Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
64 obserwujących. 48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj 3 dni temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
64 obserwujących.
48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj 3 dni temu.
niedziela, 30 października 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 50

(22:25) 

Dobry wieczór i dzień dobry. (podejście drugie)

 

Zmieniłem już godzinę zgodną z dzisiejszym wieczorem bo moje ostatnie spotkanie zupełnie nie poszło tak jak planowałem. Skończyłem pisać około piątej nad ranem a dotarłem z tematem zaledwie do połowy. To trudniejsze niż zakładałem, więc mam nadzieję, że dzisiaj, przy zmianie czasu i całkiem pokaźnym zasobie chmielowego trunku uda mi się spiąć to w całość. Zatem…

 

Dokonało się, dzisiejszej nocy mamy 50’ spotkanie na łamach Muzycznego szwendania. Zapowiadałem ten wieczór od dłuższego czasu i w tym przypadku nie będzie niespodzianek. Co sobie Nie wyobrażam sobie innego wstępu jak ten poniżej, zapraszam…

 

 

Tak zaczynają się koncerty Iron Maiden i jest to wydarzenie z późniejszego etapu ich kariery. Mega hołd dla zespołu UFO i mega miejsce, bo to właśnie tutaj, podczas festiwalu Rock in Rio podczas wieczoru uczestniczyło ćwierć miliona fanów! Ale wróćmy do początku, to klubowego grania i pierwszych płyt zespołu.

 

Chciałbym zachować wiarygodność względem przekazywanych numerów, więc spróbuję wykopać numery, pasujące względem wokalistów, którzy w tym czasie je wykonywali. To chyba uczciwe, zatem z pierwszej płyty, na wokalu Paul Di’Anno. Pierwsza płyta z dzisiejszej perspektywy może wzbudzać mieszane uczucia. Surowe brzmienie, słaby sprzęt, powodują, że aranżacje wypadają mizernie. Dzisiaj, niektóre numery grane z tego krążka podczas tras koncertowych brzmią o niebo lepiej, ale póki co…

 

 

Będąc w pierwszym roku szkoły średniej nie znałem IM zupełnie, ale pewnego dnia przyszedł do mojej szkoły obcy względem uczęszczających do niej uczniów i wyłapał mnie na jednej z przerw. Słyszał, że grałem w miejskim domu kultury (to te czasy kiedy dymałem pieszo z gitarą i wzmacniaczem kilka km by w miejskiej sali odpalić swój sprzęt i pohałasować), więc zaproponował mi współpracę. Grał dotychczas z jednym z miejscowych gitarzystów i basistą, a sam pełnił funkcję początkującego perkusisty. Spotkanie dość nietypowe, bo musiało zamknąć się podczas przerwy między moimi lekcjami. Jak dziś pamiętam jego deklarację „chciałbym żeby klimat oscylował gdzieś pomiędzy Iron Maiden, Motorhead i Judas Priest”. Nie byłem wówczas osłuchany z żadnym z wyżej wymienionych ale się zgodziłem. Krótko potem okazało się, że mamy na tyle podobne myślenie względem muzyki, że obecni muzycy stracili swoje stołki a my we dwójkę zaczęliśmy tworzyć fundamenty pod przyszłe Damage Case. W międzyczasie postawiłem sobie zadanie domowe mające na celu ogarnięcie się względem brytyjskiej sceny metalowej.

 

Druga płyta i kolejny numer.

 

 

Nie będę ukrywać, że ten okres w dziejach Iron Maiden również słabo do mnie przemawia. Zgadzam się, że jest tu sporo ciekawych numerów, ale brzmieniowo nie. W tej kwestii nigdy nie zgadzaliśmy się w Damage Case, ja wolałem nowsze produkcje IM, Tomasz (początkowo perkusista, później basisto/wokalista) te wcześniejsze. Nawet kiedy na próby przychodziliśmy z gotowymi numerami czuć było drobne różnice. Moje były rozległe technicznie, bo starałem się grać za dwóch, a przecież byłem jedynym gitarzystą, Tomasza prostsze ale przy tym bardziej klasyczne. Koniec końców, potrafiliśmy przemycić w dzielące nas aranżacje własne udoskonalenia czego wynikiem powstawały ciekawe numery. Zanim przejdę dalej, Paul Di’Anno, wokalista, odszedł z zespołu, ale dzisiaj, choć chorowity, można go zobaczyć podczas klubowych koncertów śpiewającego swój autorski tytuł z tamtych lat.

 

 

ok, trzecia płyta, na scenę wchodzi Bruce Dickinson i nagle wszystko się zmienia, a zespół w tym czasie nabrał wiatru w żagle i zaczął gwałtownie wspinać się na szczyt. Tu już nie będę trzymał się chronologii wystpępów a będę kierować się jakością numerów. Te jednak, ciągle będą pochodzić z kolejno przedstawianych płyt.

 

 

Kiedyś szkoląc swoje gitarowe umiejętności kupowałem sporo magazynów o tej tematyce, w których zwykle znajdowały się tabulatury (taki równoważnik nut) do hitów pozwalające je zagrać nutka w nutkę. Jednym z pierwszych numerów jakie nauczyłem się i choć to była tylko linia gitary basowej jarał mnie niesamowicie. Grałem niemal jak Oni!!! To było coś.

 

 

Wracając jeszcze na moment do mojego zespołu Damage Case. Nigdy!!! Nigdy nie zagraliśmy publicznie ani jednego numeru IM. Z jednej strony, nie odważyłbym się porywać z motyką na słońce, a dwa, że w trójkę to i tak marna próba dorównania pięcioosobowej sekcji, pomijając nawet linię wokalną. Fakt, kiedyś graliśmy „Paranoid” Blach Sabbath w wersji zagranej przez muzyków IM, czyli szybciej, brutalniej i to jedyne nawiązanie.

A tymczasem, kolejny numer z trzeciej płyty.

 

 

i kolejny tych najwyższych lotów.

 

 

Tę płytę, wówczas kasetę, dał mi Tomasz do przesłuchania jeszcze na początku naszej muzycznej podróży. Nie był to jakiś wielki zachwyt ale wyznaczała kurs ku jakiemu chciałem dążyć. Uwielbienie i całkowite zachłyśnięcie się tematem miało dopiero nadejść. Jak widać, do pewnych zespołów trzeba dojrzeć, a ja zaczynałem wówczas ten etap – muzycznego dojrzewania.

 

Czwarta płyta a z nią kolejne świetne numery…

 

 

Podczas koncertu w Krakowie w 2018 byłem bliski łez. Jedziesz z Pomorza na wyprawę do rodzinnego miasta (Kraków), która w rezultacie zajmuje niecałe 30 godzin, z czego połowa to podróż. To tak mega rozdarcie emocjonalne że brak mi słów. Tak, wiem „książek nie czytasz to i słownictwo ubogie”. Nie o to chodzi, urodziłem się w Krakowie, mieszkałem pierwszych kilka lat zanim tragiczna sytuacja rodzinna zmusiła nas do przerzutu na pomorze w rejony rodziny mojego Taty. Później wracałem jako nastolatek, do babci w wakacje, do kuzynostwa. I nagle Iron Maiden w moim rodzinnym mieście. To musiało się odbyć. Na pierwszy dzień koncertu nie zdążyłem kupić biletu, a bo to taka wyprawa i w ogóle. Kiedy wiedziałem, że nie można już kupić biletu trochę mi ulżyło, bo przecież nic nie mogłem zrobić, ale los dał mi szansę. IM dorzucili dodatkowy koncert dzień później i nową pulę biletów, cóż, nie było już wytłumaczenia.

 

Kolejny z tej płyty…

 

 

Niestety muszę pominąć parę numerów z tego krążka bo czas zbliża się ku wyjątkowego w tym spotkaniu momentu. Jak patrzę na zegarek, mam jakieś pięć minut po odsłuchaniu trwającego w tej chwili Troopera. Uwielbiam takie zgrania. Kiedy już zacząłem chłonąć kolejne płyty IM, miałem kocioł w głowie. Heavy metal, to przecież powinno się kojarzyć z jakimś niezrozumiałym brzdękoleniem, „szarpidruty” zwykł mawiać mój Tato choć sam wychował się na ACDC, Led Zeppelin, czy Deep Purple. A tu proszę, melodyjnie, lekko i przyjemnie hehe. Dobra już czas. U mnie zbliża się 23:58, jeszcze chwilkę, już za moment. Jest! Niech się dzieje, poszło… Doskonała jakość, legendarny koncert i numer z piątej płyty.

 

 

Teraz już spokojniej, zależało mi żeby trafić w punkt (z mojej perspektywy), w ten numer, w odpowiednim czasie. Hehe mógłbym prowadzić na żywo takie spotkania, to byłoby dopiero wyzwanie. Ok, wracając na ziemię, przed Wami najdłuższy numer (do tej pory) i jeden z wielu późniejszych, tych typu epickich.

 

Piąta płyta to również numer nawiązujący do angielskiej historii i kiedy w 2008 ruszyłem podczas warszawskiego koncertu w sam środek „młyna” wyszedłem potem z niego z rozdartymi spodniami. Ktoś stanął mi na buta kleszcząc nogawkę a ja mocą tłumu skierowałem się w przeciwną stronę. Ten numer jest wyjątkowo żywiołowy i pod sceną zwykle rozpętuje się piekło. W Krakowie w 2018, mój towarzysz podróży podczas tego numeru lekko spanikował i szybko uciekł poza zasięg piekielnego ścisku.

 

 

Nawet nie wyobrażacie sobie jak wielkim trudem jest mi wyciąć z danej płyty po jednym, dwa, trzy numery z danej płyty. Zwykle słucham je ciurkiem po całości w przerwach intonując sobie w głowie ten który ma zaraz nadejść. To taki wieczór rozdarć i zarówno tych emocjonalnych jaki i technicznych. Nie ma takiej możliwości, żeby mieć czyste sumienie pokazując tylko kawałek tej historii.

Szósty album a wraz z nim krótka anegdota. To przy okazji tego numeru muzycy IM zostali zaproszeni do telewizyjnego studia ale już na starcie postawiono im warunek, że mają zagrać z playbacku. Po negocjacjach, muzycy zgodzili się i wystąpili zamieniając się miejscami względem instrumentów. Tamto wykonanie dostępne jest w sieci, choć ja zaproponuję oczywiście wersję live.

(Podobnie uczynił nasz zespół Luxtorpeda podczas audycji w TVN).

 

 

Jak pisze Mick Wall w swojej książce o IM, ten numer powstał w pokoju hotelowym kiedy to Adrian Smith rzeźbił samotnie dźwięki a pod jego pokojem przechodził Steve Harris. Zatrzymał się i wszedł zaintrygowany dźwiękami. Krótko potem mieli gotowy numer. Niestety, z tej płyty niewiele numerów zarejestrowanych zostało na koncertowych trasach więc nie będę łatał studyjnymi wersjami. Polecam jednak uwadze numer "Alexander the Great (356-323 B.C.)" – jeden z tych dłuższych i bardziej rozbudowanych, które znalazły się na płycie.

 

Siódmy album i kolejne numery, które sięgały w swoim czasie wysokich pozycji na czołowych listach.  Matko, to dopiero 1988 rok, względem wydania, miałem wówczas… 9 lat, czyli pierwsze lata mojej podstawówki. Oj zupełnie minęliśmy się w czasie.

 

 

Powoli godzę się z myślą, że i tak nie pokażę wszystkich numerów na które warto zwrócić uwagę. Powoli rozumiem, że i tak polecane przeze mnie numery nie trafią do wszystkich. Dla mnie, to jednak ponad dwie dekady wspólnego funkcjonowania i mnóstwo wspomnień.

 

Ósmy album, swego czasu mocno przeze mnie niedoceniony. Nie ma tu tak w zasadzie hitów, poza jednym, który Adrian Smith miał umieścić na swojej solowej płycie. Koniec końców trafił do dorobku IM i dobrze się złożyło. Kiedy jestem już osłuchany z płytą, zaczynam kopać po wykonaniach. Wiadomo, ze są dni lepsze i gorsze. Tak samo jest w muzyce. Koncerty, podczas których wszystko brzmi rewelacyjnie oraz te gdzie sypie się dźwięk, albo któryś z muzyków ma gorszy dzień i przekłada się to na jego grę. W ten sposób, swego czasu zestawiałem względem siebie koncertowe wykonania jednego numeru z tej płyty. Przez to „aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa” jakie wybrzmiewa w końcowych jego partiach na tle solowych gitar, nie miałem wątpliwości. Zaprezentuję właśnie, to wykonanie wszechczasów.

 

 

Aaaa i jeszcze jeden. Zanim w moim domu zagościł sprzęt do odtwarzania winyli, czyli na moją 40-tkę, wszystkie te numery słuchałem albo z winampa w postaci mp3, przegrywanych płyt cd, albo z YT, mój dzisiejszy odbiór zmienił się od tamtego czasu.  Niesamowita różnica włączyć sobie płytę winylową z tym co dotychczas docierało do moich uszu. To moment, w którym nagle dostaje się olśnienia i doznaje się dźwięków dotąd niesłyszalnych. Detali, które umykały albo były słabo wyróżnione. Ten dźwięk, podejrzewam że dzwonków z początku numeru wzbudził moje szczególne zainteresowanie. Podczas odsłuchu winyla, brzmią one niebywale donośnie. Tutaj, wiem kiedy następują, więc je słyszę, więc jeśli i Wy to słyszycie w tej wersji, to super (już od około 00:39).

 

 

Płyta numer dziewięć, a z nim zbliżające się zmiany, to burzliwe, wewnętrzne zawirowania dla zespołu, a mimo to jeden z doskonałych albumów, idealny do słuchania w całości. Niestety nie ma już w tym gronie gitarzysty Adriana Smitha, którego miejsce zajął podczas prac nad „No Prayer for the Dying” – Janick Gers. Ciekawostką jest też fakt, że to jedyny album, gdzie logo zespołu jest umiejscowione na płycie bokiem! Jak wspomniałem, ten okres nie należał do super występów IM łączącym się z odejściem Bruca Diskinsona, więc i koncertowe wykonania nie należały do najlepszych. Na szczęście pozostał tytułowy numer, który grany jest przez zespół do dziś, więc chociaż pod tym względem jest w czym wybierać. I tak jest podczas każdego wykonania. Niesamowita publiczność.

 

 

Obecnie, podczas koncertów Bruce w trakcie tego numeru chodzi z latarnią rzucającą w zielonej barwie łunę. Magiczny element tego wykonania. Tutaj częściowo skończyła się kolejna era IM. Po tym albumie, Dickinson odszedł z zespołu na rzecz swoich, równie dobrych solowych płyt, a jego miejsce zajął wokalista Blaze Bayley.

 

W tej chwili tego nie planowałem i mówię to z czystym serduchem. Idealnie się złożyło, choć miałem w zanadrzu zmianę czasu kiedy i tak wrócimy do drugiej w nocy. Ale, skoro się wyrobiliśmy, to dlaczego nie skorzystać. Zostało mi 6 minut do 2 AM jak i tytułu IM z dziesiątej ich płyty. Odetchnę więc chwilę, zażyję tabaki, napiję odrobiny piwa i zaraz wracam.

Jestem, już czas. Uwaga, leci…

 

 

Zupełnie inny głos i długo przekonywałem się do tych albumów. Z automatu odsunąłem je na bok czekając na odpowiednią chwilę. Podobnie mam z Judasami i dwiema płytami bez obecności Halforda. Nie lubię takich zmian i muszę do nich dojrzeć, ale przy IM znalazłem w końcu nić porozumienia. Czuję, że numery na tej jak i kolejnej płycie mocno podyktowane są stylem Harrisa, jego bogatą linią basu jak i melodyjność. Z tych numerów co przetrwały do dzisiejszych koncertowych setów uchował się tylko jeden ale o nim będzie zupełnie inna opowieść. Słuchając tę płytę w całości, można doświadczyć ciekawej przygody.

 

Jedenasty album to znowu na wokalu Blaze Bayley, a i muzycznie jest już bardziej „wesoło” w porównaniu do poprzedniego krążka. Niby to wina emocji panujących w zespole, które wpłynęły na poszczególne aranżacje. Tutaj jest już lepiej.

 

 

na koniec jak w przypadku Paula z pierwszych płyt podrzucę numer Blaze’a, już tylko w jego aranżacji.

 

 

Mało w tym czasie wartych uwagi występów koncertowych. Ewidentnie czuć brak charyzmatycznego frontmana. Jeśli chodzi o mój osobisty odbiór, to potrafię słuchać numerów wyłączając sobie w głowie partie wokalne. Kiedyś to było konieczne ucząc się na słuch partii gitarowych. Jednak wokal Blaze’a nie przemawia do mnie. Na szczęście dalszy rozwój IM musiał pójść inną drogą i do tego potrzebny był powrót Bruca oraz gitarzysty Smitha. Tu miał się zacząć kolejny zwrot i kolejny zwrot w akcji.

 

„Brawe New Word” jako dwunasty album i odrodzenie zespołu – trzech gitarzystów, perkusista, basista i wszechobecny Bruce. Czego chcieć więcej? Ach i znowu ten legendarny koncert! Wielki powrót, skład wszechczasów!

 

 

W tym czasie zmieniło się wszystko i nastał nowy porządek. Zniknęły wzajemne pojedynki, bo na przestrzeni lat muzycy zrozumieli, że IM to jedyne miejsce, które może dać każdemu wszystko o czym dotychczas pragnęli. To jeszcze jeden numer z tej płyty, choć to kolejna, którą można słuchać z zapartym tchem w całości. Przez moment miałem wątpliwość jaki numer Wam podrzucić, oczywiście obejrzałem oba. Jeden nowszy, w lepszym brzmieniem, drugi dokładnie z tamtego okresu i tymi kadrami kamery. Ach, niech będzie drugi.

 

 

Ciekawe czy ta młoda Dama z publiczności ma świadomość, że stała się symbolem tego DVD i jest na jednym z kadrów tylnej jego strony, kolejnie – Bruce i kontakt z publicznością – bajka. Świetna płyta, doskonały koncert, szkoda, że w prehistorycznej jakości.

Trzynasty album a z nim duży rozstrzał emocji.

 

 

Albo i ten numer, z którym wizualizowałem sobie wielokrotnie własne wesele. Tak, te, które odbyło się już bardzo dawno temu, ale gdybym miał wówczas taką znajomość dźwięków, zdecydowałbym się na ten numer. Czy moja Żona pozwoliłaby na to? Nasza płyta z wesela, ten moment gdzie wszystko wymaga podkładu muzycznego od domu, przejścia itd. wszystko ułożyłem wg solowych płyt Dickinsona. Nie ruszyłem IM, znowu, jak w zespole. Wyszło idealnie nie zważając na wielkie oczy składającego to w całość. Gdybym miał dzisiaj wybrać pierwszy taniec, to bez dyskusji byłby to ten numer. Kroki niemal jak do walca, mógłbym poprowadzić. Odbiór? Myślę, że byłby bezcenny, ale to wszystko zależy od okoliczności w jakiej usłyszy się dany numer. Ja to widzę tak, rozpoczyna się numer i wchodzimy na środek sali… (już to mówiłem).

 

 

Genialny numer, podobnie jak ten. Z resztą w bardzo bliskim ujęciu.

 

 

i jeszcze tytułowy z tej płyty

 

 

Jak widać na załączonych obrazkach IM nie taki straszny a przecież to heavy metal. Ciągle figurujący na jednych z wielu listach pt. „zakazanych zespołów” wg Kościoła. Czy słusznie? Nie wiem, nie wydaje mi się, ale ja analizuję numery tego zespołu tylko od ponad dwóch dekad. Nie klasyfikuję ich pod względem tytułów, a doświadczam emocjonalnie, więc cóż, życzę osobom odpowiedzialnym za dokonywanie jakowej weryfikacji o równie podobny, wierzytelny osąd zagłębiając się w każdy aspekt kolejnej płyty.

 

Tymczasem „Ajiiii” to nieodzowny element czternastej płyty. Zawsze jeżdżąc autem próbuję to wykrzyczeć, zanim wybrzmi oryginał.

 

 

To już zupełnie inna półka numerów serwowana przez IM, utwory niemal doskonale rozpisane na wszystkie instrumenty, wokal, cóż, nadal zachwycający. Świetnie to brzmi choć czuć wartość poprzednich płyt i numerów, które twardo dyktują set listę, a te nowe pojawiają się tylko na chwilę.

Ooo jeden znalazłem,

 

 

i jeszcze jeden, choć i o tym numerze jeszcze pogadamy w najbliższym czasie.

 

 

Piętnasty album to kolejna dawka niesamowitych dźwięków. Już dawno ogarnąłem wszystkie poprzednie albumy, które w aucie przez kilka lat leciały bez przerwy. Zaczynałem od pierwszego po ostatni dostępny i tak w kółko. Mijał długi czas względem przebytych km i równoczesnego słuchania radia zanim zamknąłem listę, ale sukcesywnie docierałem coraz głębiej.

 

 

 

Zwykle jest tak, że jeśli IM zaczyna spokojnie to wiedz, że za chwilę coś łupnie.

 

I kolejny z tej płyty, z rewelacyjnym powiewem…

XXXXXXXXXXXXXX

aaaaaaaaaaaaaaaa zapomniałem zupełnie, cofam, tu przecież po drodze było niesamowite wydarzenie. Serial „The walking dead” i ten Ironowy akcent do którego miałem zmierzać. Zacznijmy w ten sposób…

 

 

i teraz oryginał

 

 

tak to się miało ułożyć.

 

Iron Maiden’owe numery to dość często używany soundrack w filmach, ale tych niszowych. Opierają się na góra trzech numerach z całej dyskografii i w sumie dobrze. Niech to będzie w tym aspekcie taki wyszukany moment jak w książkach względem fabuły. Na dziś, mam jedynie trzy, które nawiązują do muzyki Iron Maiden i poszczególnych numerów.

 

Szesnasta, Matko jedyna, płyta to ten Eddie z kamiennym toporkiem. Kolejne numery i bardzo zróżnicowane nastroje. Doświadczanie płyty to długi proces, więc tutaj, w pierwszym odsłuchu poleciałem w kierunku tego numeru i nie widziałem nic poza singlem, który otwierał zapowiedzi.

 

 

Kiedy już jednak naleśnikowy winyl trafił pod moje strzechy, zaczął się odpowiedni proces poznawania. Ciągle zastanawiało mnie dlaczego na ostatniej stronie płyty wisi tylko jeden numer. Może się nie zmieścił, więc olałem temat. Nie pomyślałem, że widocznie jest tak długi, że musi byś na niej sam. Kolejny rekord pobity.

 

 

IM zaczęło jeszcze bardziej zbliżać się ku doskonałości. Smyczki w tle oraz klawisze, które nagrał sam Dickinson. Numery względem pierwszych płyt zmieniły się bardzo mocno. Czterominutowe wariacje, wówczas świetnie skomponowane numery, dzisiaj wyparte, może nie do końca wyparte, bo to jednak numery z minionych lat są stały elementem Set listy podczas koncertów. Patrząc jednak na budowę kolejnych albumów, coraz więcej tasiemców, równie ciekawych i zaskakujących.

 

 

Siedemnasty album to cóż, chyba najbardziej wyczekiwana przeze mnie płyta. Kupiłem winyl jeszcze w preorderze a odsłuch… wyśmienity, choć znowu jest inaczej. Kiedyś ktoś zarzucił, że Ironi spoko ale że kolejna płyta jest inna wzgledem poprzedniej. Uśmiechnąłem się bo idąc tym tropem każda kolejna z tych ostatnich idzie w inną stronę. Tak, to nadal Iron Maiden i nie ma tu mowy o takiej zmianie jaką dokonała w swoim czasie Metallica (tracąc starych a zyskując nowych słuchaczy).

 

Jeden numer wystarczy, choć cała płyta jest genialna i z każdym odsłuchem bliska.

 

 

To, że Iron Maiden uczestniczy czynnie w moim życiu deklarowałem od dłuższego czasu. To nie jakieś „widzimisię”. Jak już wspominałem, do pewnych zespołów trzeba dojrzeć. Od pierwszego odsłuchu minęło ponad dwadzieścia lat, a ja ciągle brnę i chyba od czasu ślubu zaczęło to wszystko mocno przybierać na sile. Tu głównie chodzi o muzykę, z którą jest się na co dzień. W każdej chwili, od smutku poprzez euforię, kiedy czujesz tę moc i spokój. Bez względu na wszystko. Możesz rozstać się na tydzień, miesiąc i wracając po tym czasie czuje się takie same emocje. Gęsia skórka, wzruszenie na myśl przywoływanych wspomnień. Nie potrafię jaśniej opisać.

I tak się uzbierało… płyty winylowe, koszulki, książki.

 

 

A potem przyszedł czas na kolejny tatuaż, ale jaki? Niemal rok chodziłem z tą decyzją, szukając wzorów, projektów i żaden do mnie nie przemawiał. Aż znalazłem reklamę koncertu Iron Maiden z 2018, na którym byłem w rodzinnym Krakowie. Po drobnej konsultacji, poszło.

 

 

 

Temat tatuażu to też ciekawa historia, bo swego czasu nawet rodzice zaprosili mnie na taki jeden z wieczorów, kiedy miałem uświadomić ich o moim wyborze. Wziąłem wówczas laptopa, odsłoniłem rękę i  na dużym ekranie przedstawiłem historie poszczególnych numerów składające się na jego całość.

 

To tyle, dziękuję.

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(05:18)

× 12
Komentarze
@frodo
@frodo · około 2 lata temu
No, podziwiam umiejętność pisania o tego typu muzyce. Ja na IM się wychowałem. Numery typu Number of Beats i inne stare kawałki. Do dziś lubię posłuchać. No i moja pierwsza metalowa katana, miała naszywkę z Eddim. I z kilkoma innymi. Pozdrawiam serdecznie Marcin.
× 4
@MichalL
@MichalL · około 2 lata temu
Cholera zawsze podziwiałem te katanowe dzieła sztuki. Nigdy własnej nie miałem, jakoś nie zdążyłem, potem już kupiłem ramoneskę, skórzane wiązane spodnie i temat katany odszedł w zapomnienie.
@OutLet
@OutLet · około 2 lata temu
Niezmiennie podziwiam. :)
× 3
@ryszpak
@ryszpak · około 2 lata temu
Super felieton, dzięki wielkie.

× 1
@MichalL
@MichalL · około 2 lata temu
Dzięki również :)
@jagodabuch
@jagodabuch · około 2 lata temu
Piekna kolekcja
× 1
@MichalL
@MichalL · około 2 lata temu
Ooo taaak, IM był pierwszym zespołem, który w dość krótkim czasie skompletowałem w wersjach winylowych.

Archiwum

© 2007 - 2024 nakanapie.pl