dla @LetMeRead, bo ostatnio tęskniła za Odellem, więc numer całkiem świeży a i dla Elizy coś uczkniemy ;)

 

 

Niesamowita publiczność, uwielbiam takie momenty na koncertach kiedy wokalista praktycznie nie musi śpiewać bo publiczność śpiewa raz że czytelnie, a dwa wystarczająco głośno by wpasować się idealnie w sekcję muzyczną.

 

I taki podobny przypadek znalazła ostatnio moja Żona. Myślałem, ba byłem przekonany, że w tym związku to ja podrzucam muzyczne ciekawostki ale to już któryś raz jak to Ona mnie zaskakuje. Pięknie, bardzo mi się to podoba. Przypadek nieco inny, zbiegający się z chorobą wokalisty.

 

 

Kopara mi opadła. Wzruszające.

 

I teraz nie wiem w jakim iść kierunku, gdzie się zaszwendać. Aaa dobra, to jeszcze jeden przypadek aktywnej publiczności. Nieco inny od poprzednich, ale jakże ekscytujący. Numer zespołu UFO „Doctor, doctor”, który przez długi czas otwierał koncerty zespołu Iron Maiden. W 2018 roku, w Krakowie (moim rodzinnym mieście) byłem tego świadkiem.

 

 

Niesamowita energia a jeszcze nie rozpoczął się koncert. Kiedyś pisałem o moim tatuażu w hołdzie dla Iron Maiden. Samolot, to właśnie z tego koncertu, ten który zacznie latać tuż przy pierwszym numerze z koncertu.

 

 

Mam na swoim ramieniu, ten sam napis jaki widnieje na samolocie. Widać go idealnie w 04:37 minucie. UFOY. Cokolwiek to znaczy . UFO mogłoby nawiązywać do numeru jaki rozpoczynał w tym czasie koncerty. Nie wiem. Mimo to,  ten element odwzorowaliśmy bardzo dokładnie. Widać ten samolot na zdjęciu ze strzelania ;)

 

Dotarliśmy chyba do końca, bo już włączają mi się numery z zeszłego tygodnia. Nie wiem co na koniec. Może coś walecznego, żeby spróbować połączyć strzelanie z tymi delikatniejszymi elementami dzisiejszego wieczoru. W sumie, uśmiechałem się już jak pisałem czując do czego zmierzam. Wybór na dzisiaj może być tylko jeden. Waleczność, siła i zarazem delikatność.

 

 

To chyba tyle, zaraz dobije trzecia a ja już rezygnuję z kolejnego piwa. To o czymś świadczy, że jednak ta lampka ostrzegawcza potrafi zapalić się w odpowiednim momencie. No chyba że już dawno się przepaliła. Dobra to jeszcze jeden numer jako podsumowanie tematu publiczności i zespołu Manowar skoro przy nim jesteśmy.

 

 

I tym miłym akcentem…

Dziękuję i życzę dobrej nocy i oczywiście witam się w ten niedzielny poranek.

(03:03)

sobota, 26 sierpnia 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 66

(23:47)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Do tablicy wywołał mnie vel @Mackowy zatem jestem. Jak już pisałem, bądź pomyślałem i nie powiedziałem tego na głos, „muzyczne” to spotkania spontaniczne. Nie jako tygodnik (choć fajnie by było) ale jak się da, to słuchamy. Wracając jeszcze na moment do tego „pomyślałem”. Często mi się zdarza prowadzić podwójne konwersacje. Np. z Żoną, Ona pyta, ja odpowiadam (okazuje się, że tylko w głowie) i nagle bum! Aaaa miało być na głos. Z jednej strony to niesamowite, bo wszystko słyszę, odpowiadam, robię w międzyczasie swoje, a za chwilę okazuje się, że przez ten czas byłem obok. Tak, z drugiej strony, tym bardziej w małżeństwie tworzy się w tym momencie wiele niechcianych kłopotów.

 

Ok. Ale muzycznie. To może być trudne, więc nie słuchajmy znaczenia tekstu i skupmy się na obrazie bo opisana przed chwilą sytuacja mogłaby wyglądać w ten właśnie sposób. Numer sam w sobie jest bardzo dobry i to pianino czy też fortepian, ach.

 

 

O tym też już pisałem, że kiedyś moja Siostra dzwoniła do mnie i rzuciła hasło „co to za numer, chłopak siedzi na krześle i kłóci się z dziewczyną. Chwilę mi to wówczas zajęło ale ogarnęliśmy. Dzisiaj, takie kwiatki zapisuję sobie by mieć je blisko siebie.

 

Ten tydzień należał do mega ciężkich, bo po urlopowym okresie rozpocząłem go pod szyldem pierwszej zmiany i wstawania około 04:30 WTF! Ja lubię tę godzinę, ale w układzie kiedy się wówczas kładę, a nie wstaję. W tygodniu, zasypiałem ośliniony z książką na twarzy już około 21:00 (uprzedzam pytania, żadna strona nie została poplamiona). Jednego dnia wracałem z pracy przy radiowej trójce a w niej… numer jakbym znał od zawsze. Intrygujące uczucie.

 

 

Jak się okazuje, to żadne odkrycie, bo numer ma ponad pięć milionów wyświetleń i wisi na YT już dwa lata. Szok. Przez telefon oświadczyłem Żonie, że mam dla niej numer i posłuchamy wieczorem. Zasiadła na honorowym miejscu, gdzie wszystkie głośniki zbierają dźwięk w niemal idealnej proporcji i wystarczyło kilka taktów, by ruszała się nóżka itd. Trafiony zatopiony. Numer przypasił, misja spełniona, ziarno zasiane. Uwielbiam takie momenty, kiedy słucham numeru i wiem komu najlepiej go podesłać.

 

Dawno, dawno jarałem się tym kolejnym numerem. Jako że w ostatnim czasie dużo spraw zaniedbałem, toteż i padło na filmografię i obrazy Marvela. Dopiero co obejrzałem ostatnich Strażników, a tam przecież był ten numer. Chyba już na wstępie.

 

 

Ten moment kiedy wokalista pod koniec numeru wyje Ruuuuuuuuun, jest taki moment. Przypomniał mi się w tym kontekście zespół Muse. Nie pamiętam jaki numer, ale tam było podobne wycie. Kurczę jeśli nie mają dużo płyt to zaraz ogarnę. To było dawno, więc przedział czasowy będzie zawężony. Chwila.

 

To było proste, ale jak wspomniałem, przedział czasowy był bardzo wąski i czułem, że widząc tytuły numerów trafię w ten poszukiwany. Mamy tytuł, więc teraz z górki, znaleźć go w wersji akustycznej i mamy wszystko. Już? Macie świadomość, że ja słucham tych wszystkich wersji żeby tę jedyną tu wkleić. Słucham i czekam na wycie hehehe. Uwaga?

 

 

Było wycie na końcu. Wycie jak nic, ale gitary brzmiały bardzo ładnie.

 

Zakupowo pod względem muzycznym spokój, a nieeee. Zdobyłem kolejny winyl Slayer, tym razem prosto z USA - South of heaven. Każdy winyl muszę przesłuchać, choć znam je na pamięć ale rytuał to rytuał. Rozcinam lekko folię by dostać się do krążka a potem odkładam by dojrzewał i nabierał mocy. W zeszły weekend usiadłem przed moją skromną kolekcją i poprosiłem Żonę by odczytywała mi chronologicznie tytuły albumów, a ja układałem je w odpowiedniej kolejności. Była nieco zawiedziona bo większość była w należytej kolejności i akcja trwała bardzo krótko. Ale south of heaven przecież…

 

 

Poezja, więc tym sposobem mam w domu trzy albumy Slayera. Reign in Blood (1986), South of Heaven (1988), Seasons in the Abyss (1990). Do kolejnych może dojrzeję z czasem. Póki co, wystarczy.

 

Pobiłem ostatnio rekord ciągłości słuchania pełnych płyt czyli od deski do deski podczas jednego słuchowiska. Machnąłem sobie pięć albumów Van Halen czyli około pięciu godzin. Nie mam żadnego winyla w domu, bo te najbardziej wyszukane kosztują na Ebayu grubo powyżej tysiaka, więc zadowoliłem się jakością z YT. Jest kilka tych od ręki ale przecież te mogą poczekać jak ten odświeżony album.

 

 

Powoli zasypiam, niedługo dobiję do 24H bycia na nogach, ale jeszcze jeden numer z tej płyty…

 

 

Van Halen to jeden z wielu zespołów minionych czasów, które rozpoznaje się po pierwszej nutce. Styl, barwa brzmienia instrumentów. Kiedyś tego zabraknie. Dzisiaj usłyszałem ich numer będąc daleko od źródła dźwięku więc nie widziałem tytułu, który włączył się jako pasujący do wzorca muzycznego mojego konta. Wpadłem do pokoju i tak, to Oni i jak teraz czytam, numer ten powstał na potrzeby filmu „Twister” (1996) o trąbach powietrznych w Stanach Zjednoczonych. Helen Hunt, Bill Paxton, bardzo dobre kino. Aaaaa i numer.

 

 

Oooo Matulu, znalazłem koncert z 1995 roku, ten sam, który pierwszy raz oglądałem jako nastolatek i miałem nagrany na kasecie VHS. Żeby nie przedłużać dwa numery i spadam. Pierwszy szukałem pod kontem telebimu nad sceną. Miał pokazywać słowa w refrenie a nie muzyków. Drugi, to piłka, na której siedział wokalista. Duża piłka. I jest, tzn. są.

 

 

Jak ta gitara wyje, miód na moje uszy. Pewnie to już mówiłem, ale jestem tak podekscytowany, że powtórzę to jeszcze raz, gitarzysta i perkusista to bracia Van Halen.

 

I drugi numer, cały koncert to mistrzostwo świata, już wrzuciłem sobie do obejrzenia. Jutro będzie grane. Ok, leci.

 

 

Coś mi jeszcze nie pasuje w tym ostatnim obrazie. Wydaje mi się, że podczas tego numeru na telebimie była okładka płyty Balance czyli siedzące na huśtawce syjamskie dzieci. Mimo wielu lat mogę się mylić, ale niepokój pozostaje.

 

Na koniec, dla równowagi coś bardziej energicznego. To jest dopiero uderzenie (nie mam ciągle winyla tego albumu).

 

 

Ach, uwielbiam te momenty kiedy gitara jest pozostawiona na ułamek sama z krótkim motywem i za chwilę wszyscy dołączają w odpowiednim takcie jedynie akcentując zmiany albo ruszają pełną rurą. Jak grałem w zespole też stosowaliśmy taką konstrukcję i w tym momencie jako gitarzysta czułem się jak spuszczony ze smyczy. Przez kilka sekund byłem sam, wybiegałem niczym zwiadowca, wprowadzałem słuchaczy na to, co za chwilę nastąpi, po czym jak grom spadała perkusja, bas. Bardzo dobry patent.

 

To chyba tyle na dzisiaj bo już piąty raz słucham ten sam numer.

 

Dziękuję i życzę dobrej nocy i oczywiście witam się w ten sobotni poranek.

(02:54)

sobota, 22 lipca 2023

Gdybyś Ty była...

Historia jednego wiersza...

 

Gdybyś ty była szklanym jeziorem
patrzałbym w toń twą przez całe życie;


gdybyś ty była zielonym borem
słuchałbym szumu twego w zachwycie;


gdybyś ty była pustką bezludną
dla ciebie świata zrzekłbym się śmiele;
gdybyś ty była śmiercią -- o cudna! --
szedłbym do ciebie, jak na wesele.

                             

                                       Kazimierz Przerwa-Tetmajer

 

To wiersz, na który trafiłem będąc w szkole średniej.  Miałem dziewczynę, więc w ten sposób chciałem zapunktować. Nauczyłem się na pamięć, a uczyłem się go podczas lekcji. Nie mam dzisiaj zielonego pojęcia czym się kierowałem. Może to był impuls i pewnie miało być na już, bo za chwilę się spotkamy a ja postanowiłem Jej go wyłożyć. 

 

W każdym razie wykułem. Efekt? Wiadomo, ale nie że seks. Buzi, że się kochamy i w tej chwili w zupełności wystarczyło. Zaskoczenie, romantyzm poziom 10/10. To kobiety lubią, ok, w tym czasie jedna z nastolatek. To był też ten czas kiedy nie było komórkowych telefonów zatem nasze zdalne rozmowy odbywały się kiedy ja szedłem wieczorem do pobliskiej budki telefonicznej (bo jeszcze nie podłączyli w domu telefonu) i za pomocą specjalnej karty (o ile nie była urwana słuchawka) łączyłem się z moją lubą. Każda przeszkoda w połączeniu była traktowana jako wypadek, więc moja dziewczyna wiedziała kiedy kończę lekcje i w takich sytuacjach pojawiała się pod szkołą. A ja Jej wtedy taki wiersz!

 

Drugi raz użyłem tego wiersza przy kolejnej znajomości. Nie bezpośrednio po, tylko po którejś tam z rzędu. Nie trwoniłem słów na lewo i prawo. Poznałem dziewczynę i komunikowaliśmy się prze GG (czyt. GaduGadu) taki dzisiejszy Messenger.  Dziewczyna sukcesywnie trzymała mnie na dystans, a ja byłem w niej mega zakochany. Później przypadkowo trafiliśmy na siebie w pociągu jadąc do Gdańska. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to znak. Potem rozmowy zaczęły się wyciszać do niespodziewanego momentu. Nagły zwrot. Zaczęliśmy się spotykać itd. Tam w międzyczasie padł znowu wiersz Tetmajera i było super. Łzy dziewczyny, że romantycznie. Potem odkryłem, że moja Siostra zainicjowała niezrozumiały zwrot akcji. Gówniara o 10 lat młodsza napisała z mojego konta, że gadam o niej i wszyło jak wyszło. Niemniej jednak wiersz ciągle działał.

 

Trzeci raz, to już finał tej opowieści, bo świadomie podzieliłem wiersz na frakcje. Tak, to moja Żona usłyszała ten wiersz po raz ostatni w jego i moim istnieniu. Wszystko świetnie się poukładało, patrząc na wartość słów w wersach. Nie pamiętam czy były łzy, nie pamiętam nawet w jakiej okoliczności został on przedstawiony. To chyba dobrze, bo zrobiłem to... właśnie zrobiłem, a nie ZAGRAŁEM jak dotychczas. Przez moment pisząc ten tekst byłem ciekawy czy Ona pamięta. Ale czy warto pytać? Może jak mi, zatarło się w normalnym biegu. Ktoś pragnął powiedzieć, ktoś pragnął usłyszeć i się rozmyło. Niech tak zostanie.

 

Nie pałam większą sympatią względem wierszy, mimo to, jeden otworzył mi serca trzech kobiet.

 

Ps. Mąż mojej Kuzynki z Krakowa pisze wiersze oraz organizuje spotkania poetyckie. Michał Krzywak - kiedyś wyrzucili nas z jednej z krakowskich knajpek, bo byliśmy za głośno. Kiedyś też uciekaliśmy z osiedla bo zbliżał się mecz Cracovii z Wisłą Kraków i uzbrojeni kibice mogli zadawać dziwne pytania. Piliśmy też wódkę przed spotkaniem poetyckim, na którym jednak nie odważył się wystąpić, a ja zaległem w wielkim pufie wśród miejscowych poetów. Ach ten Kraków. 

niedziela, 25 czerwca 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 65

(01:06)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Ufff… To był ciężki miesiąc. Tak, piszę trochę na wyrost, bo przecież jeszcze się nie skończył, ale dla naszego młodzieńca, który właśnie pożegnał mury szkoły podstawowej, wiele spraw dobiegło końca. Dla nas też, bo dzisiaj z Żoną uroczyście opuściliśmy messengerową grupę rodziców i tym samym przez najbliższe miesiące odetchniemy od bieżących problemów szkolnych.

 

Muzycznie, czerwiec zacząłem od koncertu punkowego w moim mieście. Czasem człowiek musi wyjść na zewnątrz żeby się nie udusić, więc okazja jak ta lala. Zespół PANDORA, młode chłopaczki ale zapału im nie brakowało. Miło spędzony czas i co najważniejsze, grali swoje kompozycje!!! Potem był jeszcze jeden zespół, ale tam już tylko covery więc pominę.

 

 

W poprzednim muzycznym szwendaniu pisałem o pierwszej płycie zespołu Pantera, której za cholerę nie mogę znaleźć. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, sytuacja nieco się zmieniła hehe. Znalazłem w Niemczech, przyszła. Jak się okazało, dorwałem jakąś limitowaną wersję w kolorze white & whiskey brown. Nie wiedziałem, że whiskey może oznaczać kolor, ale i tu kryje się ciekawostka. Dlaczego whiskey a nie whisky? Przeszukałem Internety i jest. Whisky to pochodzenie szkodzkie, a whiskey irlandzkie jak również używane przy amerykańskich trunkach. Pantera to zespół amerykański, więc wszystko się zgadza ;)

 

 

Zerkam tylko co tam puszczałem w poprzedniej odsłonie żeby nie zdublować i lecimy.

 

 

Tak, w tamtej chwili byłem szczęśliwym człowiekiem, nieco spokojniejszym. Miałem pierwszy kamień milowy w historii tego zespołu, dwójeczkę kupiłem rok wcześniej. Została mi trójka czyli płyta „Far Beyond Driven” ale tu od dłuższego czasy wydawcy kładli mi belki pod nogi. Płyta jest w wersji winylowej do kupienia od zaraz. Żaden problem, ale! W międzyczasie było 20-lecie płyty czyli w 2014 roku i od tego czasu w ciągłej sprzedaży jest ten sam album, tyle, że z inną okładką. Nie tą, którą miałem w podstawówce na kasecie. Chciałem niebieski album, jak kiedyś, a nie jakiś dziwny twór. Ok, w tym nowym wydaniu prawidłowa okładka znajdowała się w środku, tzn. po rozłożeniu (bo to dwupłytowy zestaw). Ale co? Miałem ją sobie wywinąć na lewą stronę, żeby było prawidłowo? Zdecydowanie jestem konserwą dawnych czasów. Rozszerzyłem zasięg poszukiwań. Sam w to nie wierzyłem, ale stało się!!! Przyszła z Francji i do momentu odpakowania bałem się, że dostanę inną okładkę. Na szczęście wszystko się zgadzało i znowu trafiłem na limitowaną wersję. Kolor? White & Stronger Than Blue Marbled cokolwiek by to znaczyło.  

 

 

 

Tym akcentem zakończyłem poszukiwania i mogę nieco odetchnąć przy dźwiękach tych wspaniałych płyt. Są oczywiście kolejne, ale z wyboru, nigdy do nich nie dotarłem i póki co, żyję w błogiej nieświadomości. Do mnie idealnie pasowałby tekst inżyniera Mamonia z kultowego filmu Marka Piwowskiego „Rejs”. Nie bez powodu słucham tej samej płyty kilka razy żeby się do niej przekonać.

 

 

Na koniec, muzyczne wyjście z dzisiaj, tj. z wczoraj, z soboty. Bilety kupiłem w kwietniu, bo rok temu nieco się spóźniłem ale co się odwlecze… Pamiętacie rok 1999 i zespół Metallica z orkiestrą?  

 

 

To było wówczas wielkie wydarzenie. Zespół metalowy i orkiestra. Oglądałem ten koncert dziesiątki razy, wracałem do jego fragmentów analizując je pod różnym kątem. Z rozpędu, dwie dekady później  nawet wylądowałem na kinowej premierze S&M2 i tu już mocno się rozczarowałem, więc koncert z 1999 roku jest dla mnie tym ostatnim elementem, który wraz z pierwszymi pięcioma płytami zespołu tworzy pewną i zupełnie wystarczającą całość. To jeszcze jeden z tamtego wieczoru.

 

 

Pojechaliśmy do Filharmonii Bałtyckiej im. Fryderyka Chopina w Gdańsku. Zdecydowanie to nie był kwiecień 1999 roku i jak dobrze orientowałem się w terenie, daleko stąd było do Berkeley w Californii. Nie było orkiestry symfonicznej z San Francisco pod batutą Michaela Kamena a jej miejsce zajęła ta z Odessy pod wodzą Vitaliya Kovalchuka. Nie było również zespołu Metallica, ale ten fakt nie smucił mnie tak bardzo. Był za to zespół Scream Inc. który w pewnym stopniu przeniósł mnie w czasie. Setlista oparta na koncertach S&M oraz S&M2 w połowie trochę przynudzała, ale hiciory z pierwszych płyt broniły się całkiem spoko.

 

 

Tak zaczynał się koncert w Berkeley, tak również ten numer otworzył spotkanie w Gdańsku. Patrząc na kadry na chwilę obecną, zmienił się gitarzysta i chłopaki są nieco starsi ;) Orkiestra u nas była bardziej uboga, ale dała radę.

 

 

Kolejność numerów, cóż, jeśli ktoś ma wyrytą w pamięci tą podstawową setlistę, to może ją sobie schować w buty. Jak teraz przeszukuję numery dostępne w sieci, to nie wybaczę im jednego którego pominęli. A nieee, dobra grali bez orkiestry więc usprawiedliwione. Włączymy ten numer, bo tutaj mi coś nie pasowało.

 

 

Zastanawiałem się nad tym, czy zagrają ten numer. Mówi o wojnie, a przecież w ich rodzinnych miastach taka przecież trwa. Jeśli nie wiecie to wyjaśniam. „One” to numer inspirowany książką Daltona Trumbo „Johnny poszedł na wojnę” i opowiada o młodym żołnierzu, który zdecydował zaciągnąć się do amerykańskiej armii. Chłopak wszedł na minę i stracił nogi, ręce, wzrok, mowę i słuch. Mógł poruszać jedynie głową, którą posłużył się by wystukać alfabetem Morse’a prośbę o zakończenie jego męk. Lekarze nie zdecydowali się na eutanazję. Zespół, wokalista, nie nawiązali do obecnej sytuacji. Nie wspomnieli o swojej Ukrainie.  

 

 

Ten numer puściłem już dzisiaj w oryginalnym wykonaniu, bo ich wersja to wyjątkowa wierna kopia.

 

 

Jak słuchałem koncertu, kilka razy zgubiłem się wystukując rytm, raz perkusista nie utrzymał pałki, a ta poleciała poza zestaw. Ale o dźwiękach. Usłyszałem parę niespójnych dźwięków i najlepsze są wówczas te miny wśród członków zespołu. To koncert i nawet najlepszym się zdarza. Klaskałem, krzyczałem, więc było ok. Czy poszedłbym drugi raz? Nie i tu nie umniejszam rzemiosła zespołowi, ale po prostu napełniłem moją ciekawość w tym kierunku i tyle mi wystarczy.

 

Ten numer zagrali wyśmienicie (trzeba kliknąć w obejrzyj w YouTubie)

 

 

Tyle na dzisiaj, późno już. Miałem coś na koniec z myślą o orkiestrze. A dobra, wiem. No tak, tam nie będzie półśrodków, głaskania po policzkach. Będzie ogień i oczywiście orkiestra. Gotowi na muzyczny armagedon? Długo nie słyszałem tylu dźwięków na raz. Genialne. Sąsiedzi już też znają ten numer, trudno było go nie usłyszeć.

 

 

Dziękuję i życzę dobrej nocy a zarazem witam się w ten niedzielny poranek.

(04:24)

niedziela, 28 maja 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 64

(00:59)

 

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Sobota była udanym dniem. Odwołali mi w robocie piątkową nockę, więc po odespaniu czwartkowej, świętowałem weekend. Genialnie się złożyło bo na sobotę mieliśmy zaplanowany wyjazd do Starogardu Gdańskiego na kiermasz płyt winylowych, więc można było odpowiednio wcześniej wyjechać a nie czekać aż jaśnie pan odeśpi ostatnią zmianę. Pojechaliśmy, znaleźliśmy punkt i zaczęło się wertowanie muzycznych albumów. Śledząc zapowiedzi tego wydarzenia, że wystawcy z całej Polski, przybywajcie tłumnie, liczyłem na większy rozmach, ale cóż, trzech wystawców to może taka reguła. Nigdy nie dotarłem na podobne wydarzenia w trójmieście, więc nie miałem porównania i tak naprawdę trudno mi ocenić, czy to dużo.

W każdym razie, nieco zbity z tropu, podszedłem do pudeł, które były odpowiednio opisane więc nie miałem problemów z odnalezieniem swoich ulubionych gatunków muzycznych. Z jednej strony dobrze, że wyszło tak jak wyszło, bo nie lubię ścisku, w którym momentalnie się blokuję. Czekałem grzecznie w „kolejce” jeśli ktoś wertował płyty w moim upatrzonym pudle i zajmowałem miejsce obok jednocześnie przeglądając tytuły ze swojego i zerkając w bok czy już mogę zająć jego miejsce. Ludzi, około dziesiątki człowieków ;) czynnie szukających. Na początku pisałem my, więc moja Żona po jakimś czasie zostawiła mnie już samego ruszając na swój własny podbój starogardzkiej galerii.

 

 

Szukałem przede wszystkim płyt, których nie można kupić w Internecie i co? Guzik. Na przykład taka Pantera. Były dwie płyty, ale jedna z tych nowszych, druga znowu już też jako reedycja ze zmienioną okładką, a ja chciałbym…

 

 

Nie było! Fakt, od kilku lat szukam tej płyty, więc trochę rozumiem. Ogólnie bałem się znajdę tyle, że będę bardziej martwił się o budżet niż to czy w ogóle coś znajdę. Były płyty Iron Maiden, ale przecież mam już wszystkie studyjne, ACDC, a nawet ACCEPT choć nie „Metal Heart” czy „Restless and Wild”…

 

 

Całkowicie nie uświadczyłem takich zespołów jak Manowar, Running Wild, ale znowu Metallica, Scorpions, Bon Jovi, od wyboru do koloru. Nie wiem jak z formatami CD bo tych nie mam nawet jak w domu odtworzyć, więc takie pudła z automatu pomijałem. Z wynyli, tych mniej znanych, znalazłem płytę Xentrix którą już mam i kilka płyt zespołu Unleashed, bez których spokojnie mogę się obejść. Chciałbym za to pierwszą i drugą, ewentualnie trzecią płytę Chrome Division…

 

 

Ooo Matko, ile ja chciałbym mieć i by taki sprzedawca nagle wytrząsnął je z rękawa i powiedział, proszę, bo tu mam taką promocję hehehe. Nic, życie. Będę dalej szukał swoich tytułów i taki ogólnodostępny kiermasz to chyba nie tędy droga. Najwidoczniej muszę kopać głębiej.

Kiedyś, nie przypuszczałem, że przygoda z winylami ulubionych zespołów jest tak usiana cierniami. W moim mniemaniu wszystko powinno być dostępne od ręki. Skoro płyta została wydana, to tylko wznawiać jej nakład i interes kręci się dalej. Niestety i coraz częściej odbijam się od ściany.

Aaaaa znalazłem płyty Van Halen, ale te które można kupić w necie ale taki album „Balance”?

 

 

czy chociażby „For Unlawful Carnal Knowledge” zwany w skrócie (sami złóżcie literki)…

 

 

Ogólnie spoko wydarzenia, mimo, że nic nie znalazłem. Nie znalazłem nic z polskiego metalu, no dobra, miałem w rękach płytę TSA, a nawet KATa znamienity koncert wszechczasów. To wszystko jednak można dostać w necie za niższą cenę. Usilnie szukałem płyty polskiego zespołu PROLETARYAT. Pewnie nie znacie, miałem kiedyś na kacecie zaraz obok zespołów IRA, Hej i Róże Europy, choć muzycznie oddzielała ich przepaść…

 

Ps. Próbuję wybrać najlepszy numer z płyty „Czarne szeregi” ale kierując się w każdym kierunku mam świadomość, że to będzie tylko ułamek tego czego moglibyście doświadczyć słuchając całości zatem polecam przeklinać kolejne numery na tle poniższego albumu.

 

 

To w sumie tyle, odszedłem od stoiska z pełnym portfelem i sporym niedosytem. Musiałem usiąść, więc zaległem na pobliskiej ławce obok Żony i obserwowałem ludzi przeglądających te same pudła. To niesamowite, bo w duchu cieszyłem się jak ktoś wyciągał swój może wymarzony album i podawał go sprzedawcy. A ludzie? Różni, moim faworytem był pan około 50-tki, w sandałach, niebieskich spodniach Levisa i czerwonej koszulce. Blond włoski, ale urzekł mnie jego zapał z jakim przeglądał i wyciągał płyty by je poddać analizie pod względem defektów. Wyciągał Led Zeppelin, Depp Purple. Byłem pod wrażeniem. Drugi, to pan w kaszkiecie niczym Brian Johnson z ACDC i w sumie taką miał koszulkę rodem z płyty „Back in black” więc wszystko się zgadzało…

 

 

Ten drugi nie był sam. Może przyszedł z synem lub córką, bo ci łazili we dwójkę, choć to chłopak częściej wołał go o poradę. Młodzieniec, jak młodzieniec. Trampki, spodnie jeansowe i katana z szerokim cwachlarzem naszywek metalowych zespołów. Miał koszulkę Iron Maiden, więc mimo woli, zacząłem go obserwować. Ruchy, sposób mówienia i na końcu kurtka stanowiąca zwierciadło pewnie ulubionych zespołów. Głupie sznurówki, byłoby wszystko ok, gdyby zostawił je luźno, niezawiązane a tak, uszy majtały mu powodując zamieszanie, niby luźno a jednak związane. I lata sobie takie ucho z uchem.

 

 

Kurtka była dla mnie mega rozkminą, bo dość długo trwało zanim obejrzałem człowieka z każdej strony. Na plecach znowu Iron Maiden jako największy obraz, ale mnie interesowało to co ukrywało się pomiędzy. Nie znalazłem Judas Priest choć to największym rykoszetem pada po Ironach, a raczej przed nimi. Nie było Black Sabbath i to zupełnie zbiło mnie z tropu. Pewnych schematów nie da się uniknąć i tyle. Nikt z tym nie walczy no chyba, że ma nie wiem, jakąś wyjątkowe uprzedzenie. To przecież niemożliwe. W każdym razie była naszywka Motorhead, Queen a zaraz obok zespółu Korn i System of a down. Tu już wyraźnie poczułem zgrzyt między zębami. Znowu zauważyłem napis Pantera i Burzum oraz Mayhem. Cóż, może chłopak ciągle szuka swego miejsca i nie jest taką konserwą jak ja.   

 

 

Młody chłopak, może niewiele ponad dwadzieścia lat. Włosy wygolone z zostawionym szerokim pasmem dłuższych, związanymi w delikatny kucyk. Lekka bródka skupiająca swoje owłosienie na czubku brody, którą dość często szarpał podczas rozmów z koleżanką. Znowu ta, mega szczupła, jeansowe spodenki lekko poza tyłek, a spod nich czarne, poszarpane rajstopy. Blondynka. Różowa koszulka bez żadnych emblematów. Miała jakąś torebkę i oczywiście buty ale nie zarejestrowałem detali. Jako Kobieta, wąskie biodra, delikatnie wyróżniające się piersi. W sumie pasowali do siebie. Ach jak ja uwielbiam obserwować ludzi.

 

 

I cytując klasyka, co robię? Wychodzę. Wróciliśmy do Tczewa bo u nas na bulwarze przy tym słynnym moście, który stał się molem, odbywały się jakieś uroczystości. Food trucki, dmuchane zjeżdżalnie, wystawy, mała scena z występami odważnymi dziećmi i ta większa gdzie miała wystąpić Wiki Gabor a później Michał Szpak. Impreza jak nic, więc wróciliśmy do domu zanim wszystko się na dobre rozkręciło.

 

Ps. Jeszcze jedno! Chłopak od naszywek. Na samej górze kurtki, na plecach, tuż nad wielkim ekranem (tak to się fachowo nazywa) Ironów miał naszywkę polskiego zespołu Hunter. Znam, bo kiedyś graliśmy koncert na wspólnej scenie, basista spoko koleś. To będzie dobry numer. Ooo i to ten którego szukałem, tańce Jelonka z basistą, ale się złożyło. Genialnie. Oj to będzie nutka na moją niedzielę, idealna na porę obiadową.

 

 

i jeszcze jeden…

 

 

I tym akcentem, zakończymy dzisiejsze szwendanie.

 

Dobranoc i oczywiście dzień dobry w ten niedzielne poranek.

(04:27)

niedziela, 16 kwietnia 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 63

(02:18)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Dzisiaj tak na szybko, bo wpadło w tym tygodniu kilka po urodzinowych prezentów, więc patrząc na moje potrzeby, muzycznie mega rozstrzał. To jednak ma swoje plusy, bo gatunki jak ogon pawia, mogą kształtować się w wielu barwach. 

 

 

Od prawej, płyta Empire zespołu Queensryche, urodzinowy prezent. Wrzuciłem swego czasu do ulubionych min. tę płytę i pozwoliłem najbliższym wybrać z całego wora jaką chcą mi podarować. Świetny wybór, bo numery z tego krążka już miałem okazję prezentować na łamach muzycznego szwendania, a lata temu puszczałem sobie na słuchawkach dumnie krocząc po mieście z walkmanem. I w autobusie na maksa rozkręcona głośność, by poczuć wzrok współpasażerów. 

 

 

Uwielbiam ten dźwięk gitary basowej. 

 

Druga płyta to brytyjski zespół Xentrix. Zawsze uważałem, że jeśli mieliby odpowiednią opiekę, mogliby konkurować z takim zespołem jak Metallica.

 

 

Świetny aranżacyjnie album. Jeden z trzech, które warto posiadać. 

 

Judas Priest to totalna klasyka heavy metalu. Świadomie pominąłem "brytyjskiego" bo tutaj zasięg jest zdecydowanie globalny. Trzeci album w historii zespołu, więc na tę chwilę brakują mi jedynie trzy z całej osiemnastopłytowej studyjnej dyskografii. Coraz bliżej i coraz trudniej do zdobycia ale cóż. Cierpliwość jest cnotą.

 

 

Kolejną paczką, była ta złożona z dwóch równie wyjątkowych płyt. Totalny ciężar muzyczny.

 

 

I tu już nie ma mowy o półśrodkach, to thrash metal pełną gębą. Na pierwszym planie, płyta którą poznałem w ostatnich latach podstawówki a tytułowy numer potrafię grać do dzisiaj. Klasyk!

 

 

W sobotę usiedliśmy z Żoną i włączaliśmy sobie na przemian swoje ulubione numery. Przy naszym domowym nagłośnieniu jestem przekonany, że sąsiedzi wiernie uczestniczyli w tym muzycznym spektaklu i mieli chwilę oddechu z każdym wyborem mojej Ślubnej.  Oczywiście poleciał i Slayer, podczas którego Żona była lekko przerażona, niemniej przyznała, że grają rytmicznie. To najważniejsze, by zgadzały się nutki. Reszta to już tylko kolorystyka hehe. Tytułowy numer z płyty drugiego planu.

 

 

Tak sobie przed chwilą wymyśliłem. Jak zorientować się czy nie błądzisz muzycznie? Wystarczy włączyć fragment koncertu i zobaczyć tysiące osób równie pierd#$%*&tych a spokój ducha przychodzi w mgnieniu oka.

 

Ale to nic.

Barbara przywitała mnie dwoma numerami, z których pierwszy wybudził mnie po sobotniej drzemce (byłem po nocce w pracy) i nastroił mnie dobrym humorem. Znałem dźwięki ale nie spodziewałem się, że to taki świeży twór.

 

 

Zwariowałem, chciałem więcej a czym dalej, tym bardziej opadała mi kopara. W myśl pogrzebowego klimatu przypomniałem sobie ogłoszenie z neta, na które kiedyś natrafiłem. Genialne. 

 

 

Pocisk jak nic, Barbara powiedziała, że podeszłaby do niej i ręcznie wyjaśniła sytuację hehe. Niepokoi mnie fakt, dlaczego jest taka pewna, że to ja pierwszy odejdę. No nic, przejdźmy dalej. Drugi numer to ten, z którym łaziłem cały wieczór. Mistrzostwo świata.

 

 

Poza świetną kompozycja, granie za szybą było już w historii metalu jak i na łamach muzycznego szwendania. Czas na moją wersję.

 

 

I tyle, dziękuję...

 

Dobranoc i oczywiście dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(03:39)

Archiwum

© 2007 - 2024 nakanapie.pl