Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
64 obserwujących. 48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 7 godzin temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
64 obserwujących.
48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 7 godzin temu.

Blog

niedziela, 1 sierpnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.10 (bonus)

Pierwsza „dycha” to już jakoś brzmi. Fajnie, że tematyka muzycznego szwendania znajduje swoich „czytaczo-słuchaczy”  hehe ale to sobie nazwałem. Cieszę się z każdego komentarza, zwykle rano wstaję i z wielką ostrożnością odpalam stronę i obawiam się najgorszego. Widzę te gromy lecące w moją stronę, ale nie. Metal przyjmuje się w tej formie całkiem lekko więc spoko. Wielkie dzięki, choć szkoda, że nie możemy tego słuchać w tej samej chwili. Wówczas pewnie, doznania byłyby większe i można by było je uzewnętrzniać na bieżąco, ale cóż. Cieszę się z tego co mamy. Z drugiej strony może i dobrze, zagadałbym każdy numer, słyszałaś(eś) to przejście na perkusji, weź cofnij, jeszcze raz, zaraz będzie solo, już! A ten bas, liczymy ile uderzeń, raz, dwa… Słuchamy jeszcze raz? Itd.

 

Dzisiaj jest/była ostatnia moja nocka urlopu, zatem moja Żona zainicjowała wieczór na balkonie (mieszkamy w cichym 4-ro piętrowcu). Swoją drogą, sama przesiaduje tam dość często odkąd spełniłem jej marzenie o „idealnym” balkonie. Nie było jednak deski serów, oliwek ale z założenia postawiliśmy na minimalizm. Ona wino, ja klasycznie piwo. Warunkiem była muzyka, oczywiście z winyli (poza YT nie mamy innej). I poleciało, bo co mogłem włączyć przy takiej okazji.  

 

 

U nas jednak poleciała cała płyta – Somewhere in Time (1986). Uwielbiam jak każdą inną. Dzisiaj potrzebowałem jednak czegoś starszego. I w tych warunkach padło na tę. Aaaaaa i co zrobiłem wyciągając ją spośród reszty, która oczywiście ułożona jest chronologicznie? Wysunąłem lekko w górę by móc tylko wyciągnąć z okładki kartonik z płytą (tak, to już jest choroba rozwinięta w zaawansowanym stopniu). Ale dlaczego? Słuchając zastanawiałem się nad tym. Nie wiem. Nie chciałem zaburzyć należytego układu? W każdym razie odkryłem kolejny z przejawów własnych natręctw. Niemalże idealnie ustawione książki, posegregowane wg tematyki, wydawnictw itd., itd. Teraz płyty, w foliach ochronnych bądź tych oryginalnych. Najlepsze, że cała reszta mnie tak nie zajmuje. Ok. Może jeszcze zachowanie symetrii w życiu codziennym. Ale to nie sprawia mi takiego dyskomfortu, z którym nie mógłbym sobie poradzić.

 

Ale wracając, bo już odbiegłem. Taaaa, czub jak nic hehehe. OK. Przesłuchaliśmy na tym balkonie całą płytę i czułem niedosyt. Sięgnijmy dalej – pomyślałem i poleciała „Piece of Mind” (1983) więc posłuchajmy, tak spokojniej…

 

 

Słuchając tego krążka, przyznaję, że zdecydowanie mam najwięcej wytatuowanych elementów z nim związanych, które komponują się w pełnym rękawie ku Iron Maiden. Ale i o tym innym razem. Nieeee nie będzie dzisiaj wieczoru z Ironami, choć powoli się do tego wydarzenia przygotowuję. Nie chcę też burzyć charakteru spontanicznego słuchania, więc wrzucam sobie tylko do folderu jakieś zdjęcia, które mogą mnie wówczas zainspirować. Ale to kiedyś, nie będę się z tym spieszył. Od kilku lat leży ciągle u mnie książka Iron Maiden – Run To The Hills Micka Walla (2005) i co? Nic, bo co mam powiedzieć? Czeka, dojrzewa, bądź ja jako w pełni gotowy by po nią sięgnąć.  

 

Wracamy, wieczór z moją Żoną już dawno się skończył więc polecimy inaczej. Dość przedłużania.

 

Często wymiękam przy filmowych projekcjach, głównie przez muzykę. Dobra już, leci… Oryginalna wersja, chciałem znaleźć koncertową ale tam jest tylko część tego zestawienia.

 

 

Chciałoby się powiedzieć, że to mistrzostwo świata, ale można wrzucić do tego worka jeszcze kilka równie dobrych kompozycji i wtedy ta wyjątkowość straciłaby na znaczeniu.  

 

Albo ten, już prawidłowy koncertowy…

 

 

Wciska w fotel, ciekawy jestem czy Zimmer ma coś na winylu tak z szerszej półki. Kupiłem swego czasu bilety na koncert muzyki Zimmera, to było w 2019 roku (koncert miał być w 2020). Jarałem się, bo w końcu spełniłem marzenie Żony i czekałem na Jej urodziny by dać bilety w prezencie. I co? Dupa. Rozpoczęła się epidemia, a wraz z nią informacja o przesunięciu na 2021. Spoko, pomyślałem, przeżyjemy. Ale na początku roku dostałem informację o kolejnej zmianie terminu na 2022 i to już było dość. Czekam właśnie na zwrot kasy, niech się bujają, zrobię koncert w domu z deską serów hehehehe.

 

 

2CELLOS to dwóch kolesi co wymiatają na wiolonczelach. Tu gościnnie, w genialnym wykonaniu. Można znaleźć spory ładunek znanych numerów według aranżacji tych dwojga. Mi chodziło o ich tło, delikatne, dopełniające geniuszu tego numeru. Druga część już tak do mnie nie przemawia.

 

Byli też Ci, którzy mocno poszli, najpierw w instrumentalne aranżacje numerów zespołu Metallica, potem swoje. Wolę te drugie. Bardzo dobre szorowanie.

 

 

Ale ja mam ciągle w kieszeni niespodziankę. Daan. Coś to komuś mówi? Wydaje mi się, że tylko jak ich odkryłem. Baaaa poszedłem za ciosem i kupiłem DVD z koncertu, ściągając je z Belgii. Niesamowite trio. Zresztą co tu będę się produkować.

 

Najpierw przedsmak tego właśnie koncertu… uwierzcie mi na słowo ale kiedyś ten pierwszy numer był użyty w jakiejś reklamie odkurzacza, swoją drogą teledysk też ma go w użyciu. Wrzucę go na samym końcu.

 

 

szczęki zdążyły już się podnieść? Koncert Mistrzostwo świata. Największe moje osobiste odkrycie, i mógłbym go słuchać w nieskończoność. Dzisiaj trafiłem go po dwóch latach? Znowu przeszły mnie ciarki. Nieeee? To zarzucam pełny numer.

 

 

i ten bez wokalu, choć tu już nie czuć tej energii jaka była podczas koncertu, zrywanych kolejnych włosi na smyczku kontrabasisty, zerknięć pomiędzy muzykami

 

 

Wówczas pokochałem Panią Isolde Lasoen. B. dobry zestaw, ale tylko ten akustyczny. Wcześniej kombinowali z elektroniką i te numery są dziwne, od momentu tego koncertu wszystko się zmieniło. Na lepsze i za to im chwała.

 

To jeszcze inna postać, bez której ta nocka nie miałaby sensu. Tak się składa, że też mam winyl tego Pana. I tu już przechodzimy na głębszy poziom.

 

Grubszy temat. Ludovico nawet miał koncerty w Polsce zanim wszystko się popsuło. Poszedłbym. Był też kiedyś taki film Intouchables (2011) w reżyserii Oliviera Nakache’a i Érica Toledano. W polskim tłumaczeniu „Nietykalni” opowiadający historię czarnoskórego, który podejmuje się opieki nad sparaliżowanym pacjentem.

 

O ten.

 

 

ale wracam do myśli i do tego filmu oczywiście układał muzykę Ludovico Einaudi i proszę, podaję jak na dłoni…

 

 

To najlepszy… moim, skromnym zdaniem.

 

Było coś jeszcze z wokalem, chwila…

oczywiście mam, choć trudno było znaleźć. Tak wychodzenie poza standardowe wpisy określam jako trudne. Często kończą się na pobocznej wyszukiwarce i tropem artysty znajduję artystów mu pobocznych, a potem z gotowym przepisem wracam na YT i krzyczę "sprawdzam", często się udaje.  

 

 

i koniec na dzisiaj, znowu prawie 4-ta, ależ się dzisiaj rozzuchwaliłem w smyczkowych dźwiękach. Zaraz finał, a ja już znam doskonały przepis na to zwieńczenie naszego spotkania. Zacząłem przecież… hehehe tu nie może być przypadków, a jednak. Przecież i Oni posiłkują się smyczkami. Swoją drogą polecam twórczość Ludovico Einaudi jak i trio Daan, wyśmienici kompozytorzy.

 

Ok. Nie przedłużam, finał.

Panie i Panowie…

 

Empire Of The Clouds

 

 

i to jest wymarzony akcent na koniec urlopu

 

Ps.

Odkurzacze, o tym miałem przypomnieć. Jak widać dają radę i w teledyskach i w naszych reklamach choć już nie pamiętam jakiej konkretnie, ale zapewniam, że taka była. Inaczej nie trafiłbym na ten zestaw.

 

Tagi:
#Iron#Maiden#Ludovico#Enaudi#Daan#Hans#Zimmer#2Cellos#Apocalyptica#Smyczki#Wiolonczele#Klawisze#fortepian
sobota, 31 lipca 2021

Muzyczne szwendanie - cz. 9

Z mojej strony jak zwykle dobry wieczór bo zwykle do „wspólnego” słuchania odpalam się właśnie po północy. Z jednej strony dlatego, że to głównie wtedy moi domownicy już na dobre kładą się do łóżek i mało kto jeszcze łazi po mieszkaniu z ostatnimi potrzebami… z drugiej, lubię przesiadywać do rana i cichcem przemykać do łóżka by nikt nie zauważył, że ciągle jestem na nogach. Ostatnio, zasnąłem przyzwoicie, około 22, wstałem chwilę po 5-tej, przed budzikami Żony i starszego Syna. Ogarnąłem się i zacząłem czytać. Wstała Żona i Syn, który zapytał dosadnie… „Tata już wstał czy się kładzie?”. Jak widać, dobrze znają sytuację mimo moich prób ukrywania.

 

Nie mam zupełnie pomysłu na dzisiejszą nockę. Ale zacznijmy tak, bo to dobry temat… niech poleci a ja wytłumaczę za moment.

 

 

Szukaliśmy dzisiaj z Synem, tzn. to ja chciałem mu udowodnić swoją rację. Cóż wyszło jak wyszło i posłużę się kadrem ze swojego profilu FB gdzie uzewnętrzniam się z tego wydarzenia.

 

 

Szukając oczywiście tych miejsc, w aucie leciała ta płyta Judasów, ale to nie wszystko. Dostałem ją w swoim czasie pod choinkę, oczywiście w winylowej wersji. Ale i to jeszcze nie finał myśli. Tuż zaraz zacznie się mój upadek. Żona zdecydowała się na tak odważny prezent kiedy nie miałem jeszcze żadnej z ich płyty w domowych zasobach, a Judas przecież od zawsze tkwił w mej krwi. Ale trafić w tym układzie w idealnie pasującą płytę? To tylko sukces dla oddanego słuchacza. Dostałem ten czarny krążek. Głupi ja, zbyt szczery, zbyt impulsywny. Otworzyłem prezent i zastygłem. Super, pierwszy mój Judas (ich drugi patrząc na chronologię). Żona widzi moją radość i cytuje „bo piszą w internecie, że to ich najlepsza płyta”… chyba dla nich – rzuciłem nie zważając na konsekwencje. W moment prysnął świąteczny czar, czasem mówię szybciej niż zdążę przeanalizować, ale już nic nie mogło zawrócić mych słów. W rezultacie odtąd płyty kupuję sobie sam. Jasne, że mi wstyd ale cóż. Wypadek. Stało się. Musiało mocno zaboleć, widocznie musiało Jej bardzo zależeć by trafić w sedno. Jak widać, zgasiłem to bardzo szybko.

 

A tu proszę, tylko sześć lat różnicy pomiędzy płytami.

 

 

Nikt tamtego wieczoru już nie odwróci więc dzisiaj brniemy dalej. Mistrzowskie wykonanie, energia kompozycji, płyty, której słuchamy z Żoną najczęściej. Niczym Ironi, jeden numer, a tak wiele zmian.

 

 

Dobry rytm, prawie jak przechadzać się spokojnie niosąc za sobą złowrogie spustoszenie, a nagle rzucać się w ulotność, wzniosłość i refreeeen. Doskonałe.

 

Żona nie podjęła już nigdy tematu płyt w formie prezentu. Trochę szkoda, ale szanuję. Też bym był zniesmaczony w zaistniałej sytuacji.

Ok. Niech tak zostanie, dzisiaj nocka Judasów. Ale zanim polecimy z tak odważnymi gitarami, była też płyta numer jeden i mój ulubiony…

 

 

Mistrzostwo świata hehehe… Buja się ciało, kołysze na boki, ach.

 

A w tym przypadku, do poniższego numeru stroję gitary. Tak, niektórzy używają elektronicznych stroików, które na wyświetlaczach pokazują czy napiąć konkretną strunę wyżej bądź opuścić niżej. Ja słucham Judasów, więc wiedząc jak grają ten numer czuję gdzie powinien pasować dźwięk i tyle mi wystarczy.

 

 

Już czuję, że z finałem nie będzie problemu, ale póki co słuchajmy. Kolejny hicior… już po samych bębnach wiadomo o co chodzi…

 

 

To teraz z grubej rury… znowu bębny

 

 

i numer w którym swego czasu się zakochałem, Sentinel, urzekł mnie oczywiście gitarowo, nawet potrafiłem zagrać wstęp i już w moim wykonaniu brzmiał obłędnie a w ich… poezja

 

 

solo na dwie gitary niszczy…

 

i na chwilę spokojniej

 

 

i jeszcze głębiej

 

 

musiałem posłużyć się numerem bezpośrednio z płyty, gdyż żadna z wersji koncertowej nie wystarczająco przenosiła delikatność numeru. Za duże były straty na jakości. Zbyt wiele różnic.

 

Dobra to finał i znowu dylemat, co do wersji. Koncertowa czy studyjna. Ćśśśś.

 

Full ekran, głośniki na maksa i lecimy pod dobry sen…

 

 

Tyle na dzisiaj,

Tak jednoznacznie…

 

Dziękuję za uwagę,

Miłej…

 

Nie to jednak nie koniec, ostatnia płyta przecież, chociaż jednej numer. Zespół powstał w 1969 roku, póki co ostatnia płyta ujrzała światło dzienne w 2018 roku, to prawie pół wieku na scenie, w studiu itd. Należy im się.

 

 

i jeszcze

 

 

cholera, cała płyta niszczy.

 

Tak, mógłbym tak jeszcze przez kilka godzin. Aż boję się „muzycznych” z Iron Maiden, bo chyba będę pisał przez kilka nocy.

 

 

Ale to już  był ostatni, jest prawie 4-ta, niedługo wstaje moja Żona do pracy więc dla mojego dobra będzie lepiej jak szybko wyłączę wszystko. Starszy Syn poza domem, więc nie będę przeszkadzać, zniknę w Jego pokoju. Cichutko, jakby nigdy nic.

 

Miłego weekendu,

Pozdrawiam,

M

Tagi:
#muzyka#metal#heavy#judas#priest
wtorek, 27 lipca 2021

Muzyczne szwendanie – cz.8

Kalendarzowy pierwszy dzień urlopu i już zaburzony rytm. „Muzyczne…” w poniedziałek? Kto by pomyślał. Tak wiem, że już wtorek ale to nocne przejście się nie liczy ;).

 

Na bank zdarzyło się Ci się kiedyś nucić jakiś numer nie wiedząc czym jest. Znajoma nutka, a jednak ciężka do zweryfikowania. Dzisiaj jest już mnóstwo narzędzi, które pomagają znaleźć tytuł i wykonawcę. Może to być archiwum radia o ile stamtąd popłynęła, albo te mechanizmy pozwalające na przyłożenie telefonu do głośnika i szybką weryfikację ze wszystkimi dostępnymi informacjami. Ale kiedyś nie było tak łatwo. Jak większość znanych mi miłośników grania, nagrywałem na kaseciaka audycje z radia, poszczególne numery podczas list przebojów, a później teledyski z MTV z niedzielnego Top 20. I tak właśnie budowałem własne zasoby muzyczne zespołów, które jeszcze nie dotarły w oficjalnych wydaniach do dworcowego stoiska w moim mieście (miałem wówczas może ze szesnaście lat).

 

Najgorsze w tym wszystkim, to nie uchwycić nazwy zespołu i tytułu numeru jakiejś nowości. Mogłem się wówczas domyślać, zgadywać ale w tym konkretnym przypadku nijak nie potrafiłem sobie poradzić. Nie było wówczas internetu, a ja miałem nagrany cały numer i ostatnią część wypowiedzi redaktora, który go puścił… zdążył powiedzieć (jak mi się wówczas wydawało) „hell the new age” i tyle. Numer ciężki, wolny, z głośnym wokalem, niskim ale wyrazistym. Melodyjny, solówkę przejęła lekka nutka ale i tak był jak walec względem naszych rodzimych zespołów, które wówczas nagrywałem. Mógłby niszczyć wszystko na swojej drodze. Był moim objawieniem, który otwierał mi oczy na cięższe brzmienia, a jednak wciąż daleki, bo nie potrafiłem go umiejscowić. Czułem się zagubiony. Z jednej strony dostałem potężną dawkę emocji, z drugiej ciągle nieodsłoniętą kurtynę. Wówczas się poddałem, ale nie wyrzuciłem kasety (mam ją do dzisiaj). Tak, obecnie wiem co to za numer, ale do kulminacyjnego objawienia minęło parę lat. Zaczynałem już wtedy przygodę z graniem, tworzyć zespoły. Wówczas pogrzebane dźwięki wypłynęły po raz kolejny i oniemiałem. Znowu poczułem się jako nastolatek, bo przecież… ja to znałem, słyszałem w dniach premiery. Szwedzki metal, patrzyłem na kumpla, który mi to puścił i prawie wyskoczyłem ze swoich ciężkich butów. Niesamowite.

 

Ok. Dość przeciągania. Kurtyna w górę.

 

 

i o to tyle zachodu? Hehe. Tak właśnie… ejjj czekaj, rytm pasuje do walca? RAZ, DWA, TRZY, RAZ, DWA, TRZY…  ok nie do końca, ale można byłoby to przekłamać w krokach. Dałbym radę.

 

I co? Dobry numer. Jakieś trzy lata temu miałem podobną sytuację. Tak, dobrze liczę bo ze Szwagrem spotykamy się średnio raz w roku w jego ogrodzie. Widzimy się oczywiście częściej, ale na takie nocki nasze Żony nie patrzą z uwielbieniem. Zatem to swego rodzaju zawsze uroczystość i niejako czas by nadrobić wszelkie zaległe, męskie tematy. On fan Pink Floyd, ja Iron Maiden mimo to nie słuchamy swoich faworytów. Błądzimy gdzieś pomiędzy. I jakieś trzy lata temu zapodał mi nutkę, gdy wówczas często wyjeżdżał do pracy za granicą. Mówił, że tak rozpoczyna swój dzień. Szybkie śniadanie i ta nutka. Znałem ten numer ze słuchu, ale na drugi dzień o nim zapomniałem w całym zestawie tych jakie wówczas słuchaliśmy.

 

Jakiś rok później przypomniałem sobie tamten wieczór i bolesny ranek. Pytam o ten numer, On podaje mi wykonawcę więc szukam. Jeden numer, pudło, kolejny, pudło. Piszę jeszcze raz, nie dogadaliśmy się. Minął rok, nie potrafiąc dojść do porozumienia. Gdybym miał choć ułamek tekstu, ale nie miałem nic poza jego mglistym wyobrażeniem. Drugi rok, kolejne spotkanie, kolejna próba podciągnięcia tematu i znowu pudło. Wkurzyłem się, bo jak przy obecnej technice nie znaleźć numeru? Jak mógł nie pamiętać? I faktycznie, nie kojarzył, nie potrafi sobie zilustrować sytuacji, wydarzeń na obczyźnie. No nic. W tym roku znowu się spotkaliśmy i znowu zapytałem, baaa na drugi dzień napisałem prawie elaborat jak mógłby ten numer wyglądać. Że rozpoczyna się paroma dźwiękami i mówionym niskim wokalem. Potem rytm jak u Toma Jonesa tego od Sex bomb. Podesłał mi odpowiedź że to Tom Waits. OK. Przewaliłem prawie cały repertuar ale nieeeeee. Znowu nie.

 

Nic mi nie pasowało. Słyszałem ciągle ten numer w głowie, miałem go na końcu języka ale nie potrafiłem go nawet zanucić. 3 lata. Poszedłem w stronę Toma Jonesa, to było całkiem niedawno. Aż moja Żona z dziwnym spojrzeniem pytała mnie „a co Ty teraz słuchasz”. Stawałem się nerwowy bo czułem, że jestem blisko.

 

 

potem już wszystko mi się zlewało w głowie. Rozpoczynałem nucenie tym poszukiwanym, a nagle przechodziłem w refren z odsłuchiwanych.

 

 

Masakra tak się katować. Podobno wystarczy zostawić temat głowie i sam się rozwiąże. Tak, tak. Znam już te rozwiązania po latach. Nie, dziękuję, chciałbym już. 

 

Odrzuciłem Youtuba i postanowiłem podejść do tematu inaczej. Zapodałem w wikipedii hasło Tom Jones bo najbardziej mi się kojarzył z rytmem i wcisnąłem szukaj. Bla, bla, bla… pojawiło się hasło soul, a wraz z nim czołowi wykonawcy. Przystanąłem i zacząłem przeglądać nazwiska. James Brown, Stevie Wonder, Diana Ross i między innymi On. Kiedy zobaczyłem to nazwisko wiedziałem, że to już koniec poszukiwań. Po odsłuchaniu, wysłałem link do Szwagra. Po chwili uzyskałem odpowiedź „a to ten numer przy którym rozpoczynałem dzień za granicą”. Opadły mi łapy, ale jednocześnie czułem się spełniony. Znalazłem i to się wówczas liczyło. Wygrałem. Wszystko się zgadza, niski recytowany wokal, rytm.

 

 

 

Czasem nie pomaga ta cała, dostępną technika, oczywiście może w wybranym momencie, ale przy specjalnych zadaniach staje się głucha i bezużyteczna. Rozładowując napięcie proponuję tego Pana (podczas poszukiwań przewaliłem tych nazwisk sporo).

 

 

 a teraz ten bardzo dostojny Pan. Jak On się rusza.

 

 

a dalej to już lawina w stronę rock’n’rolla

 

 

i coraz głębiej

 

 

Niesamowite ikony muzyczne. Tyle, że ja na początku tego spotkania szukałem numeru Unleashed i jak widać nieźle poszedłem w bok.  Ale to nic, bo zmierzam ku końcowi tej przygody. Zatoczyłbym w końcu koło jak zwykle to się odbywa. Z tej perspektywy to będzie mocne uderzenie. Dalekie od bluesowego grania, ale rytm ciągle się zgadza. Wszystko w punkt i choć nieco szybciej, jest również dobrze. Ostatni numer.

 

 

Dziękuję za uwagę,

Pozdrawiam - Michał

Tagi:
#Rock#Soul#Metal#muzyczne#wspomnienia
niedziela, 25 lipca 2021

Wehikuł czasu (REBIS) recenzja inna niż wszystkie

 

 

 

Od paru tygodni uskuteczniam plan pt. nadrabianie zaległości. Względem tytułów, które dawno zniknęły z półek sklepowych ale również serii, która rozrosła się już na tyle, że pokaźny stos mógłby niepostrzeżenie zwalić mi się w końcu na głowę. Tak, mam na myśli serię – Wehikuł czasu od wydawnictwa REBIS, której pozycje zwykle traktuję z pewną ostrożnością i jak dotychczas każda okazała się na swój sposób wyjątkowa.

 

Na kolejny rzut wybrałem trzy tytuły, które mimo różnych autorów oraz czasu powstania łączy jedna wizja – apokalipsa ludzkości. Czasem skupiona tylko na wybranym obszarze, czasem rozsiana na skalę światową po dwóch stronach równika. Wszędzie bardzo podobny obraz, zniszczone i ociekające brudem miasta. Zwiększona przestępczość. Ubóstwo, zanikająca przyroda i brak nadziei. Te elementy będą tłem dla poniższych pozycji.

 

Gdzie dawniej śpiewał ptak – Kate Wilhelm

Wydawnictwo REBIS (2020)

 

Konflikt nuklearny, choroby i zmiany globalne, nie pozostawiają złudzeń. Kończy się rasa ludzka wraz z kolejnym bezpłodnym pokoleniem. I tu z zuchwałym pomysłem przychodzi rodzina Sumnerów i ich naszpikowany aparaturą ośrodek badawczy. Klonowanie. I choć z początku rozwiązanie dawało spore szanse na powrót do normalnych czasów, to w rzeczywistości okazało się, że natura nie lubi wiedzy z probówek. Projekt musiał w końcu wymknąć się spod kontroli.

 

Kate Wilhelm swój pomysł na ludzką tragedią oparła na błędnym kole. Seryjnie produkowanej osobowości względem naturalnym, indywidualnym cechom. Wyuczona i powielana wiedza wobec kreatywności i przejawami geniuszu. Jaki byłby świat gdyby wszyscy wiedzieli to samo, gdyby nikt nie potrafił wprowadzać udoskonaleń? Kim byśmy byli bez marzeń i pragnienia przekraczania granic.

 

Przestrzeni! Przestrzeni! – Harry Harrison

Wydawnictwo REBIS (2019)

 

Nowojorskie ulice. Ludność rozrosła się do takiego stopnia, że ciężko jest swobodnie przejść chodnikiem. Woda wydawana na „kartki” i bezwzględna masa głodnych mieszkańców, która w obliczu zagrożenia z pewnością ruszy za instynktem przetrwania. Ale to tylko drugi plan. Głównym motorem fabuły jest prowadzone śledztwo przez detektywa Andego Ruscha. To między innymi z jego punktu widzenia, często pod naciskiem przedstawicieli wpływowej klasy, będziemy poznawać ciemne strony miasta i łączyć poszczególne fakty (choć nie do końca).

 

Harry Harrison uwzględnił w swojej powieści wyraźny podział klas względem zamożności mieszkańców. Bogaci odosobnieni za grubymi murami i ochroną oraz cała reszta zamieszkująca ulice, wnęki budynków czy przybrzeżne barki. Dramat na każdym dostępnym kroku, gdzie oblicze światowej zagłady jest szansą na zmniejszenie populacji i podniesienie statusu najuboższych. W istocie powstał ciekawy kryminał, choć czytelnik w tym przypadku poznaje prawdę o wiele szybciej niż jego bohaterowie.

 

Ostatni brzeg – Nevil Shute

Wydawnictwo REBIS (2021)

 

Wojna atomowa zebrała swoje śmiercionośne żniwo na półkuli północnej. Australia ciągle trwa i obserwując konsekwencje światowych mocarstw przygotowuje się na nieunikniony koniec. Śmiercionośne promieniowanie wraz z ruchami powietrza napłynie w końcu i tutaj, a z nim koniec nadziei, że coś może się jeszcze zmienić. Atomowy okręt pod kapitanem Dwightem Towersem przemierza dostępne wody oceniając straty oraz szukając najdrobniejszych oznak życia. To już tylko kwestia miesięcy bądź tygodni, aż i ten obszar zatonie w trującym powietrzu.

Nevil Shute dla odmiany, mimo militarnego charakteru powieści, poszedł mocno romantyczną ścieżką. Dwie wyraźnie zdefiniowane pary pozwalają dostrzec aspekt rodzinny. Bliskości, dbania o tę drugą połówkę. Niesamowicie ukazane zostało również społeczeństwo, jako gotowe na nadchodzący koniec. Jak żyć skoro nadciąga to co nieuniknione? Użalać się i budować nietrwałe schrony? A może bawić się i spełniać marzenia póki jeszcze jest czas?

 

Gdyby spojrzeć na te pozycje z osobna, każda może wydawać się wyjątkowa i z pewnością znajdzie swoich fanów. Mimo to, powyższe tytuły za każdym razem pokazują inną receptę na przetrwanie ludzkiego gatunku. Taki ułamek tragedii, która rozgrywa się na tle założonego zagadnienia. Z jednej strony to czynne poszukiwanie rozwiązania skupione na nauce, w drugim bierne przyjęcie stanu i oczekiwanie na pomocną dłoń rządu aż kończąc na nostalgicznym porządkowaniu swoich spraw.

 

I to właśnie ta ostatnia pozycja wywarła na mnie największe wrażenie. „Ostatni brzeg” wywołuje mnóstwo emocji. Wyraźnie ukazuje świadomą rezygnację z walki i ciągle kurczący się czas względem nieuniknionego końca. Swoją drogą przywołuje wiele innych obrazów ale w głowie mam ten konkretny, który pasowałby tu idealnie. Był niegdyś film gdzie córka w finale pojechała do skłóconego ojca i razem stanęli na brzegu przed nadciągającą falą, która miał zniszczyć wszystko. Mam, to obraz w reżyserii Mimi Leder – Deep Impact (1998).  Ten kadr doskonale wpisuje się charakter tej pozycji.

 

Ps.

Jeszcze nawiązując do Ostatniego brzegu. Czekałem do samego końca. Przed oczami miałem tragiczny koniec, który tak piętnowany mógł się również skończyć na wzór obejrzanego niegdyś filmu The Mist (2007) w reżyserii Franka Darabonta. Myślałem, baaa miałem nadzieję, że w tej romantyczności dostanę kopa na miarę takiego rozwiązania. No cóż. Nie można mieć wszystkiego.

Tagi:
#Apokalipsa#Rebis
niedziela, 18 lipca 2021

Muzyczne szwendanie – cz.7

Nie mam w głowie żadnego planu na dzisiejszy wieczór, padam po minionym tygodniu i chyba przyszedł czas na chillout. W czwartek świat otrzymał w prezencie najnowszy singiel Iron Maiden. Zdążyłem go już przesłuchać w każdej dostępnej mi kombinacji, na telefonie, w aucie i oczywiście na domowym sprzęcie. Słuchając zespołu od ponad dwóch dekad, ciężko być obiektywnym, zatem przyjąłem go jak każdy poprzedni, choć wiem, że na głębsze analizy jeszcze przyjdzie czas.

 

Oto on, niedługo minie 6 lat od ostatniego studyjnego krążka, zatem jaram się, że nowa płyta nadciąga.

 

 

 

Lekko i przyjemnie, chwytliwy refren… Zwykle single Ironów nie należą do tych, które miałyby stać się hitami, zatem wierzę, że to preludium do głównego dania.

 

Dzisiaj znowu przewalałem strony z płytami winylowymi, które warto byłoby mieć w domu. I taki Led Zeppelin… Wszystkie sztandarowe numery znajdują się na różnych płytach. Zbankrutuję. Książki, płyty.

 

 

Temat płyt winylowych pojawił się u mnie jakieś 2 lata temu. W międzyczasie padł mi odtwarzacz cd, komputer poszedł do pokoju Syna, a nowy laptop pozbawiony już został tego komfortu. Starsze numery z YT jak i mp3, którymi posiłkowałem się do tej pory zawsze generowały straty dźwiękowe, niedoskonałości tworząc marne kopie względem oryginalnego brzmienia. Wybór poszedł w kierunku płyt winylowych będąc jednocześnie osobistym biciem się w piersi za pozyskiwanie muzyki z pirackich źródeł. I tak krok po kroczku tworzy się domowa biblioteka tzw. czarnych naleśników, z których brzmienie jest nieporównywalne z żadnym innym.

 

To polećmy z kolejnym kawałkiem.

 

 

 

Wracając do płyt. Budując wszystko od zera, na początku miałem tylko jeden priorytet – Iron Maiden hehe. I udało się, w ciągu kilku miesięcy, nadwyrężając domowy budżet, wszystkie studyjne albumy były już na odpowiednim miejscu.

 

 

Ale czym dalej w las… tym więcej pokus i tytułów typu „must have”. Nic to, drobnymi kroczkami jak zwykle mawiam. W końcu wszystkie trafią do domu :)

 

Mówiłem już, że cenię klasykę?

 

 

I jeszcze ten, uwielbiam ten klimat z minionej epoki, stroje i przede wszystkim styl. Niesamowite indywidualności, które stawiały milowe kroki i odcisnęły głęboki ślad na scenie muzycznej. Genialne wykonanie.

 

 

 

A to… to już zupełnie petarda. Ktoś jeszcze pamięta o tym zespole?

 

 

Ten wieczór w tejże kombinacji nie mógłby odbyć się bez mojego numer 1 ekipy Davida Gilmoura

 

 

Zrobiło się bardzo nastrojowo. W głowie świta mi jeszcze jedno nazwisko i budzimy się choć można byłoby tu jeszcze tkwić i sycić się podobnymi dźwiękami.

 

 

oooo Matko, jak dawno tego nie słuchałem. Ale za chwilę kolejna petarda.

 

 

Mistrzostwo świata, delikatność, zmysłowe trącanie strun i głos, którego nie można pomylić. Ależ się dzisiaj uzbierało perełek. Klimatyczny wieczór. Dobra to ostatni flagowy? A pewnie, że tak (Babki nieźle wyciągają góry).

 

 

I co? Koniec? Zataczamy koło?

Zakończę zatem nie tyle Ironami co dubletem z solowej płyty wokalisty.

 

 

Fajnie się poskładało. Jak widać na załączonym obrazku szwendać się tu i ówdzie to fajna sprawa, nic do końca nie jest jasne, a krocząc nieokreśloną ścieżką można dotrzeć do wielu skarbów.

 

Miłej niedzieli,

Pozdrawiam,

M

Tagi:
#muzyka#klasyka#metal#rock
niedziela, 11 lipca 2021

Muzyczne szwendanie – cz.6

Byłem dzisiaj z Żoną i naszym młodszym Synem w kinie na Black Widow. Tak to się już przyjęło, że na każdy film ze stajni Marvela idziemy naszą, żelazną trójką. Jeśli lubicie fantastykę o super bohaterach, szybką i widowiskową akcję, efekty specjalne, ten obraz na tle całej serii, ustawiłbym na jednym z wyższych części podium. Dobrze wkomponowany w wydarzenia z innych odsłon daje poczucie, że wszystko dobrze trzyma się całości. Ale to co na ekranie to raz, a przecież w głośnikach jeszcze jest sporo do uchwycenia. I tutaj miłe zaskoczenie. Pierwszy numer i świetnie wkomponowany w scenę „American Pie”… wyszło genialnie.

 

 

Jak się okazało, to był jedynie wstęp do głównego dania, który miało się wydarzyć za chwilę. Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki kolejnego utworu, zareagowałem instynktownie. Znałem ten tekst, chodź wykonanie daleko odbiegało od oryginału. Nie było ciężkich gitar, mimo to chłonąłem każdy jego dźwięk. Ciarki przeszły mnie po ciele. Zwykle w takich momentach towarzyszy mi jeszcze roztrzęsienie do takiego stopnia, że wygląda jakbym się wzruszył. Łzy stają w oczach, a na twarzy szeroki uśmiech. Ciężko mi to wytłumaczyć, określić. Tak już mam przy niektórych numerach i po latach występowania, przestałem analizować ten sposób reagowania. „Ten typ tak ma” i tyle. Nie potrafię tego powstrzymać, nie umiem kontrolować. Staje się i koniec ale wówczas wiem, że to jest ten właśnie numer, wykryty wewnętrznym „radarem”. Na szczęście, efekt nie pojawia się ponownie po kilku pętlach tego samego numeru. OK, starczy wyjaśnień, niech już w końcu poleci, bo to dla mnie dość wstydliwy temat…

 

 

I co? Znacie ten numer? Niesamowita odskocznia dla grunge’ego oryginału nieprawdaż? Czekam na opinie. Celowo wyszukałem dokładnie ten sam fragment, który ja doświadczałem…

 

Kończymy rodem wstępu od zagadki i jeszcze o dekadę cofnijmy się w czasie. Tak, to wtedy pierwszy raz można było usłyszeć ten numer wraz z pojawiającą się płytą „Blizzard of Ozz”. Oto gitarzysta Zakk Wilde w solowym projekcie Ozzy’ego Osbourne’a. I teraz uwaga bo to bardzo ważne. To wycinek z najlepszego koncertu jaki słyszałem, więc numer powinien rozpocząć się od 1:03:55 (postaram się to odpowiednio ustawić, by link ruszył w tym właśnie momencie.

 

 

Jeśli byliście uważni, po drugiej stronie sceny grał charakterystyczny basista, którego można dzisiaj obserwować w gronie równie znanego zespołu. Tak, to Robert Trujillo, który rok później zasilił szeregi grupy Metallica (w miejsce Jasona Newsteda). Można powiedzieć, że dla zainteresowanego był to doskonały transfer, gdyż na samym starcie,  na poczet przyszłej współpracy Trujillo dostał od zespołu 1 000 000 dolarów. Tak, pełny milion. Niewyobrażalny rozmach. Zatem teraz skosztujmy numeru rodem z pierwszej płyty (tych lepszych czasów)…

 

 

Chyba jako jedyni ustawiają scenę wewnątrz obiektu. Co prawda pozbywają się w ten sposób tylnej scenografii, która nadaje głębi, charakteru względem poszczególnych numerów, jednak z drugiej strony zmniejsza dystans względem publiczności. Dobry i oryginalny patent.

Ok podsumowując, był Ozzy Osbourne, Zakk Wilde potem Trujillo, Metallica, a miało być sentymentalnie. Trochę tak bo wróciliśmy do starych czasów. Brakuje mi jeszcze jednej cegiełki. Zespół Pantera. Kiedyś już mi się udało go przemycić.

 

 

Kolejny zespół z tych bardziej rozpoznawalnych względem różnorodności, własnego brzmienia i wokalnej chrypy. Doskonały gitarzysta Darrell Lance Abbott, który w swoim czasie stał się ikoną nowych rozwiązań i połączenia ciężkiego, gitarowego brzmienia z nieklasycznym rytmem. Wszystko to spadło na mnie niczym ogromny głaz i niejako otworzyło oczy. Gitarowe „dżydżydży” nabrało tu głębszego znaczenia, bo jednak można ciężko bez większego przyspieszania tempa.

 

 

Bardzo charakterystyczny zespół. Ale i jego czas świetności przeminął i gitarzysta Darrell stał się elementem nowej formacji Damageplan.   

 

 

i tu trafia się gościnnie Zakk Wilde z poznanego już dzisiaj Ozziego Osbournea. Przypadek? Ciekawie się to złożyło, bo nie słyszałem wcześniej tego zestawienia. Ale do rzeczy. 8 grudnia 2004 fanatyczny fan zespołu nieistniejącej już Pantery wszedł na scenę podczas koncertu Damageplan i strzelił do Darrella winiąc go o rozpad macierzystego zespołu. To był koniec pewnej epoki, śmiałego podążania poza klasycznym rytmem. Pantera i Darrell Abbott nie odbiegali tak mocno od gatunku jak Slipknot czy cała reszta ambitnego hardcore’owego grania. Tamtej pustki już nikt nie zdołał wypełnić.

 

Zataczajmy już koło bo późna godzina. Zakk Wilde w solowej formacji Black Label Society oddaje hołd temu niesamowitemu gitarzyście… tak po prostu, jako fan i przyjaciel.

 

 

i bonus (koncertowa wersja) w nieco niższej tonacji za to wstępne solo zdecydowanie wynagradza wszelkie różnice.

 

 

i to raczej tyle w dzisiejszej podróży. Sporo się wydarzyło, dużo milowych przystanków. Fajnie. Jeszcze nie wiem jaki deser zapodać bo wciąż brzmi mi w uszach koncertowy „In This River”. Hmmm. Mam.

 

 

Powinno rozpocząć się od 1:20:22… odpowiedni finał.

 

Dziękuję,

Pozdrawiam

M

niedziela, 27 czerwca 2021

Muzyczne szwendanie – cz.5

Ostatnie dwa weekendy spędziłem na przeglądaniu samochodowego pendrive’a. Oooo nie bez powodu. Mam na nim swoje ulubione punkty, które słucham od lat, tyle, że kiedyś przerzucałem płyty z cd na mp3 na szybko. Dzisiaj technologia pozwala to wszystko skompletować by na wyświetlaczu auta pojawiała się okładka płyty, tytuł albumu i oczywiście utwór w należytej kolejności. Postanowiłem naprawić wszelkie niedoskonałości, zaopatrzyłem się w odpowiedni program i przystąpiłem do działania. Każdy zespół krok po kroczku dopasowywałem względem tytułu, okładki i roku wydania. Skończyłem i choć zmienioną wersję mam ciągle na komputerze, to boję się, że jednak coś skopałem. Muszę zaktualizować pendrive’a i wszystko stanie się jasne. Zajęło mi to dwa weekendy, a miałem tylko kilka zespołów w pełnych, bogatych dyskografiach. Swoją drogą przeraża mnie wizja kolejnych zmagań, patrząc na stos płyt, które chciałbym dołączyć.

 

Ale do brzegu. Nasłuchałem się sporo. Ponad siedemdziesiąt albumów i choć większość znam na pamięć, to miło było wykonać zadanie specjalne. Tak, jestem dumny choć rezultat moich zmagań ocenię w niedzielę, gdy zaktualizuję dane. Gdybym miał teraz sito i odrzucił to co już przerabialiśmy na dotychczasowym szwendaniu, nie znajdzie się zbyt wiele nowości.

 

Auto mamy we dwójkę, ja i moja Żona, więc jakaś podzielność muzyczna też powinna być. Zacznę od numeru, który Ona uwielbia, a ja niegdyś nawet nauczyłem się go grać na gitarze, by zaimponować hehe. Uwierzcie, że opadła Jej szczęka kiedy puszczając głośno ten numer wyciągnąłem akustyka i zacząłem grać dźwięk w dźwięk. Patent działa od lat hehehehehe

 

 

I faktycznie, jeden album Ed Sheerana leci w kółko jak przejmuję auto.  Jak do tego podchodzę? Nie mam uprzedzeń, rozumiem fascynacje konkretnymi dźwiękami. Cieszę się, że moja Żona ma również nutki, które ją uskrzydlają. To bardzo ważne. Mieć przy czym się zatracić, odlecieć czy nawet rozryczeć. Muzyka oczyszcza.

 

Cholera, olać tego pendrive’a… mam myśl. Polećmy z nutkami o miłości. Hehehe a jak i zobaczymy co z tego wyjdzie. Najwyżej skasuję. Uwaga leci.

 

 

Na pierwszą projekcję filmu „Bohemian Rhapsody” zaprosiłem Mamę do kina. Potem zgadaliśmy się z kumplem na jego domowej „wielkogabarytowej” projekcji z wersji płytowej, a później jeszcze raz z Żoną w zaciszu domowym. I za każdym razem wymiękłem przy tym numerze.

 

 

Ale nie od filmu zrodziło się moje uznanie dla tego artysty. Sukcesywnie zabieram moich członków rodziny na występy projektu pod nazwą Queen Symfonicznie. Zacząłem znowu od Mamy, rok później moja Żona (wszystkie ryczą hehe). Przyszedł czas na młodsze pokolenie i aż jestem ciekawy reakcji starszego syna. A oto mały skrót co go czeka. Jeśli spotkaliście się z nazwą zespołu, polecam!

 

 

I jeszcze jeden numer z czasów złych, z dala od publiczności i konkretnego nagłośnienia.

 

 

Tak, już czuję, że odbiegłem od tematu, ale cóż. To muzyczne szwendanie. Nie zawsze do końca wiadomo gdzie droga poprowadzi. Dzisiejszy temat jak widać kształtuje się na bieżąco więc brnijmy. To poklatkowe granie przypominało mi o kolejnych naszych skarbach.

 

Uwaga to będzie petarda… Polacy dają radę, a przynajmniej muzycznie!!!

 

 

i oryginał dla niewtajemniczonych

 

 

Ale z tą ekipą odbyły już grubsze nagrania.

 

Iron Maiden

 

 

Judas Priest (brawo dla perkusisty za wstęp)

 

 

Matko już 03:38 więc zatoczmy koło i kończę to szwendanie z numerem Queen w wykonaniu naszych muzyków.

 

 

Kładę się,

Pozdrawiam

M

niedziela, 30 maja 2021

Muzyczne szwendanie – cz.4

To był ciężki tydzień, więc ucieczka do muzycznych uniesień wydaje się o tej porze najlepszym rozwiązaniem. Póki co nie mam pomysłu na temat, ale dajcie mi chwilę, muszę znaleźć słuchawki by odpowiednio wprowadzić się w stan.

(30 minut później)

To lecimy. Na Facebookowym profilu od nie pamiętam kiedy mam wpisane motto – In the name of rock’n’roll. W swoim czasie podyktowane zostało przez nasz numer Damage Case o tym samym tytule. I tak jakoś zostało, a ja nie odpuszczam.


Swoją drogą jak teraz sprawdzam, materiał z tamtego studia został wydany również w Kolumbii (2011) w limitowanej wersji kasetowej w ilości 333 sztuk. Do diabelskiej liczby ciągle daleko, ale przez te lata, undergroundowe kopie może i rozrosły się do wymaganej liczby.

Ale ja nie o tym. Rock’n’roll dla starszych pokoleniem, chociaż nie. Źle. Bo zdarzały się niegdyś sytuacje, że ktoś mnie pytał przed koncertem co gracie, odpowiadałem rock’n’roll i wówczas następowała chwila ciszy, a za nią pytanie – Prasleya? Właśnie i takie jest postrzeganie gatunków, które przecież na przestrzeni lat ewoluują. I gdyby pójść tym krokiem, dojdziemy do wspólnego wora. Do rodowodu, który odcisnął na tyle mocny ślad, że pewne gatunki będą się mieszać ze sobą, różnić detalami, mimo to brzmiąc podobnie. Czy to na zasadzie ilości taktów i rytmiki jak i klasycznego brzmienia. Rzucając hasło rock’n’roll najszybciej zdefiniować go Elvisem Prasleyem czy też Chuckiem Barrym.


i


Ale z biegiem lat wszystko się zmienia. Od światopoglądu, modę, technikę i oczywiście muzykę. Z czasem brzmienie gitar uzyskiwało coraz więcej głębi, lepszego przesteru (tego dżydżydży), przez co ścieżka dla danego instrumentu robiła się coraz bardziej szersza w zapisie i cięższa w odbiorze.

Zaczniemy od zespołu Hawkwind gdzie znajdziemy pewnego Pana, a zarazem późniejszą ikonę ówczesnego rock’n’rolla. Najlepsze, że w tekście pada nazwa zespołu, na którego czele już nie długo dumnie wypnie swój bas.


Tak to jegomość Lemmy Kilmister. Zatem skosztujmy finalnej wersji życiowych poszukiwań.


i w hołdzie przyjaciół z zespołu The Ramones


i to jest ówczesna klasyka choć Lemmy’ego nie ma już na tym świecie. Udało mi się raz uczestniczyć podczas ich koncertu w Polsce. Wiele emocji, które zostaną pewnie do końca.

Tak właśnie rodzą się inspiracje, tak czerpie się ze źródła. Następny zespół który warty jest uwagi to mieszanka kilku muzyków. Na co dzień grają nieco cięższą muzykę, ale cóż. Eksperymenty to czasem dobra zmiana, a w ich przypadku wypadło to wyśmienicie. Mieszanka muzyków z Dimmu Borgir, The Carburetors i innych. Co z tego wyszło? Oto norweska odmiana rock’n’rolla.


Skład zespołu niestety często ulegał późniejszym zmianom i po drugiej płycie wszystko poleciało na łeb, na szyję. Ale znalazłem. Numery z 2019 roku, gdzie gościnnie śpiewa pierwszy wokalista, bądź to On jest gospodarzem a gościnnie jest gitarzysta, bo reszta jest mi nieznajoma. Zaraz wybiorę odpowiedni. Oj i dupa, niestety nie ma mojego numer jeden ale niech będzie tytułowy.


Koleś ma niesamowity głos. Ta głębia. Ach. Rewelacja.

No dobra, to tak jak być powinno na spotkaniu z ukochaną kobietą… róże, wino?… Zatem to idealny rock’n’roll… Genialny w swej prostocie, i ten tekst na tle rewelacyjnego solo „Show me your tits!”. Czysta esencja. Brudna a jednak romantyczna.


Uwielbiam ten zespół. Jest dowodem, że odejście od codziennego nurtu czasem wychodzi na dobre i owocuje takimi perełkami. To jeszcze pierwszy regiment i lecimy ku końcowi.


Niesamowicie zgrywają się gitary, ta przez kilka sekund samotnie wypuszczona po marszowej partii perkusji na wstępie zanim wkroczą pozostałe. Ach. No i wokal. Mistrzostwo świata. Dżydżydży ma się doskonale hehe. Bardzo fajne zmiany tempa, nasilenia dźwięków. Pływa to wszystko. Polecam pierwsze dwie płyty bez mrugnięcia okiem. Oooo i kolejny numer mi się włączył, który nie powinno się pominąć.


Zadanie domowe dla żądnych podobnych dźwięków, Chrome Division płyty „Doomsday Rock 'N' Roll” i „Booze, Broads And Beelzebub” do analizy. Sporo skarbów w podobnym klimacie.

A na koniec. Ikona oczywiście – Motorhead


oraz mój odwieczny numer jeden „In the name of tragedy”


odpowiednie tempo, rewelacyjne solo i nawet gitarę mam w tym samy kształcie ;).

To tyle na dzisiaj, choć myślałem, że nic z tego nie wyjdzie a u proszę.
Konkretna dawka rock’n’rolla. Fajnie się ułożyło.

Dziękuję za uwagę, kładę się
Pozdrawiam - M
Tagi:
#muzyka#rock#motorhead#chrome_division#elvis_prasley#Chuck_barry
niedziela, 23 maja 2021

Muzyczne szwendanie – cz.3

Czasem nachodzi mnie chwila refleksji i próbuję analizować co skłoniło mnie do podążania akurat tą konkretną ścieżką muzyczną. Doskonale wiem jaki jest jej finał, ale nie o to chodzi. Mój trzynastoletni Syn podrzuca mi co rusz jakieś tytuły i przyznaję się w myślach, że nie wiem o czym do mnie mówi. Staram się wówczas uchwycić jakiś rytm, harmonię by na końcu zahaczyć o tekst. Często nijak mi się to składa i choć wówczas zaciskam usta, to pamiętam, że ja też kiedyś szukałem. Odbijałem się od różnorakich gatunków muzycznych, popadałem w chwilowe uwielbienia, a potem zapominałem. Sprzedawałem kasety, wymieniałem na inne i tak to trwało. Tak się rodziło nowe, szybsze i przede wszystkim cięższe brzmienie.

Być ojcem z muzyczną pasją to nie takie proste zadanie jak się okazuje. Mam o tyle szczęście, że moi rodzice wychowali się na Led Zeppelin, Deep Purple, Slade, Uriah Heep, AC/DC czy Jimim Hendrixie, choć jak już wspomniałem i dla nich w okresie mojego poznawania momentami mocno odbiegałem od klimatu. Nigdy nie usłyszałem słowa typu „czego Ty słuchasz?”, nigdy nie padły słowa typu „wyłącz to, tego nie da się wytrzymać”. Mieszkaliśmy wtedy w jednym pokoju więc albo wykazywali się mega zrozumieniem, albo byli bardzo otwarci. Dzisiaj doceniam, że może i nieświadomie, ale pozwalali mi doświadczać. Chciałbym i próbuję być taki sam dla Syna.

Do puenty Michale. Otóż, posiedzę dzisiejszej nocy przy muzyce, która ukształtowała mnie i moją wrażliwość na dźwięki oraz wyczucie smaku.

Na początku był chaos. To już wiemy ale i w mojej głowie jak i pewnie każdego dorastającego nastolatka również. OMD, KOTO to chyba najczęstsze nazwy zespołów jakie się wówczas pojawiały. Potem nastąpiła pierwsza fascynacja i na piedestał wkroczył szwedzki zespół…


i ich sztandarowy


Potem dużo słuchałem Radia, nagrywałem z niego koncerty polskich zespołów oraz zasypiałem z zarejestrowanym materiałem. Moim numer jeden stały wówczas IRA i Hey (to okolice 1993 roku).

(wspomnienia wracają)

i Panowie


Wówczas przewalałem mnóstwo Polskich wykonawców od rocka po punka. Sedes, Defekt mózgu, Proletaryat, Big Cyc ale wszystko to znowu ucichło ustępując miejsca nowemu odkryciu. W tym czasie Tato kupił telewizję satelitarną i wystawił za oknem biały talerz wzbudzając przy okazji szacunek sąsiadów, przez co również otworzył mi drogę ku MTV i się zaczęło.

A jeszcze jeden ważny element. W klasie 7 zaczynałem uczyć się grać na gitarze. Natchniony teledyskami chciałem być jak on. Narysowałem na kartce ognisko, odpowiednio wyciąłem, ustawiłem przed fotelem i puszczając w tle muzykę wziąłem gitarę jak do karaoke. Nie śpiewałem, ale… czułem się wówczas wyjątkowo.



Ale wracając do myśli. Top 20 był moim obowiązkowym programem. Po niedługim czasie zacząłem nosić czerwoną chustę na czole, a w pasie wiązałem się flanelową koszulą. Kiwałem się na boki bo przecież tak robił mój idol. To na tym etapie pierwszy raz zacząłem analizować każdego muzyka. Jego rolę w zespole i umiejętności.

(aż mnie ciary przeszły)

To były ostatnie lata podstawówki, zahaczając o wyjazdy kolonijne, dyskoteki z Eltonem Johnem, Savage i kolejne milowe odkrycie. Na pierwszy strzał przyszedł numer…


zwariowałem, przepadłem, byłem rządny rozpierduchy… potem doszedł ten i chyba to był moment kiedy zostało wszystko przesądzone.


Gdy słuchałem tego numeru, kolegów którzy doskonale wtórowali krzycząc „Master” nie potrafiłem pojąć skąd wiedzą w którym momencie. Tyle dźwięków, tyle emocji.

Pamiętam jak dziś numer Bravo gdzie w jednym z artykułów było stylizowanie wyglądu czterech postaci ubranych względem słuchanej muzyki. Pokazałem Mamie, że chciałbym wyglądać, ubierać się jak fan ciężkiego metalu, długie włosy, czarna koszulka, ciemne spodnie i skórzane buty. Spojrzała na piętro niżej czyli krótkie włosy, chustę, jeans i w ten sposób delikatnie dała mi znać, że jeszcze nie teraz. Do końca podstawówki dwa razy próbowałem zapuszczać włosy. Niestety czasy i rodzice nie pozwolili mi wówczas na ten ruch.

W tamtym czasie poznałem Accept, Kreator i wiele innych zespołów ale na żadnym nie potrafiłem się skupić dłużej niż na tych dwóch. Nirvana i Metallica była wówczas moim top 1. Przeleciał też gdzieś obok Xentrix, który dopiero po latach zgłębiłem poznając jego całą dyskografię.


pierwsze płyty są o wiele szybsze i ostrzejsze, ale wówczas, na dyskotekach udawało się przemycić tylko ten jeden.

A potem przyszła szkoła średnia, wróciła fascynacja polskim rockiem a z nim pierwsza poważna miłość. Ballady, kino i… pierwszy własny zespół. Na muzycznym topie miałem Van Halen, Queensryche a i tak graliśmy coś w deseń Ramones i The Clash. Doskonale pamiętam jak dymałem z buta około 3 kilometrów z gitarą wczesnym rankiem by dostąpić tego uczucia. Sala prób, hałas i muzyka. Niesamowite.

Queensryche

Van Halen

Wówczas też stawiałem pierwsze kroki sięgając do nieco mroczniejszych odmian metalu, a moje włosy, rosły bez przeciwwskazań. I pewnego dnia podczas przerwy w szkolnych zajęć przyszedł pobieżnie znany jegomość niby pogadać. Przed kolejną lekcją byłem już członkiem nowego zespołu. Szybka decyzja, lata kłód pod nogami i w 2006 grałem między innymi na tej scenie.

(ja ten po lewej)

Ewidentnie na styl zespołu wpłynął Motorhead, swego czasu na klubowych koncertach nazywano nas polską jego odmianą. Trochę duma, trochę niedościgniony ideał rock'n'rollowego grania. Niemniej jednak bardzo dobrze wspominam czas aktywnej sceny.


a dalej to już raczej stabilnie. Heavy metal czym bardziej klasyczny, tym lepiej. Lubię kopać. Im głębiej, tym większe doznania. Na koniec tej podróży zestawię wyniki takiego kopania.

1974 (tutaj zwróćcie uwagę na drugi głos – basisty)


i spotkanie po latach i ten sam basista jako…


finał z moim ulubionym wokalistą mr Brucem Dickinsonem… ale to już wiecie. Tak nie wspomniałem słowem o Iron Maiden, ale to nic. Pewne etapy wymagają osobnych odsłon.

Tyle na dzisiaj,
Biję brawo tym, którzy przebrnęli i podzielili ten czas ze mną,
Pozdrawiam
M
Tagi:
#myzyka#metal#rock#pop#dojrzewanie#osy
niedziela, 16 maja 2021

Muzyczne szwendanie – cz.2

Dawno, dawno temu mój dobry kolega ganił mnie, że źle słucham muzyki. WTF! Jak można źle słuchać muzyki? Włączasz numer, leci, delektujesz się każdym jego elementem i jest super. Co w tym nieprawidłowego? Okazało się, że nie rozumiałem genezy, dlaczego z takim brzmieniem, dlaczego na tej płycie, czemu nie jako singiel promujący płytę. Z biegiem lat nauczyłem się odkrywać, łączyć daty, wpływ nowych technologii, możliwości studyjnych, które wydawały kolejne krążki zespołów. Powoli, bardzo powoli wychwytywałem mankamenty, wydarzenia, które wpływały na płodność danego zespołu. Na jego agresywność, przesłanie czy odporność na światowe trendy.

Dzisiaj zdarza mi się włączyć pojedynczy numer by zatopić się w nim i wychwycić riff gitarowy czy też uderzenie w konkretną blachę zestawu perkusyjnego. Słucham przypadkowych, tzw. odkryć zasłyszanych w radiu bądź poleconych nutek. I wszystko się zgadza. Tylko, że w tym momencie tylko słyszę czy słucham? Rozumiem, czy raczej pobieżnie przelatuję po słyszalnych dźwiękach?
Zaproponuję kilka eksperymentów na pokazanie wpływu czasu, rozwoju techniki, brzmienia i zmienność charakteru danego zespołu.

JUDAS PRIEST, jeden z moich faworytów…
a to numer z albumu wydanego w 1974 roku


i ten z najnowszej płyty, z 2018…


IRON MAIDEN (tak, tak, tak, mój numer jeden od ponad dwóch dekad)

Sanctuary z czasów pierwszej płyty (1980)


i ten sam po zmianie dwóch wokalistów i upływie kilkudziesięciu lat


ANATHEMA

Pierwsza płyta z 1992


i tak, to ten sam zespół, po doświadczeniach, po przemianach


SLAYER to przecież ikona, ale i oni doświadczali ducha czasu


i to wydarzenie



MOTORHEAD

Są jednak zespoły, które nijak się nie starzeją, nie zmieniają.

1976


i 2015, którzy wydają się stać w miejscu… ale to zupełnie inna historia


Jak widać w załączonych obrazkach, wszystko się zmienia poza Motorhead ;). Część zespołów ewoluuje, zmienia swoje aranżacje i właśnie po to warto czasem prześledzić ich dorobek. Spojrzeć jak zmieniali się członkowie, jak wpływało to na dalszy charakter zespołu. Dzisiaj słucham nie tyle płyt w całości, bo to pokazuje jak zespół układa poszczególne numery by w ogólnym rezultacie uzyskać emocjonalną opowieść, a właśnie cały dorobek. Pełną dyskografię, gdzie ewidentnie widać i oczywiście czuć zmiany na przestrzeni lat.

I to jest niesamowite w odkrywaniu.

Tyle na dzisiaj,
Pozdrawiam
M
niedziela, 9 maja 2021

Muzyczne szwendanie – cz.1

Kotłuje mi się w głowie i nie wiem od czego zacząć. Może spokojnie, w charakterze rozbiegu i dla mnie i dla Was. Na pierwszym miejscu zawsze stawiam muzykę, tzn. harmonię. To od tego głównie zależy czy chwycę nutę, czy też przeklikam ją, szukając „dobrego” momentu. Kiedy już mam czego się zaczepić, wyszukuję najlepszą, dostępną jakość numeru i dopiero wówczas zaczynam ucztę. Szukam w głowie ewentualnych podobieństw, naleciałości bądź inspiracji. Na końcu zwykle przychodzi wartość tekstu, który jak pamiętam z osobistych doświadczeń, powstawał do niemal gotowej kompozycji muzycznej.

Pamiętam czasy kaseciaków, kultowego przewijania taśmy na ołówku, czy długopisie. Kiedy po wciągnięciu przez magnetofon trzeba było do niej dotrzeć rozkręcając kasetę, kleić (używałem lakieru do paznokci Mamy). Pamiętam szpulowy odtwarzacz Taty, którego głośnik zniszczyłem szpikulcem wciskając go w dziurkowaną, drewnianą osłonę. Wszystko wydawało się być wtedy idealne i każdy cieszył się już z samego faktu, że słyszy swoją ulubioną nutę. Nie było pojęcia lepszej lub gorszej jakości, poza wytykaniem ewentualnych trzasków, bądź zwolnień, które wynikały z mechanicznych aspektów sprzętu. Dzisiaj, nie problem usłyszeć różnicy pomiędzy youtube’owym 144p, a wymarzonym 1080p HD. Obecna technologia umożliwia poczuć muzykę bardzo dokładnie, dzięki czemu każdy jej element staje się wyraźny i jeszcze bardziej odczuwalny.

Jakie elementy, jakie detale?

Ooo np. dzwonek. Słyszałem ten numer dziesiątki razy i to trochę tak jak z filmem. Oglądasz ten sam tytuł któryś raz z rzędu i dostrzegasz, że ktoś przeszedł w tle i nie pasował do całości. Albo, że na ścianie w tle kadru jest malunek, który nawiązuje do innego tytułu. Takie sytuacje powielane są dość często, a i w muzyce okazują się ciekawym smaczkiem. Nie wiem, czy to wówczas była wina jakości nagrania, ale dopiero po jakimś czasie usłyszałem w tym numerze dzwonek. Posłuchajmy.


Delikatny, jak ze starego telefonu? Nigdy nie zagłębiałem się jakie może być jego przesłanie. A może to budzik? W każdym razie, pierwszy raz pojawia się w 0:19 minucie, potem od 5:01. Słyszycie?

A co z konstrukcją numeru?

Wiadomo, że co zespół, wykonawca, to indywidualny i często charakterystyczny styl. Co jeśli jednak, dany numer przełamuje gatunki? Brzmi rasowo, ale rytmicznie można go podciągnąć pod zupełnie inny? Już wyjaśniam. Na pierwszy rzut „oka”, a w tym przypadku „ucha”, muzyka pasuje do ogólnej koncepcji zespołu, ale… Kiedy kolejny raz przesłuchiwałem tę płytę, ten konkretny numer odbiegał mi od ogółu. I faktycznie – czy to walc?


Kroki? Pasują. Klimat? Biała suknia wirująca w rytm szybkiego 1 2 3. Mina gości pewnie bezcenna ;) Przy gitarowym solo okrętasy… ach bajka. Genialne.

Może jeszcze coś o brzmieniu?

Tutaj napiszę tylko tyle, że uwielbiam wersje koncertowe numerów. Wersje gdzie czuć emocje, widać kontakt zespołu z publicznością i choć czasem cierpi na tym jakość nagrania, to coraz częściej można wyłapać oficjalne ujęcia rodem z najwyższej półki. Np. na załączonym niżej obrazku.


To tylko numer otwierający koncert, gdzie prawdziwy spektakl rozpocznie się już za kilka minut. Niesamowite.

I to tyle w roli wprowadzenia. Zdecydowanie przegadany, ale chciałem uściślić kryteria jakimi się posługuję obcując z dźwiękami. Dlaczego ciągle przykłady zaczerpnięte z Iron Maiden? To bardzo proste, ten zespół towarzyszy mi w życiu od ponad 20 lat, więc łatwo mi wertować pomiędzy numerami i je przytaczać. Ale to przecież tylko wstęp do muzycznej uczty.

C.D.N
niedziela, 11 kwietnia 2021

Muzyczne szwendanie - prolog

„Muzyka jest w mojej duszy”. Tak, to bardzo górnolotne określenie, ale jak inaczej określić stan kiedy podczas degustacji określonych dźwięków, ciało przeszywają ciarki, pojawia się „gęsia skórka”, a wraz z nimi wahanie oddechu, czy chociażby nieokreślone pocenie oczu (póki co, nie przyznam się Wam, że to mogły być łzy). Niegdyś czynnie chwytałem za gitarę, ponad dekadę spędziłem na tzw. gigach klubowych i co nieco doświadczyłem. Próby, koncerty, sesje studyjne to niesamowite przeżycie. Chwała tym, co potrafią połączyć ten tryb z życiem rodzinnym… mi się nie udało.




Ale ja nie o tym, nie o moich doświadczeniach, a bardziej prosto. O muzyce. O emocjach.

Jak pewnie zauważyliście na łamach „Czego słuchamy?”, jestem dość określony w gatunku prezentowanych przeze mnie utworów i zarówno do każdej czytanej książki jaki i muzycznego utworu jestem w stanie przywołać historię, anegdotę, która skłoniła mnie w danym kierunku.




Nie staram się nikogo przekonać, nie uznaję gatunków lepszych – gorszych. Każdy z nas ma inne podejście, gust i oczywiście życie, które pędzi z rozbrzmiewającą w tle muzyką. Bez ocen, bez uprzedzeń. Czysto o emocjach i towarzyszącym im wydarzeniach.




Postaram się zaprezentować mój punkt widzenia, czy też sposób odbierania dźwięków. Nie przez formę książkowych definicji, a na zasadzie porównań, inspiracji.




Taki oto projekt sobie wymyśliłem, co z niego wyjdzie, zobaczymy.

Pozdrawiam - Michał
Tagi:
#Muzyka
niedziela, 21 marca 2021

POSTAPO odsłona 1

Moim marzeniem to wbić się w Uniwersum Metro 2033 i przy tej okazji coś tam sobie klikam. Skoro na czytanie coraz mniej czasu, to na pisanie... Niemniej jednak brnę, sukcesywnie, strona po stronie. Wrzucam więc moi Drodzy namiastkę postapokalipsy, bo taki jest finalny plan. Proszę o komentarze jak to odbieracie. Póki co, to pierwszy rozdział z kilku które już mam na boku. I choć w głowie ciągle dojrzewa ten 0, jeszcze nie czas by go przedstawić.

Przed Wami preludium.


ROZDZIAŁ 1

Każda pływająca jednostka pojawiająca się na Wiśle była traktowana tutaj niczym niecodzienna atrakcja, ale kiedy pojawiała się po zmroku, z automatu przyjmowała rangę nowojorskiego neonu umieszczonego w zaciszu opuszczonej ulicy. Takie wydarzenia rzadko przechodziły bez echa i dodatkowo wzbudzały zainteresowanie szwendających się po okolicy bandytów, co dla potencjalnych interesantów stanowiło niemały problem i z czym oczywiście musieli się liczyć.
Motorówka od pewnej chwili płynęła z nurtem, bo w okolicy Mostu Knybawskiego jej operator wyłączył silnik i już dalej, tylko za pomocą wiosła, korygował powolny kierunek jej spływu. Do spotkania zostało około trzydziestu minut, więc sternik czujnie obserwował lewy brzeg rzeki cierpliwie wypatrując zarys wioślarskiej przystani. Miejsca, gdzie tylko głupiec mógłby przypadkowo się znaleźć i przeszkodzić w dokończeniu zadania. Wieczorne godziny zwykle sprzyjały zadaniom, odbywały się szybko, sprawnie i bez większych problemów. Złoty interes. Odebrać pasażerów i znikać. Ot cała filozofia o ile udawało się zachować dyskrecję. Czterosuwowy silnik Veradomerkury wciąż milczał, a dwieście koni mechanicznych czekało w gotowości.
Woda wydawała się dzisiaj wyjątkowo spokojna, mimo to, ciągle przerażała swoją czernią. Niegdyś, powszechnie używane określenie „Martwa Wisła” zarezerwowane dla niewielkiego jej odcinka, zdawało się być dzisiaj nieaktualne. Rzeka na całej swojej długości była martwa i gdyby nie ciągle działające łowiska oraz pozyskiwane z nich ryby z gatunku minóg i paru jeszcze innych dziwactw, można by stwierdzić, że tak było naprawdę.
Sternik dostrzegł w oddali kształt pomostu i kolejny raz skorygował kierunek swojego podejścia. Po chwili zauważył też stojącą na nim postać, która przy pomocy światła latarki zaczęła znaczyć w powietrzu koła. Naciągnął na głowę kominiarkę i odpowiedział dwoma krótkimi błyskami, po czym przygotował linę, którą za chwilę miał rzucić w stronę oczekującego emigranta. Posłał ją na krótko, zanim łódź odbiła się od pomostu i zatrzymała się przy jego krawędzi. Na pierwszy rzut oka, było bezpiecznie. Dawno wymarła część miasta ciągle przerażała swoim pustym wyrazem, a jednocześnie wzbudzała podziw względem zielska, które od poprzedniej wyprawy, zdecydowanie rozpasało się pochłaniając kolejne obszary betonowego osiedla. W tej chwili, jedyną oznaką aktywności miasta były tańczące szperacze zamocowane na widniejącym półtora kilometra niżej szkielecie Mostu Lisewskiego, które jak co noc, swym światłem przeczesywały nurt rzeki i okolice przyległych łąk.
– Żyrafy wchodzą do szafy[1] – krzyknął nerwowo nieznajomy młodzieniec, jakby nie do końca rozumiejąc znaczenia wypowiadanych przez siebie słów zaczął zawiązywać dopiero co uchwyconą linę.
– Ach, te wasze hasła, jakby ktoś jeszcze miał tu dzisiaj zacumować – odpowiedział sternik uśmiechając się pod nosem, ale po chwili zreflektował się widząc poważną minę chłopaka, który znieruchomiał w swym działaniu, więc dopełnił reszty umówionego odzewu.
– A pawiany wchodzą na ściany[2] – odrzekł widząc jego aprobatę – Ten, który wymyślał te hasła musiał być rzeczywiście stary i sentymentalny ­– skomentował głośno ­– Nikt z waszego pokolenia nie byłby w stanie wymyśleć czegoś tak głupiego – zakpił szczerząc się szeroko.
Chłopak z pomostu wyglądał jak każdy kolejny, który odważył się opuścić to miejsce. Chudy, wymizerniały z tą iskrą w oku, że w końcu się udało. Że wygrał los na loterii otwierający mu drzwi do nowego, „normalnego” życia. Wszyscy zachowują się tak samo, jakby ciosali ich tu według jednej miary, wtykając w młode umysły tę całą religijną papkę licząc, że nasiąkną. Że zaczną żyć według odpowiednich zasad.
Po wymianie grzeczności i ustabilizowaniu motorówki, obszerna torba wylądowała na spróchniałych deskach pomostu. Chłopak poderwał ją bez pytania i pobiegł w górę schodów prowadzących do magazynu łodzi.
– Macie piętnaście minut żeby się przebrać – krzyknął za nim sternik, lecz ten wydawał się już nie słyszeć tych słów. Machnął więc za nim ręką i zaczął przygotowywać łódź do odboju.
Za pomocą wiosła odepchnął motorówkę od pomostu i stopniowo zaczął odwracać jej dziób, kierując go w górę rzeki. Cisza była przerażająca, a jedyny w tej chwili odgłos wydawały skrzypiące deski pomostu i fale, które żywo mlaskały pomiędzy burtą, a jego krawędzią. W ostatnim miesiącu wywiózł kilku, którym udało się uciec z miasta. W większości to młodzi, niesamodzielni ale silni i zdolni do pracy. Z czasem nabierają hartu i stają się przykładnymi obywatelami w nowym środowisku. Czas zmienia ludzi, a ten bezwzględnie odmierza swój cykl. Cierpliwie buduje kolejne warstwy i uodparnia na przeciwności otaczającej ich rzeczywistości.
Wieczorną ciszę znowu przerwał dźwięk rozsuwanej bramy magazynu, po czym w dół schodów zaczęło zbiegać już dwóch bogato uposażonych młodzieńców. Sternik rzucił na nich okiem, uśmiechnął się, ale po chwili mocno się skrzywił.
– Co wy odwalacie psia jego mać? – Wstał z siedziska patrząc na chłopaków, którzy właśnie zastygli na deskach pomostu. – Gdzie pełne mundury? Gdzie twoja kamizelka? – rzucił surowo wskazując palcem do nowego.
– Bo nas będzie trzech, tyle, że… musimy jeszcze chwilę poczekać – odpowiedział pokornie ten, któremu przed chwilą rzucił torbę. – Kuzyn kolegi zaraz tu będzie, przysięgam, nie będzie problemów, proszę nas nie skreślać, zostawiliśmy dla niego cześć naszych rzeczy – wystękał kłaniając się w pas i składając dłonie jak do modlitwy.
– No chyba was pojebało do reszty! – Sternik odwrócił się w stronę kokpitu i usiadł zerkając na zegarek jednocześnie przygotowując silnik do startu. – Wsiadać, nie ma żadnego trzeciego. Nie takie były ustalenia. Możecie zostać jeśli coś się nie podoba – wykrzyczał prawie na jednym oddechu.
Wystraszeni młodzieńcy przez chwilę jeszcze stali trącając się łokciami, po czym, w końcu zajęli przydzielone im miejsca nerwowo obserwując szczyt schodów. Silnik odpalił za pierwszym razem. Pracował spokojnie na jałowym biegu zaburzając swym rytmicznym warkotem ciszę martwego miasta. Sternik zerknął na swoich pasażerów i zwolnił linę cumowniczą. Łódź odpłynęła od krawędzi pomostu poddając się nurtowi rzeki, ale po chwili silnik zwiększył obroty i wyrównał początkową pozycję względem pomostu.
– Czekajta na mnie! Nadchodzą! – Rozbrzmiał wysoki głos dobiegający z góry przystani.
Na jego skraju pojawiła się skacząca postać machająca w ich stronę, jednocześnie kierując dłoń w stronę Czyżykowskiego Bulwaru. Po chwili, równie szybko zniknęła dosadnie akcentując swoją obecność trzaskającymi, metalowymi drzwiami. Emocje udzieliły się młodym pasażerom. Nowy wyskoczył z łodzi i popędził potykając się o pierwsze stopnie schodów w stronę znikającego przed chwilą kuzyna. Drugi podniósł się energicznie, ale zatrzymał się jakby nie do końca pewny swojej decyzji.
– On już wybrał, ale ty się dobrze zastanów zanim zrobisz coś głupiego – usłyszał ze strony sternika, który właśnie przechylił dźwignię mocy silnika i łódź zaczęła nabierać tempa. – Zostawimy ich?
– Tak właśnie będzie, bo ja nie mam zamiaru ginąć w tym zasranym miejscu… – zdążył usłyszeć, bo ryczący na wysokich obrotach silnik zagłuszył dalszą część odpowiedzi.
Chłopak usiadł na swoim miejscu, czujnie obserwując przebieg wydarzeń rozgrywających się w okolicy pomostu. Targały nim emocje, mimo to, bał się cokolwiek zrobić. Zaciskając pięści, patrzył, to na nabrzeże, to na szerokie plecy sternika. Przez moment starał się ocenić swoje szanse i podjął decyzję. Tyle mu wystarczyło. Teraz albo nigdy. Rzucił się w stronę kierownicy łodzi, ale ciężki i twardy łokieć sternika w mgnieniu oka wylądował na jego twarzy i posłał go do parteru. Szarpnęło łodzią, a po chwili, przed oczami młodzieńca pojawiła się ciemna postać, która trzymała go za mundur i oklepując mu twarz rozdziawiała usta w złowrogim grymasie. Pisk w uszach powoli ustępował i z każdym otwarciem szczęki, coraz wyraźniej dobiegały otaczające go dźwięki. Widział coraz wyraźniej, ale ten obraz nie należał do wymarzonych. Sternik trzymał go za chabety i potrząsał krzycząc mu prosto w twarz. Odgłosy wróciły niczym zbłąkany bumerang, a wraz z nim krzyk sternika.
– Jesteś skończonym debilem! Naprawdę nie rozumiesz co się tu dzieje? Jak wygląda świat? – Szarpał jego ciałem. – Patrz co się tam wyrabia! – Popchnął go na skraj burty i wrócił na miejsce, po czym ponownie przesunął dźwignię silnika.
Od strony bulwaru dostrzegli tańczące snopy latarek, a po chwili, do rytmu świateł dołączyły pojedyncze strzały. Kilka poleciało w stronę ich łodzi, ale odległość była już na tyle duża, że posyłane ku nim kule, ginęły w falach martwej rzeki. Byli bezpieczni. Biegające po nabrzeżu błyski latarek zastygły na moment, by za chwilę skierować swoje światło w stronę schodów. Nowy dobiegał właśnie do ich szczytu.


***


Dźwięk oddalającej się łodzi nie wróżył niczego dobrego. Zdążył ubrać pozostawione mu wyposażenie i podszedł do drzwi magazynu lekko je rozsuwając. Oddech wyrównywał się z każdą upływającą sekundą. Gonili go od Szklanych Domów i pewnie dotarłby na czas, gdyby nie pułapki, które musiał bezpiecznie ominąć. Wyjrzał zza drzwi, ale szybko się schował. Widział wyraźnie jak ścigająca go grupa szemranych postaci rozbiegała się po okolicy przystani, posyłając kolejne kule w stronę odpływającej motorówki. Obserwował ich, ostrożnie kucając przy ledwo rozsuniętych skrzydłach magazynu.
W tej samej chwili, na szczycie schodów pojawił się Patyk, kuzyn którego jeszcze przed chwilą widział siedzącego w łodzi. Wybiegł wprost na strzelającą grupę, po czym znieruchomiał w widocznym przerażeniu. W jednej chwili wszystko ucichło, choć w oddali ciągle było słychać niesione przez rzekę, oddalające się echo silnika motorówki. Teraz, każda lufa karabinu była skierowana w jego stronę.
– Stój tam gdzie stoisz! Nawet nie drgnij! – Ktoś ze ścigających rzucił w jego stronę.
Patyk stał jak wryty, a kordon z każdym krokiem osaczał go, stopniowo zawężając swój krąg. Jeden ze ścigających opuścił broń i wyszedł z szeregu stając przed chłopakiem.
Z wewnątrz magazynu nie było słychać o czym rozmawiają, ale sytuacja z minuty na minutę robiła się coraz bardziej niespokojna. Widział wyraźnie jak zaczęli nerwowo gestykulować, aż drugi rozmówca z zawieszonym na plecach karabinem, powolnie przeniósł dłoń na kaburę pistoletu. Po chwili broń została wycelowana w sam środek czoła rozmówcy i bez większych emocji, ciszę przerwał strzał.
Zza rozsuniętych drzwi widział wyraźnie przebieg egzekucji. Oderwał się od szczeliny i ciężko oddychając, przylgnął plecami do jednego ze skrzydeł. W oczach zaczęły wirować mu świetliki, a żołądek poderwał się w górę posyłając spory ładunek wewnętrznych wydzielin, który po chwili chlusnął na podłogę magazynu. Stracił równowagę i upadając, oparł się o jeden z wieszaków, na którym składowane były wiosła i zrzucił na siebie całą zawartość.
Gdy odzyskał przytomność zerwał się i ponownie przywarł do skrzydła drzwi magazynu. Doskonale rozumiał, że ucieczka w tym położeniu, to jedyne najrozsądniejsze wyjście z tej sytuacji. Odszukał po omacku krawędź wrota i zbliżył się do niej ostrożnie. Wokół panowała cisza. Było pusto, poza ciałem Patyka, które ciągle leżało u szczytu schodów. Odgłos motorówki również przepadł w otaczającej go ciemności. Odpłynęli, a wraz z nimi jego szansa na ucieczkę z tego syfu. Wiedział, że drugi przerzut nie nastąpi prędko, a jego organizacja pochłonie szereg kolejnych wydatków. Jednak powrót w „ramiona” Kapłana był w tych okolicznościach nie do przyjęcia.
Odczekał chwilę i najciszej jak potrafił, rozsunął wrota magazynu, a jego płuca na nowo wypełniły się stęchłym, mimo to, orzeźwiającym powietrzem. Ostrożnie wychylił głowę na zewnątrz, ale następne wydarzenia zdecydowanie nie pobiegły po jego myśli. Nie zdążył nawet zareagować. Cień postaci i kolba karabinu niespodziewanie pojawiła się przed jego twarzą i z głuchym uderzeniem „zgasiła” w nim światło, odcinając po raz kolejny kontakt z rzeczywistością.

[1] Hasło z polskiego filmu komediowego z 1991 w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego "Rozmowy kontrolowane".
[2] J.w.


Tagi:
#postapo#uniwersum_metro_2033#ksi#debiut#fantastyka#metro
piątek, 15 stycznia 2021

Izolacja



Ooo proszę, dopiero co się rok rozpoczął, a tu już pierwsza, "pozytywna" wiadomość...

Jako, że przed nami jeszcze długi czas izolacji (za sobą 5-ty dzień), ogłosiłem swoją koronację, a pierwszym rozporządzeniem było "czytamy książki" hehehe najlepiej z podziałem na role, tyle tu natrafiłem na drobny kłopot, a mianowicie, znając charakter czytanych przeze mnie historii, szybko skończą mi się aktorzy...

Nic to, poczytam w milczeniu.
Pozdrawiam - Michał





sobota, 25 lipca 2020

Miało być tak pięknie (część 2)



Nadal nie rozgryzłem żywotności książek na rynku, bo jeśli chodzi o ich premiery temat jest jasny - określona data, zapowiedzi, wstępne projekty okładek i dalej wszystko idzie swoim rytmem. Ale co z pozycjami, które leżą już na rynku od dłuższego czasu? Tak, wiem, że część księgarni informuje o swoich zapasach poszczególnych tytułów, ale przecież dochodzi jeszcze element dodruków, uzupełnień stanów magazynowych itd. Kiedy w końcu mówią dość? Jak długo mogę wstrzymywać taki zakup i odkładać go na później zanim upatrzona przeze mnie pozycja zniknie z rynku lub zanim ostatecznie skończy się jej nakład? To bywa często stresujące, bo czasem tych nowości jest aż tyle, że z każdą kolejną pojawiającą się pozycją, myślę a dobra, w tych spodniach jeszcze miesiąc pochodzę, buty można przecież skleić, a skarpety tu się przecież zaceruje, tu podwinie, nie będzie widać. A tak na serio to coś w tym jest, bo ilość terminów, premier wytwarza u mnie jakiś wewnętrzny lęk, że tak jak szybko pojawi się dana pozycja tak szybko zniknie z magazynowych półek. Dzisiaj usiadłem do wstępnego zamówienia i dla przykładu znalazłem dwie pozycje Mastertona, które premierę miały w 2013 roku. Wskazuje to, że jakiś zapas czasowy jednak jest możliwy ale to w końcu Masterton więc może to nieco zakrzywiać średnią żywotności względem mniej znanych autorów. Osobiście więc wolę dmuchać na zimne i wrzucam do pamięci każdą interesującą mnie premierę i zwykle z lekkim poślizgiem w pierwszych dwóch miesiącach zamykam temat. Wówczas też przestaje mieć znaczenie kiedy przeczytam daną pozycję, ważne, że zdążyłem, niech sobie leży, dojrzewa, niech czeka wśród innych. Ważne, że dotarła, że zdążyłem.

Można by pomyśleć, że wraz z nabyciem, czy to w księgarni, czy za sprawą wszechmogącego kliknięcia "kupuję" nowo wydanej bądź dopiero co odkrytej książki, po raz kolejny chwytam kawałek bezkresnego nieba. Oto już, za chwilę zanurzę się w tej wyczekiwanej historii, wniknę w jej świat błogo upajając się każdym detalem, każdym powiewem jej świeżości. Nic bardziej mylnego, bo gdy dociera do mnie taka paczka, to zwykle wyciągam z niej kilka bądź kilkanaście takich upragnionych pozycji. Układam je przed sobą, oglądam i główkuję wstępną kolejność ich odkrywania. Wszystkie przeważnie są już lekko po premierze, obdarte z pierwszych recenzji, opinii, przypisanych not, mimo to przygarniam je bez wyjątku z należytym szacunkiem. Chwilę później, podczas układania ich na docelowych półkach przychodzi czas refleksji i zdaję sobie sprawę, że ta poczekalnia ma przecież swoje prawa. Żyje swoją naturą i to co sobie zakładałem oczekując na przesyłkę czy też tuż po jej rozpakowaniu nijak ma się do tego co już zalega i krzyczy wniebogłosy. To zupełnie inny wymiar i spora różnica pomiędzy tym co pragnę mieć w swoich zasobach, a tym co chciałbym czytać w tym konkretnym momencie.

Swoją drogą uwielbiam ten czas, kiedy ponownie staję przed całym zbiorem i dokonuję wyboru kolejnej podróży. Czasem zajmuje to chwilę, czasem trochę dłużej i czuję się wówczas jak rock'n'rollowa gwiazda słysząc w głowie "Weź mnie, weź mnie, ja się przed Tobą otworzę, przekartkuj mnie." No dobra, nie słyszę, ale jest równie miło. Swój wybór traktuję różnie, czasem jako ucieczkę, jako nabranie oddechu, reset od poprzedniego gatunku, a czasem jako impuls by brnąć dalej w podobnym klimacie. Czasem zdarza mi się też, że wybieram po sobie z pozoru różne tematycznie zaszufladkowane książki, a w rezultacie okazuje się, że stykają się ze sobą drobnymi elementami, które idealnie do siebie pasują. Bywa też tak, że zupełnie nieświadomie trafiam na tę samą porę roku lub jakiś charakterystyczny okres, w którym została osadzona fabuła. Przyznaję, że dodaje to wówczas większej głębi i bliżej spaja mnie z losem poznanych bohaterów. Tylko czekać, aż kiedyś wydawcy zaczną wypuszczać książki według sprecyzowanych wytycznych typu czytaj jesienią albo w okresie wczesnej wiosny.

Wreszcie nadchodzi ten utęskniony moment. Został dokonany wybór i następuje czas kiedy znowu mogę oddać się kolejnej przygodzie. Już mam zniknąć, już miało się dokonać ale zaraz. STOP. Wieczorny domowy wir wciąż jeszcze trwa. Ostatnie wędrówki dzieci do kuchni, wyprawy do toalety, ostatnie pytania, które po chwili generują kolejne i kolejne. To komuś ćma wpadnie do pokoju i potrzebna jest moja ingerencja albo ktoś wypatrzył pod sufitem pająka. Czekam cierpliwie choć już nerwowo zerkam na zegar. Jestem spokojny, powtarzam w kółko niczym mantrę licząc w głowie, o której najpóźniej powinienem się położyć by wstać w miarę wyspany. Przecież miałem rozpocząć przygodę! Jeszcze chwila, ostatnie przytulasy, żegnamy się. Mam wreszcie swój czas, leżę, jestem spokojny. Pierwsza strona, kolejna. Drugi rozdział.

- A ty już czytasz? - słyszę ze strony mojej Żony.
- yhy - mruczę nie odrywając wzroku od tekstu, choć już zdążył prysnąć czar.
- Oj to z Tobą już nie można pogadać? - kontynuuje.
- yy - ucinam i kolejny raz wracam do początku strony, choć czuję, że jeszcze nie poczytam.

To przecież miało być takie proste, biorę do ręki książkę i czytam, ile w tym filozofii? Powoli staję się nerwowy, lekko niemiły. Z drugiej strony to niesamowite jak w takiej chwili szybko i łatwo można osiągnąć porozumienie i rozwiązanie każdego domowego problemu. Koniec końców, wyruszam w utęsknioną przygodę choć zwykle są to godziny nocne. Dwie godzinki jeszcze dla siebie urwę, może ciut więcej, tylko do końca rozdziału, no dobra kolejny będzie tym ostatnim.

Jak się okazuje, zaplanowanie czasu na książkę może być nie lada wyzwaniem i patrząc z tej perspektywy na etapy mierzenia regałów, ustawiania półek, wyboru gatunków, zamówień stwierdzam, że to było nic. Znaleźć później odpowiednią chwilę dla książki w tym pędzącym tempie życia to dopiero jest nie lada wyczyn. Nie lubię czytać z doskoku, odrywać się w środku rozdziału, nie potrafię już nawet skupić się podczas rozmów, czy grającego w tle telewizora. Za czasów szkoły średniej czy studiów uczyłem się ze słuchawkami na uszach, w których dudniła metalowa muzyka. Dzisiaj rozgraniczam ten czas, odpowiedni dla muzyki i dobrej literatury - nigdy razem, bo nie potrafię. Kiedy już jednak znikam przy literaturze, czas zwykle się załamuje, dziwnie przyspiesza i kończę wieczorne posiedzenia zwykle zbyt późno. Niemniej jednak, czy to w jednej czy w większej ilości podejść, czytam książkę zawsze do końca. Póki co idzie mi całkiem nieźle, bo szukając w pamięci tylko raz odłożyłem książkę z myślą "może innym razem". Pamiętam ją doskonale, ale to była specyficzna lektura i trudna - Sztuka wojny - Sun Tzu, Sun Pin. Wróciłem do niej chyba z rocznym odstępem czasu i poszło. Bardzo dobra pozycja. Z natury jestem optymistą, zawsze mam nadzieję, że jednak będzie dobrze i podobnie reaguję przy książkach, z którymi od początku się nie zgrywamy. To przecież jak wyłączyć numer przed refrenem, bądź przed popisami gitarzysty. To można porównać również do odpalania samochodu podczas groźnego mrozu, kiedy kręci się kluczykiem z nadzieją, że w końcu odpali, że jednak ruszymy z miejsca. Tak mam właśnie z książkami, które często potrafią zaskoczyć i wywrócić ich postrzeganie nawet w samej końcówce. Nie odbieram sobie tej przyjemności, a jeśli już faktycznie czuję, że coś może pójść nie tak, nie rozpoczynam jej w ogóle. Stają się wówczas prezentem dla moich najbliższych.

Znowu nie dotarłem do sedna, założenie tego tekst było inne, ale cóż temat książek, tak jak one same jest nieprzewidywalny. Może innym razem.

Pozdrawiam - Michał

https://www.facebook.com/Punktzaczytania
Tagi:
#biblioteczka#ksi

Archiwum