Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
64 obserwujących. 48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 13 godzin temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
64 obserwujących.
48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 13 godzin temu.

Blog

niedziela, 2 stycznia 2022

Podsumowania, plany, nadzieje

Pstryk i już po wszystkim, od tak jakby nie było wczoraj. I tylko regał z książkami ten sam, choć niezupełnie bo i on sukcesywnie zapełnia się przecież kolejnymi pozycjami. Zupełnie jak ja, tyle, że w moim przypadku to codzienne doświadczenia. Przed chwilą zrobiłem to zdjęcie.

 

 

Dopiero z oddali widzę jak wiele na nim pustej przestrzeni, jak ciągle dużo tych leżących (czyt. oczekujących), a mimo to, w minionym roku przeczytałem 81 książek. Czasem były to krótkie ekstremalne horrory, czasem obszerniejsze cegły, choćby te, ukazujące rozwój metalowej muzyki na przestrzeni minionych lat.  

 

 

Gdy teraz patrzę na listę wszystkich tytułów, widzę jak rzadko sięgałem po nowości, które zwykle szybko lądowały na moich półkach po swoich premierach. Te miejsca zajęła spora liczba odgrzebywanych tytułów, dzięki którym nieco nadrobiłem zaległości. Zostało wiele pozycji, które przeleżały 2021 w oczekiwaniu na swoją kolej i to moja największa porażka. Może teraz się uda. 81 to dobry wynik jak na moje możliwości. Baaa, najlepszy na przestrzeni ostatnich lat, co wskazywałoby na sukces ale mnie martwi inna kwestia. Staram się zapisywać liczbę oczekujących książek przed każdym rozpoczynającym się rokiem. Poprzedni Sylwester spędziłem w gronie 123 książek, które zostały pominięte, bądź po prostu nie zdążyły trafić do moich rąk. W takim układzie mógłbym się wówczas zamknąć na zakupy przez cały 2021 i zapewne przeżyłbym równie niesamowite historie, a tym samym zmniejszył swój stosik wstydu. Niestety, bo jak odmówić sobie zakupów? Nie było takiej opcji czego wynikiem są ciągle leżące książki na moich regałach.

 

To chociaż, niech ich będzie mniej. I dzisiaj poczyniłem w tym kierunku obliczenia. Wstałem i policzyłem wszystkie te które leżą, czyli oczekują na przeczytanie. 118… udało się! Jest mniej niż było, wychodzę na prostą hehe.  Ale tak naprawdę, to liczyłem na większą różnicę. Miałem nadzieję, że będzie poniżej setki. Niestety. A jeszcze kilka lat temu byłem przerażony liczbą 54 hehe.

 

To moja lewa strona regałów.

 

 

Tutaj znajdują się książki o tematyce militarnej (najwyższe piętro), zwykle to wspomnienia byłych żołnierzy, relacje z misji, bądź przegląd konkretnego uzbrojenia. Półka niżej, to znowu militaria, ale już w fantastycznym ujęciu typowym dla WarBook. Polskie wojska walczą z pozaziemskimi najeźdźcami lub przenoszą się w czasie i próbują zmienić losy kraju znanego nam z książek do historii. Po prawej stronie to znowu literatura faktu, zeznania policjantów, strażaków, pani prokurator i bezwzględnego polskiego mordercy. Trzecia półka od góry to cykl Metro, postapokaliptyczna wizja czekającego na nas świata. Zaraz pod nim polska odmiana, ujęta w innym przedziale czasowym z nieco odmiennym klimatem, ale również może pochwalić się ilością autorów, którzy wzięli udział w tym przedsięwzięciu. Niżej, a to już piaty poziom licząc od góry to znowu apokaliptyczne wizje. Po lewej wszystko, zarazy, choroby, nuklearne spustoszenie, po prawej tylko temat zombie. Kolejny poziom to fantastyka, podobno sama klasyka. Nie znam wartości tych książek a tym bardziej autorów, raczkuję w tych tematach. Ale seria „wehikuł czasu” nie raz rozdziawiła mi szczękę, więc brnę. Poniższe półki to horror. Polski horror. Od klasycznych ujęć po te najbardziej wyuzdane. Nie opisuję książek, które leżą gdzieś pomiędzy, bo te trafią na swoje miejsca dopiero po przeczytaniu.

 

Prawa strona, bo książki nad wejściem pokazałem już nawiązując do muzycznego klimatu.

 

 

Od samej góry wydawnictwo Vesper, czyli klasyka filmowego horroru i cała reszta z ich stajni. Wszystkie w twardych oprawach. Druga półka od góry to Graham Masterton, komentarz zbędny. Tuż pod nim moja piekielna trójca. Ketchum, Lee i Everson. To książki gdzie moja Żona zatyka uszy i zagłusza mnie gdy chcę opowiedzieć Jej szczegóły czytanej sceny. Najcięższa półka w mojej biblioteczce. Pod trójcą poziom zajmują książki o demonologii słowiańskiej (od lewej) i tematyka duchów i zjawisk paranormalnych (po prawej). Piętro niżej to wydawnictwo Videograf i znowu polski horror czy już może raczej thriller. Ostatnie moje piętro po tej stronie pokoju to horror zagraniczny z pozostałymi autorami. Po prawej zaś to kryminały hehe, też zdarzało mi się czytać. Te uważam za wyjątkowe. I tyle.

 

Niższe piętra to książki Żony, póki co, są niewidoczne bo łóżko wylądowało blisko regałów ze względu na choinkę. Mimo to, ciągle pozostawia na moich półkach delikatne akcenty swojej obecności. Czy to w postaci ozdób czy jak w ostatnim przypadku książki, która ośmieliła się stanąć nieczytana. No nic. Małżeństwo to sztuka kompromisu hehehe.

 

Chciałbym wierzyć, że ten rok będzie lepszy. Że przeczytam wszystkie zaległe książki. Że znowu uda mi się kupić ich mniej i że w końcu zejdę poniżej zalegającej setki. Tylko po co? Czytam sukcesywnie zapowiedzi poszczególnych wydawnictw o swoich planach wydawniczych i już wiem, że nie będzie lekko. Ma wyjść kolejny Obcy, a przy dobrych wiatrach kolejny. W koszyku mam ciągle kilka pozycji, które chciałbym przeczytać bo znam już autorów i zapowiadają się obiecująco. Zaraz pojawi się też kolejna porcja z gatunku horroru ekstremalnego, więc również wypadałoby nie spuszczać nogi z gazu. Aaaaa i przecież. Książka za którą zapłaciłem w przedsprzedaży w pierwszych miesiącach minionego roku.  Antologia Sabat – Guya N. Smitha, dwie opasłe księgi w twardych oprawach z dodatkowymi materiałami. To będzie coś.

 

Tym miłym akcentem, życzę Wam wszystkiego dobrego w tym nowym roku. Niesamowitych historii, intensywnego zapachu kartek i przede wszystkim wolnego czasu, by móc się w tym stanie znaleźć.

 

Pozdrawiam - Michał

piątek, 24 grudnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.21

Jest! Pierwszy wieczór z tych luźniejszych, choć gdy to piszę, należałoby go szufladkować już wg godzin nocnych. Nieważne, ale dlaczego luźniejszy? Nie chodzi mi o zużycie w formie fizycznej bo dzisiaj, tzn. wczoraj, w czwartek, po powrocie z pracy rzuciłem się w kuchenny wir przedświąteczny. Jak widać, nadal trzymam się nieźle, choć mój dzień rozpoczął się o czwartej nad ranem. W tym momencie najważniejsza dla mnie była perspektywa, że dopiero 3-ciego wracam do pracy. ;) Szaleństwo i w sumie nie wiem jak to inaczej określić. Po sześciu latach własnej działalności, gdzie każdy wolny dzień był brakiem wpływów, praca na etacie… Prrrrrrr bez sensu. Nie gadamy o pracy. Muzyczka. Zapodam coś na wstępie.

 

 

Moja Żona uwielbia kryminalne klimaty, więc chcąc nie chcąc obił mi się o uszy ten numer z charakterystycznym wrzaskiem. Tak to jakieś CSI, o już widzę Miami. Tyle, że właśnie, numer w oryginale ma ponad osiem minut, a w rezultacie podczas serialowej odsłony słychać tylko marną jego część. I o zgrozo, samą końcówkę numeru. Wandale!!!

 

I ktoś kto, nie znał kiedyś tego numeru, a odnajduje go w końcu, słucha i już wie, że coś nie trybi, że to nie jest do końca to co wcześniej usłyszał. Czekać tyle minut na kulminacyjny moment z krzykiem? To chyba tylko dla cierpliwych albo dociekliwych. W tym momencie powinienem się ukłonić, zatem to Państwu czynię (około 7:30 zaczyna się muzyczna uczta wg serialu).

 

Doświadczyłem w tym tygodniu meeega odkrycia. Oczywiście muzycznego. Często śmiałem się z zespołów, tych z marzeniami, chwytającymi za instrumenty z nadzieją na zwojowanie świata. Robili covery numerów, które znali tylko z powielonej wersji i na niej opierali swoje wykonania. I chyba najczęstszym powielanym błędem był… uwaga

 

 

Młodziaki wówczas nosili się z wysoko podniesionymi brodami, że grają numer Guns’n’roses i w większości przypadków przechodziło to bez słowa komentarza. Nie było wówczas internetu, więc jakikolwiek hejt  odbywał się jedynie słownie, bez większego rozgłosu. Wiele wtop znikało szybko tak jak się pojawiły, bo wytknięty błąd na prędkości był naprawiony i w kolejnej prezentacji, dociekliwym  wszystko się zgadzało.

Pozwolę sobie jeszcze na oryginał…

 

 

Niesamowite, że niektóre utwory żyją tyle lat…

Dobra wracamy do mojej myśli z odkryciem. Tu też pewnie mógłbym znaleźć jakiś zespół, który w swoich aranżacjach umieściłby „Hush”… bo co się rzuca na język w pierwszym skojarzeniu?

 

 

No oczywiście, że Deep Purple. Przynajmniej ja żyłem do tej chwili z taką świadomością. I faktycznie, wszystko się zgadza, numer jest na debiutanckim albumie „Shades of Deep Purple” (1968) i oczywiście, czarno na białym jest napisane: „Hush” to cover utworu napisanego w 1967 przez amerykańskiego wokalistę, gitarzystę i tekściarza Joego Southa dla amerykańskiego wokalisty Billy'ego Joego Royala.

Szach mat. Nie wiedziałem gdy w Antyradio poleciał ten numer. Bo jak? Jak to możliwe? A jednak! Numer w oryginale oczywiście lekko się różni, ale wspólnych cech nie sposób nie zauważyć.

 

Oto i on! Oto krok dalej do muzycznych pokładów świadomości ;)

 

 

Stało się, dlatego powtarzam, że warto słuchać radia, bo jest ta świadomość, że po drugiej stronie są CI bardziej osłuchani. Nieco mądrzejsi co przekłada się w moim przypadku na mnóstwo olśnień. Jak tak teraz oglądam, słucham sobie tej pradawnej wersji „Hush” to skojarzył mi się klimat z The Animals. Podobne studio, garnitury.

 

Podrzucę dla przypomnienia…

 

 

Genialne te stare wykonania.

 

Z Animalsami też miałem swego czasu osobiste porachunki. To był koniec podstawówki, pierwsze dwa lata kontaktu z gitarą i zasłyszany w radiu numer, że coś dom wschodzącego słońca jak zapowiadał głos z głośnika. Numer, którym zachłysnąłem się od pierwszego momentu. Jego dźwiękową delikatnością, a jednak mocnym charakterem w ogólnym postrzeganiu. Pragnąłem go zagrać, ale nie wiedziałem jak. Wówczas nie potrafiłem przełożyć usłyszaną melodię na konkretne miejsca na gryfie gitary, by własnoręcznie odtworzyć jej brzmienie. Zostało mi tylko pytać, nucić znajomym, którzy grali już wcześniej i łudzić się, że ktoś wyłoży mi to namacalnie.

 

Nie udało się, poszedłem wówczas pierwszy raz na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy, tam przecież grają na gitarach, kto jak nie Oni? Pytałem, nuciłem, nic. I co? Hehehe. No jasne, przecież to pielgrzymka, wyższa intencja. Znalazłem, zupełnie przypadkowo. Na jednym z noclegów koleś grał sobie tę melodię do polskich słów. Zdobyłem wówczas „przepis” na zagranie tego numeru. Misja dokonana, a poziom spełnienia? Niewyobrażalny.

 

 

Gitara wówczas była niczym lep na dziewczyny, więc w moich przypadku, był to dodatkowy impuls by brnąć w tę stronę. Przeszedłem się później z pielgrzymką na tej trasie jeszcze trzy lata z rzędu i faktycznie. Gitara działa niczym afrodyzjak. Wystarczy znaleźć tę odpowiednią strunę, a potem już z górki hehe. Jak ulał pasuje tu tekst z numeru Kariny Stanek „Chłopiec z gitarą”.

 

 

Musiałem, chodź jakoś błaga się o pomstę.

 

.......................................

 

Ok. Nie mam pomysłu co dalej, więc dokończę moją dzisiejszą/wczorajszą akcję z kuchnią, choć to temat równie dobrze znany każdej rodzinie, która szykuje się na zbliżające się święta. Robicie sałatkę warzywną? To mój ulubiony temat hehe. Taki niemal tabu z tajemnym przepisem, doskonalonym przez szereg lat. Zaczerpnięty smak z rodzinnego domu i osiągnięcie etapu kiedy to ja rozdaję swoją wersję kultowej sałatki na którą liczą moi rodzice i rodzinka mojej Siostry.

 

Muzyczka pod pisanie.

 

 

I tak właśnie się dzisiaj odbyło. Królowa świąt jest tylko jedna – sałatka warzywna. A z nią rozmach, ale o liczbach za chwilę. Zawsze mnie przeraża ta ilość składników, którą muszę poszatkować.

I kolejna…

 

 

Cały sęk tkwi w tym, że zrobić samemu sałatkę na trzy rodziny to nie lada sztuka. Od kilku lat mi się to udaje, więc zaciskam zęby i lecę z tematem. 30-40 ziemniaków, 1,5 kg kiełbasy, 22 jajka, 3 puszki kukurydzy, ogórki, marchew, pietruszka, seler. Około 10 łyżeczek musztardy, prawie dwa słoje majonezu. Sól, pieprz i szeroka łapa by to dobrze wymieszać. Już wołałem, że jak tak dalej będą mnie wykorzystywać, to ja poproszę o betoniarkę, bo już nie ogarniam w i tak wielkiej misce. Czasowy rezultat. Cztery godziny krojenia z drobnymi przerwami na rozprostowanie pleców, rozluźnienia nadgarstków.

 

Dzisiaj się znowu udało, jutro tzn. dzisiaj podczas wigilijnego stołu wszyscy będą obdarowani moim smakołykiem więc kolejna misja tego roku spełniona. Uffff.

 

 

Ostatnio znowu moja Siostra, w sumie rodzice też, dzwonili z pytaniem czy mogą liczyć na jakiś spadek w postaci jakiegoś naczynia wypełnionego tym wyjątkowym daniem. Cóż, nie po to trzaskam odpowiednio powiększone porcje, by zatrzymywać je tylko dla siebie. Fakt, to też może być oznaką wygody, ale fajnie, że właśnie do mnie przychodzą takie zapytania. A dla mnie? Kilogram w tą czy…. Hehehe

 

 

I tym miłym akcentem,

 

Życzę wszystkiego Dobrego!

Pozdrawiam - Michał

 

niedziela, 19 grudnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz. 20

Dobry wieczór, dzień dobry ;)

 

Rozpoczynam wieczór choć dziwnie się czuję który, bo jednak kalendarzowo mamy sobotę, choć nie, niedzielę, to przecież nie wieczór a noc, a zanim skończę, pewnie ranek. Ale mój wieczór rozpoczął się w piątek, gdy wieczorem zdrzemnąłem się na około 40 min przed ostatnią w tym tygodniu firmową nocką. Wróciłem w sobotni ranek do domu krótko po szóstej i po kąpieli wszedłem do jeszcze ciepłego łóżka. Nic, leżałem około godziny, w głowie chaos i wielkie oczy, że mógłbym nimi rozświetlić pokój. I co? I dupa. Nie mogłem zasnąć. Czułem się głodny, więc gdy Żona wstała robić sobie śniadanie, poczłapałem do Niej. Postanowiłem, że położę się po śniadaniu.

 

Chwila. Potrzebuję muzyczki, a że dziś pakowaliśmy z Żoną prezenty, to włączę płytę, którą pewnie znajdę pod choinką ;)

 

 

ok, leci. Jak zamierzałem, tak uczyniłem. Po śniadaniu do łóżka mając świadomość, że około 10-tej jedziemy ze Szwagrem do pobliskiej leśniczówki wyciąć wymarzone drzewka. I tak sobie pospałem, kręcąc się z boku na bok przyjmując wszelkie możliwe, czasem i kosmiczne pozycje. Trzeba było się zbierać. Na miejscu klimat niesamowity. Leśniczówka Szpęgawsk na Pomorzu. Byliśmy tam już drugi rok z rzędu. Setki drzewek i ja z siekierką buaaaaahaaa. Nieeee, byłem bardzo kulturalny i nawet mijające mnie rodziny śmiały się, że sam Mikołaj przyjechał po drzewko hehehe. Broda robi robotę. Koszuli w kratę zabrakło do poziomu prawdziwego drwala.

 

 

Mieliśmy ze Szwagrem już łupy w postaci dwóch drzewek, więc powrót do domów. Potem jeszcze przesiadka do swojego auta, osobista wizyta u rodziców i powrót do domu, choinka na balkon, ja do łóżka z nadzieją, że się uda zasnąć. Dwie godziny tak leżałem, wziąłem w końcu książkę z nadzieją, że mnie znuży. Nic, przeczytałem do końca. Cholera. Rozpoczynać kolejną? Właśnie mijała doba na nogach z około godzinną drzemką z poprzedniego dnia. Bez sensu. Ogarnąłem łóżko do trybu codziennego i  ogarnęliśmy obiad. Potem choinka, przecież czekała ciągle na balkonie.

 

 

Zainstalowałem w stojaku, wypoziomowałem, pionowałem aż w końcu było idealnie. Po skończonym zadaniu poszedłem się położyć z nikłą nadzieją, że może się udać. Kiedy otworzyłem znowu oczy, na zegarze minęły kolejne dwie godziny. Niesamowite hehehe. To już trzecia w ostatnim czasie. Choinka ubrana więc w sumie dobrze, bo najgorsze mnie ominęło. Nie lubię ubierać choinki. Ograniczam się do wycięcia, przywiezienia i zamontowania w stojaku by prosto się prezentowała. A potem nożyczki w ruch, krępująca drzewko siatka opada i jest tak jak być powinno. Reszta? Zwykle muszę odpocząć, choć dzisiaj tzn. wczoraj. Tak, w końcu się udało. Dobre i te dwie godziny.

 

 

Ogólnie, to czekam aż padnę. Otworzyłem sobie piwo myśląc, że mnie zamuli. Potem kolejne i nic. Nie działa. Zepsuł się Pan Brodaty hehehe. Zaraz minie 36 godzin na 3 godziny drzemki. W sumie. Dobrze jest. Domyślam się, że w niedzielę będę niedysponowany dla kontaktu ze społeczeństwem.  hehe.

 

 

Piąty numer na płycie i jak na razie żadnych słabych punktów.  A szósty? A szósty to proszę Państwa mistrzostwo świata. Polecimy za ciosem, niech się buja.

 

 

Szósty numer na jedenaście tych dobrych to już dobry omen na całość. Dalej można znaleźć jeszcze kilka w celu utwierdzenia, że to odpowiednia płyta.

 

Nie ogarnę jednak wszystkiego, muszę się położyć. Jednak i mój czas nastał. Na koniec…

 

 

Dobranoc i dzień dobry dla niedzielnych kanapowiczów.

Pozdrawiam – Michał

 

Ps. A jednak mnie ścięło, szybko, bez pytania. Na szczęście potrafię ten stan w miarę szybko rozpoznać. 36 godzin to i tak niezły wynik.

Tagi:
#rammstein
sobota, 11 grudnia 2021

Chwalipięta ;) a zarazem oczyszczenie. Ufff

Muszę to zrobić, bo to wydarzenie historyczne jak i sentymentalne. Grałem sobie kiedyś w kapeli, nosiłem długie włosy, miałem pierwszy, drugi tatuaż, wiązane skórzane spodnie i pas z nabojami. Tak jak wszyscy rock’n’rollowcy. Piło się alkohol, graliśmy koncerty i spaliśmy w busie. Nie mieliśmy jeszcze swoich rodzin więc nie było ciśnienia, ani moralnego kręgosłupa. Na wszystko odpowiadało się „jeb##ć to!” i szło się dalej. I tak mijały lata, studia, praca, próby i koncerty w klubach często z niemałym tłumem, który niemal roznosił na strzępy dzielące nas barierki.

 

Ale w końcu… przyszedł czas na małżeństwo, a trochę później Syna. I świat się zmienił, a raczej moje jego postrzeganie. Skończyły się studia, została praca, próby i rzadziej koncerty. Ciężko mi było pogodzić te dwie ścieżki życia. Poczułem się rozdarty, pomiędzy rodziną, a muzyką. Z koncertu na koncert dokonywało się kilka zmian. Schowałem skórzane spodnie, pas z nabojami, a  wciąż długie włosy bestialsko związywałem.

 

 

Niedługo potem zniknęły całkowicie, a zaczęła rosnąć broda w całej swojej okazałości.

 

To jednak wciąż było niewystarczające. Grając czułem, że myślami jestem w zupełnie innym miejscu. Pewnego wieczoru, mieliśmy próbę i zadzwonił mój telefon. Dowiedziałem się wówczas, że mój Syn zaczął sam chodzić, ale mnie przy tym nie było. Trochę, to jeszcze trwało, ale w końcu powiedziałem, że nie mogę dalej grać. Wybrałem wówczas rodzinę. Postawiłem wszystko na jedną szalę. Pamiętam jak włączając media społecznościowe leciały zewsząd podziękowania, wpisy pod Nickami pozostałych członków zespołu, że pewna epoka właśnie minęła. Wzruszające też były słowa mojej Żony widzącej to wszystko co się działo w otaczającym mnie środowisku. Poryczała się widząc z czego zrezygnowałem i równocześnie bojąc się, że kiedyś Jej to wyrzygam. Nic, jesteśmy dzisiaj piętnaście lat po ślubie i nigdy nie dałem Jej odczuć, że ktoś wówczas zawinił. To był mój wybór. Zupełnie świadomy i nieprzymuszony.

 

I rok temu znalazłem tego gościa – AJ Burchardt. Magik od gitarowych miniaturek. To było coś, coś na miarę mojego oddania grze w tamtym zespole. Niedawno zacząłem rozmowę i poleciało. Miesiąc później powstało idealne dzieło. Kilka długich rozmów przez telefon, dziesiątki przesłanych zdjęć, które ukazały, że oboje wiemy o co w rock’n’rollowym trybie życia chodzi. I oto jest.

 

 

Replika gitary na której nagrałem pierwsze płyty „demo” w barwach damage case. Oczywiście oryginał ciągle jest w moim kwadracie (nawet nie było mowy o piwnicy)… w ostatnim czasie wyciągana dość często.

 

 

Tu na tle historycznego pasa z nabojami i pierwszymi płytami.

 

 

I wraz z oryginalną, pierwszą poważną Kochanką na którą czekałem ponad miesiąc, zanim sklep ściągnie mi ją do Polski…

 

Miło mi było wrócić wspomnieniami, ostatnio nawet opowiadałem Mamie, że ludzie ciągle pytają czy nie chciałbym wrócić do czynnego grania. Czy chciałbym? Chyba nieeee, mam specyficzne podejście do takich tematów. Zatracam się, oddaję się w stu procentach, stają się centrum. Znowu będę musiał wybierać. Mam proste założenia. Kiedy to możliwe, żyję zerojedynkowo. Białe albo czarne. Jest ciężko, czasem drastycznie, choć tak naprawdę to proste rozwiązanie, bo kiedy masz jakieś wątpliwości, to czujesz, że już ich nie masz.   

 

Dziękuję za uwagę, pozdrawiam - Michał

Tagi:
#gitara#metal#ManufacturBurchardt#damagecase#epiphone#replika#rock
sobota, 4 grudnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.19

Dobry wieczór, dzień dobry ;)

 

Dzisiaj zupełnie poza planem, bo patrząc na zegar już dawno powinienem spać. Cały tydzień wstawania chwilę po czwartej powinien zrobić swoje ale jednak. Siła „piątku” a z nim perspektywa wolnego weekendu jak widać działa cuda. Nie będę więc tracił czasu. Przez ostatni tydzień dojeżdżałem do pracy znowu z Antyradiem w tle, dzisiaj wychodząc zapuściłem sobie głośno Ironów. I to również nie jest odkryciem. Ale przed chwilą chillautując się po ciężkim tygodniu trafiłem na ten numer… i mnie poraziło.

 

 

ale nie, że zaraz taki genialny, że spadają kapcie itd. Poraziły mnie nazwiska, choć numer nie jest aż taki zły. Powiedziałbym, że nawet spoko, taki radiowy. Właśnie nazwiska, Sammy Hagar na wokalu i Michael Anthony na basie a to przecież 2/4 zespołu Van Halen…

 

 

tralala la jump! Tu też oczywiście w tych samych rolach.

I tu również…

 

 

I proszę, tyle minęło lat a tu taki strzał. Jak teraz patrzę, w sumie to ja przespałem i to dość mocno, bo płyta z tym numerem ukazała się w 2008 roku. Trochę wstyd hehehe. Cóż. Zdarza się. Ostatni numer na płycie, tak już zdążyłem „przelecieć” całą płytę. Ostatni to numer live, ale i tu znalazłem sporą niespodziankę z perspektywy dzisiejszego dnia.

 

 

I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przecież Eddie Van Halen (gitarzysta) jeszcze wtedy żył, mimo to coś mi nie pasowało. Sprawdziłem sobie ten numer co to za twór. Zbyt dużo nazwisk wykraczających poza projekt, zespół Hagara. I trafiłem, okazało się, że to zlepek dwóch numerów, koncertowa aranżacja numerów zespołu Van Halen. Tekst te same, tyle, że właśnie, inne instrumenty jeśli chodzi o siłę natężenia zatem wykonanie wydaje się być też zupełnie inne. Tak, nie byłbym sobą gdybym nie zarzucił oryginałów. Dwa różne numery. Oto prototypy.

Dreams i Cabo Wabo.

 

 

i

 

 

Niesamowite odkrycie.

 

Ale wracając do pierwszej myśli tego wieczoru. Ekipa od Van Halen to jak mówiłem 2/4 zestawu. Kim są pozostali członkowie? Np. Billy Duffy – gitarnik zespołu The Cult.  Nie znacie zespołu? Już pomagam.

 

 

I został ostatni element, perkusista. Na pierwszy rzut oka nie skojarzyłem, zbyt wiele lat minęło dla mnie i dla niego. Ale już teraz poznaję… jestem pewny. 1000 %. Za czasów mojej podstawówki już siedział na tronie perkusyjnym.

 

Matt Sorum

 

 

Najlepszy perkusista tamtych czasów.

 

 

1992 rok, to trochę robi się dziwne, że znowu wróciłem do czasów swojej podstawówki. Książki wydawnictwa Phantom Press, pierwsze fascynacje muzyczne związane z cięższym brzmieniem. Tam coś się musiało wydarzyć. Swoja drogą dobrze pamiętam, że w tym czasie miałem pentagram w formie wisiora. Nie pamiętam czy go nosiłem. Był. Też wówczas rysowałem, dość dobrze. Pamiętam jak narysowałem sobie wówczas to coś, co widnieje na starych budynkach. Te mordy, rzygacze inspirując się filmem „Drakula” z Garym Oldmanem w roli głównej. Daty nie będę powtarzał, bo już ścierpła mi skóra. Ja wówczas poszedłem dalej. Nie wiem gdzie znalazłem ten tekst, nie było przecież internetu. Rysunek był inspirowany filmem, trzy głowy diabła, wilkołaka.

 

Ooo jak tutaj.

 

 

Ale jak już wspomniałem mi było mało. Napisałem ten tekst pod rysunkiem i powiesiłem w widocznym miejscu nad biurkiem. W tym czasie urodziła się moja młodsza Siostra, a ja chyba nieświadomie zwróciłem na nas uwagę oczu, które nie powinny spojrzeć w naszym kierunku. Ale stało się, bo nawet miałem szkolną pogawędkę w tej sprawie, że nie powinienem iść w tym kierunku, a i Siostra doświadczyła kilka lat później dziwnych akcji. To ciekawy temat.

 

Ale wracając, zatoczmy chociaż koło. Sammy Hagar to dla mnie jednak Van Halen. I tym miłym akcentem zakończę.

Tak na przekór…

 

 

Tyle, dobranoc, bądź dzień dobry.

niedziela, 14 listopada 2021

Muzyczne szwendanie – cz.18

Dobry wieczór, dzień dobry ;)

Ten tydzień, choć jeszcze się nie skończył, podrzucił mi już parę niespodzianek. Miałem mieć sześciodniowy tydzień pracy, a w międzyczasie okazało się, że czwartek wolny i sobota również. Cóż, tyle dobrego, że w tę stronę, a nie odwrotnie bo mogłoby być smutno. Z drugiej strony nastawiłem się już, pogodziłem z losem i myślą długiego tygodnia, a tu dupa… Znowu musiałem poukładać sobie wszystko na nowo…

Dzisiaj… hmmmm, zacznijmy tak, zaraz wyjaśnię co mi wpadło do głowy…

 

AC/DC

Tak, to zespół AC/DC i pierwszy wokalista Dave Evans. Nie zagościł długo w zespole i nie uczestniczył przy studyjnych nagraniach pierwszych płyt. Dość szybko jego miejsce zajął Bon Scott i dopiero wówczas ruszyła maszyna. To był początek AC/DC więc zmiana frontmana nie wpłynęła na ogólny wizerunek zespołu. Tu było prosto, zespół nie miał oficjalnej płyty, historii. Wiele jest jednak przypadków w historii metalu kiedy legendarna grupa zmienia tzw. „pierwsze skrzypce”. Pomijam tu presję jaka może wpływać na przejmującym stanowisko, ale warto zauważyć, że zawsze się to odbija na fanach. Czym starszy zespół, tym trudniej zdzierżyć płyty z tym nowym. Zdarzają się sytuacje kiedy następca przebija zstępującego z „tronu”, jednak to wyjątkowe przypadki.

Wyobraźcie sobie teraz zespół Hey, gdzie nie będzie Nosowskiej. Albo IRA bez Gadowskiego. Nie mówię tu o muzycznej ewolucji tych zespołów, ale właśnie o zamianie tych artystów… Muzyka przecież zostanie taka sama. Zmieni się tylko postać przy mikrofonie. Tylko, albo aż.

Wracając do AC/DC, przed Państwem Bon Scott…

I to jest właśnie ten koleś, który jako pierwszy zaśpiewał ten nieśmiertelny numer. Potem, zdarzyła się tragedia, skomentowana przez wielu światowych muzyków w książce „Głośno jak diabli” Jona Wiederhorna. Świat muzyczny również nienawidzi pustki, więc i to miejsce musiało zostać zapełnione. I właśnie w tym momencie nastąpił czas Briana Johnsona, który wraz z płytą „Back in Black” rozpoczął nowy etap zespołu. Uwielbiam tego gościa.

albo ten, o którym zawsze opowiadał mi Tata. Lubiłem Jego opowieści o pierwszych gramofonach, pocztówkowych płytach, szerokich spodniach zamiatających nogawkami pół chodnika i długich włosach. I zawsze w tych opowieściach pojawiał się jeden numer (tak też z Brianem Johnsonem) jaki puszczali z kumplem jeżdżąc po dzielni autem. Minimalne tempo jazdy, opuszczone szyby i muzyka na cały regulator ;)

Ale i te wyśmienite czasy dobiegły końca wraz z lekarską diagnozą. Johnson musiał zejść ze sceny bo tracił słuch. Odszedł na długi czas więc zespół szukał następcy, co wg mnie było niemożliwe do osiągnięcia. Znaleźli. Zagrali kilka koncertów… Swoją drogą wietrzyłem spisek, że przecież to nie może być prawda, żeby Johnson odszedł na zawsze. Że to może taki zabieg marketingowy, dodanie pikanterii, dramaturgii. Nie wrócił, media zapomniały skupiając się na nowym zestawie, który nie przemawiał do mnie w żaden sposób. Nie w tym połączeniu.

Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Oczywiście szanuję Guns N Roses, ale niestety. Nigdy nie przyjmę Axla jako wokalistę AC/DC. I na moje szczęście ta podróż szybko minęła, bo Johnson wrócił do gry. Nie wnikam co mu zrobili ze słuchem, może tak jak zakładałem, było to marketingowe przetasowanie, znowu wzrosną notowania, może jakaś wielka trasa koncertowa, kupa szmalu. Na mojej osobie nie trzeba robić takich eksperymentów, jestem konserwą, zostaję zwykle do końca.

W 2020 Panowie z AC/DC nagrali nową płytę, ledwie liznąłem, wokal się zgadza więc jestem spokojny. Na wnikliwą analizę przyjdzie czas. W każdym razie cieszę się, że odpowiedni głos znalazł się na swoim miejscu.

Takich przypadków kluczowych zmian można zaobserwować o wiele więcej jedziemy dalej…

 

BLACK SABBATH

Osbourne’a raczej wszyscy znają, bo i ten Pan również miewał swoje wzloty i upadki włączając w to wykluczenie z zespołu Black Sabbath. Jego miejsce zajmowali różni muzycy, dzisiaj mniej lub bardziej znani. Poniżej podrzucę przykłady wokalistów, którzy faktycznie uczestniczyli w studyjnych nagraniach płyt jako Black Sabbath.

DIO

Ian Gillan (Deep Purple)

Tony Martin

i choć w tym przypadku również nastąpił wielki powrót Osbourne’a, to w 2017 roku, zespół oficjalnie zakończył swoją działalność.

 

ACCEPT

To teraz kolejny zespół i pierwszy wokalista – Udo Dirkschneider to niski, brzydki Pan o specyficznym głosie.

i tu przyszedł czas na zmiany, Udo założył swój zespół o skomplikowanej nazwie U.D.O i podczas koncertów można usłyszeć znane numery z repertuaru Accept (to chyba tak jakby coverować samego siebie?). Ale zauważyłem, że faktycznie. Każdy wokalista jakiego znam, a nieeee jednak nie. Chciałem napisać, że każdy wokalista, który odszedł z macierzystego zespołu i założył swój solowy projekt dorzuca do swojej set listy numery z tego poprzedniego. Tak robił Ozzy Osbourne, Udo, ale nie jest to regułą, więc wycofuję się ze słowa „każdy”. Nie przedłużając wracamy do Accept i nowego wokalisty. Troszkę zmanipuluję odbiór, podrzucę ten sam numer, jego najlepszą i najbogatszą dźwiękowo wersję. Dla wielu fanów to Udo jest najlepszym wokalistą jeśli chodzi o Accept, dla mnie? Nie odczułem drastycznej różnicy, ale przyznaję, że Udo jest bardziej specyficzny. Ok, przed Państwem Mark Tornillo.

 

JUDAS PRIEST

Kawał historii. Rob Halford to również ikona, a dodam, że Judasi mają grać w Gdańsku w 2022 więc bliżej nie będę miał nigdy. To mój jedyny moment, bo to wiekowi muzycy i drugi raz taka okazja może się już nie zdarzyć.

Po płycie „Painkiller” Halford pożegnał się z Judasami, założył zespół, a raczej trzy solowe projekty, a jego miejsce na dwa kolejne wydania Judasów zajął Tim „Ripper” Owens.

 

Szokująca zmiana i jak dla mnie przepaść. Na szczęście ten etap skończył się dla wszystkich pozytywnie. Halford wrócił do Judas Priest i po tej przerwie stworzyli meeeega album „Angel of Retribution”. Powinienem zrobić takie „muzyczne” z płytami które są doskonałe w całości. To byłby ciekawy temat. Ale wracając. Podrzucę jeszcze numer Judasów z ostatniej płyty, który potwierdza, że mimo znaczącego wieku, dziadki dają radę ;)

doskonałe!!!

 

IRON MAIDEN

Pierwszym wokalistą Ironów był Paul Di’Anno.

Po dwóch pierwszych płytach jakie nagrał z zespołem, musiał jednak ustąpić miejsca bardzo pewnemu sobie i wyjątkowemu wokaliście, który przychodząc na koncerty Ironów wiedział, że jeśli uda mu się wbić na przesłuchanie, to zajmie upragnione miejsce. I tak też się stało, Iron Maiden nagrali swoją trzecią płytę  „The Number of the Beast”, a na czele stanął Bruce Dickinson.

Tak się teraz zastanawiam, bo historia Ironów jest bardzo podobna do Judasów. Kiedyś to nawet Iron Maiden supportował występ Judas Priest. Swoją drogą mogliby powtórzyć taki koncert. To byłoby wydarzenie na miarę wszechczasów. Halford odszedł po jednym z lepszych płyt w historii zespołu i powrócił z jeszcze lepszym. Podobnie było w przypadku Dickinsona. Odszedł po płycie „Fear of the Dark” i tym samym zapraszam na tytułowy numer (ostatni numer na płycie).

I poszedł sobie, stworzył swój solowy projekt i nagrał sześć bardzo dobrych albumów. W międzyczasie Ironi nagrali dwa z nowym wokalistą, a tym szczęściarzem był Blaze Bayley.

I nastąpił zwrot, po ośmiu latach Dickinson wrócił za stery z niesamowitym albumem. I skoro przed odejściem puszczałem ostatni z płyty, tym razem podrzucę pierwszy.

I grają dalej niedawno wyszedł najnowszy album, byłem dwa razy na ich koncercie. Na kolejny zabiorę Żonę, już obiecałem i dotrzymam słowa.

Jak pokazuje historia, zmiany wokalistów to zawsze wielkie wydarzenie, zarówno dla zespołu jak i fanów. To taki moment zmian, czasem świeżego oddechu, nowej energii. Czasem to wynik tragedii jak na przykład śmierć Bona Scotta (AC/DC). Mam dla Was jeszcze jeden przykład. Pewnie już wyczuwacie do czego zmierzam. Dzisiaj jest obszernie, ale lećmy dalej.

 

QUEEN

Tego Pana nie trzeba przedstawiać… specjalna wersja numeru, który w takiej formie mógłby pozostać do końca. Konkretne tempo i energia. Szkoda, że z biegiem lat zwolnili. Z drugiej strony, może w takiej wersji nie osiągnąłby sukcesu.

Dalsza historia jest zapewne wszystkim znana. Zespół, a raczej już tylko sekcja nie zawiesili działalności, przynajmniej tej koncertowej, bo po śmierci Freddiego Mercury'ego nie powstała żadna, studyjna płyta. Niemniej jednak koncerty nadal trwały, a wraz z nimi nowe twarze.

Paul Rodgers

a obecnie Adam Lambert

No cóż, nie przemawiają do mnie te wersje. Poza muzyką, nic mi się nie lepi.

To jeszcze wcisnę coś rock’n’rollowego.

 

CHROME DIVISION

Zespół który połączył kilku różnych muzyków w eksperymentalnym projekcie. Rock’n’roll był wówczas jedynym wyznacznikiem i pierwszy wokalista, który uczestniczył w tworzeniu dwóch pierwszych płytach formacji – Eddie Guz.

Nie wiem dlaczego tak jest, że jak coś dobrze żre to i tak musi się coś spartolić. Tak, wiem była taka jedna zasada, często powtarzana w jednostkach specjalnych. O, mam. Prawa Murphy’ego i jedno, które głosi, że jeśli coś może pójść źle, to pójdzie źle. I tak niestety było w tym przypadku. Nie znam historii, ale wynikiem zamian na czele Chrome Division stanął Pål Mathiesen vel Shady Blue.

Ostatnio jeżdżąc do pracy zarzuciłem sobie te ostatnie płyty i powoli je przyswajam. Momentami nawet mi się podobają. Tak, mówię tu o aranżacjach numerów, bo wokal? Nie czuję większej zmiany.

Dobra, bo „muzyczne” osiągnęło dzisiaj chyba rekordowy rozmiar. Ostatni zespół w tym odcinku. Nasz, byłem również na ich koncercie jednak dopiero za czasów nowego wokalisty.

 

TURBO

To klasa sama w sobie – Grzegorz Kupczyk, swoją drogą, z wyglądu przypomina mi trochę Erica Adamsa z Manowar hehehe. To chyba komplement. Lecimy.

i Jego następca – Tomasz Struszczyk.

 

Jak widać na załączonych obrazkach, zmiany wokalistów niosą ze sobą spore konsekwencje. Przede wszystkim zmienia się wizerunek zespołu, pierwsza linia łącząca go z publicznością. W studiu można to pominąć, bo fan przecież dostaje gotowy produkt w postaci nowej płyty i nic nie widzi. Jeśli chodzi o koncerty, to już grubsza sprawa. W przypadku długodystansowych zespołów to mega zadanie, poziom który trzeba co najmniej utrzymać. Tyle, że nikt z nas, widzów nie jest głuchy. Słuchając kilka lat, kilkanaście czy nawet dłużej danego zespołu szybko zweryfikujemy następujące zmiany i być może pierwsze nowe dźwięki staną się tymi ostatnimi.

Ostatni zespół. Poza planem.

 

MOTORHEAD

Ian „Lemmy” Kilmister to legenda. Urodził się w wigilię 1945, a zmarł  28 grudnia 2015. Cztery dni zabrakły do doskonałości, ale z drugiej strony wyhamować takie życie to i tak niezły poślizg. Lemmy był od początku, nie miał skoków w bok, poza licznymi gościnnymi występami. Mój ulubiony numer.

W 2015 roku Lemmy zawinął się z tego świata, a wraz z nim zespół, który ogłosił koniec działalności. Nie sądzę aby ktoś mógłby ośmielić się by rozważać swoją kandydaturę na Jego miejsce. To trochę jak z coverowaniem niektórych numerów. Po prostu się ich nie rusza i tyle. To święta, a zarazem niepisana zasada w kręgu gitarzystów. Nie graj czegoś, co możesz tylko zepsuć. Pewnych rejonów się nie dotyka, a przynajmniej publicznie.

Dotrwaliśmy do końca, dziękuję wszystkim, którzy dzielnie wytrwali w tej podróży. Muszę się położyć.

Miło mi było gościć,

Pozdrawiam - Michał

Tagi:
#muzyka#metal#Ironmaiden#JudasPriest#BlachSabbath#ACDC
niedziela, 31 października 2021

Muzyczne szwendanie – cz.17

Dobry wieczór, dzień dobry ;)

Taaaa, a ten znowu. Przyznaję się, że ostatnio zacząłem gubić się w tym szwendaniu i dzisiaj postanowiłem sobie przejrzeć dotychczasowe spotkania i jakoś je ponazywać. Z początku chciałem edytować każde zamieszczone na łamach „na kanapie” i faktycznie zrobiłem jedno. Edytowanie, wpis w tytule i zapisz. Proste. Ale za chwilę, trafiłem na taki misz masz, że utknąłem i nie potrafiłem dosłownie sprecyzować co miałem wówczas na myśli. Ok, w większości przypadków pojawiał się jakiś temat przewodni, do którego próbowałem dopasować kolejny numer, a potem następny, ale zdarzały się też takie gdzie trudno powiedzieć co autor miał na myśli. Tak, szwendał się. W każdym razie, postanowiłem nie mieszać w tytułach i stworzyłem sobie plik z notatnika, gdzie na swój sposób dorzuciłem potrzebne mi drogowskazy. Jest ok, póki co. Dalej się okaże.

 W ostatnim tygodniu była 30-ta rocznica numeru „Hellraiser” Ozzy Osbourne’a (płyta „No More Tears) i z tej okazji powstał nowy teledysk. Gościnnie, oczywiście Lemmy Killmister , który ten właśnie utwór umieścił rok później na płycie Motorhead – March ör Die (1992). Ufff, mamy wszystkie dane więc…

Grafika trochę w klimacie teledysku Iron Maiden (The Writing On The Wall)… Jest? Proszę o potwierdzenie bo może już świruję? Nie, jasne że jest, prawda?

I tak sobie teraz przypomniałem, że Lemmy z Ozzym przecież na tej samej płycie Motorhead mieli jeszcze jeden wspólny numer. Nieco wolniejszy, łagodniejszy. Oto i on (nie znalazłem lepszej wersji).

Slash się nawet pojawił. Lubię takie spotkania gdy na scenie, czy w studiu nagraniowym spotykają się muzycy, którzy… i teraz nie wiem jak to wyrazić słowami. Chodzi mi o to, że każdy z nich jest/był mega gwiazdą, mają po ileś tam setek tysięcy fanów, a może i więcej, i mimo, że  tworzona przez nich muzyka gdzieś tam się ociera o siebie, to przychodzi w końcu pomysł „zróbmy coś razem”.

I jeszcze jedno takie spotkanie, Ozzy i Metallica z numerem Black Sabbath.

Niesamowite jest też w takich spotkaniach, że przy takich wydarzeniach, często zmienia się aranżacja numeru, przez co robi się ciekawsza instrumentalnie. Tu faktycznie, Metallica dołożyła kilka dodatkowych dźwięków przez co numer zrobił się bogatszy.

OK, teraz kolejne wykonanie. Znowu Metallica plus Lemmy i dwa numery Motorhead. Swoją drogą, wprowadzenie Jamesa Hetfielda potwierdza znaczenie postaci tego człowieka na scenie metalowych brzmień.

Damage case, utwór Motorhead i moja propozycja do nazwy zespołu, który współtworzyłem. Chłopaki grają do dzisiaj. Tzn. już bez koncertów, które skończyły się krótko po moim odejściu ale brną. Działają dalej. Czasem zdarza mi się zatęsknić za tamtym trybem życia. Ok, starczy.

 

To teraz zupełnie inaczej. Również będzie duet, spotkanie na szczycie. Chyba nawet wrzucałem go kiedyś na łamach „czego słuchamy?”… świetnie zrobiony miks.

Ale jest taki miks gdzie za każdym razem trzymam dzielnie tę gulę w gardle i nie pozwalam się jej wydobyć by czasem przy domownikach nie wyjść na mięczaka. Z resztą moja Żona też jak oglądała ze mną koncert ku pamięci, wymiękła przy dźwiękach. Swoją drogą to niesamowite, że muzyka, brzmienie instrumentów, płynący wokal potrafi doprowadzić do łez mimo, że nie jest się smutnym w tej chwili. Radość? Wzruszenie? Ale czym? Że ktoś nacisnął pasujące do siebie dźwięki? Nie jestem w stanie tego pojąć i ulegam…

To w podobnym tonie, Elton John i Axl Rose (Guns n Roses)

Meeega. Oglądaliśmy z Żoną ten koncert jakiś czas temu i zupełnie wówczas zapomniałem, że Bohemian Rhapsody będzie w wykonaniu tych artystów. Hehe aż krzyknąłem Axl! No przecież. To był jeden ze znaczących się idoli w moim życiu. Przez niego nosiłem kraciaste koszule przewiązane w pasie i czerwoną chustę na czole. Achhh. Ten sam duet. W wykonaniu utworu G’N’R.

Tak jeszcze wtrącę. Dzisiaj patrzę na swojego Syna, który niedawno skończył trzynaście lat. Nie widzę u niego takich fascynacji muzyką (mój trud poszedł na marne, kiedyś o tym napiszę). Teraz są komputery, gry online i weź tu wejdź do pokoju, gdzie kamerki relacjonują co się dzieje u Niego w pokoju. Zaraz wygoni, że wszyscy widzą, słyszą hehehe. Przebiorę się raz i będę paradować jak nie będzie słyszał siedząc w tych słuchawkach.

W tym samym czasie ja chwytałem pierwszy raz za gitarę, słysząc słowa mojego Taty „jeszcze pięć lat minie zanim coś zagrasz”. Wówczas się uparłem i dzisiaj potrafię. Prawie trzydzieści lat minęło od tamtych słów. Przewaliłem godziny na korytarzu, na zewnątrz mieszkania (było małe) żeby móc ćwiczyć i nie truć życia rodzicom. I udało się. Kilka lat później Tata był na jednym z moich koncertów z Damage Case. Czułem dumę i swoją drogą przyznałem mu w duchu rację. Minęło nawet więcej lat niż wstępnie założył zanim śmigałem na gitarze elektrycznej. Nigdy nie przyznałem mu w tej kwestii racji. Swoją drogą nigdy też nie zapytałem czy te słowa miały mnie wówczas zmobilizować do pracy, czy nie wierzył, że dam radę…

Starczy rozważań. Wracamy do niesamowitych spotkań… oooo i już tytuł będzie tytuł do notatnika względem tego spotkania hehehe.

Czy tam czasem na perkusji nie gra Phil Collins? No jasne. Ale numer. Ooooo i Clapton na gitarze ;) To jeszcze jeden jak mi tu podrzuca YT.  Z tego samego koncertu.

Tego numeru też nie powinno się pominąć w tym zestawieniu… Steven Tyler (Aerosmith) i dwóch utalentowanych wiolonczelistów.

Zbliża się trzecia, to dzisiaj przestawiamy czas? Buuuhaaaaaahhaa. To jeszcze posiedzę, świetnie się składa. Za trzy minuty doświadczę tej niesamowitej przemiany. Uwielbiam jak działa to w tę stronę. I buch, dokonało się, znowu druga na tarczy zegara. Bosko.

To lecimy dalej. Kto jeszcze z kim grał? Widzę, że to płodny temat i moglibyśmy pewnie tak do rana ale tego zestawienia nie słyszałem.

Ale koktajl się dzisiaj tworzy.

Swoją drogą muszę znaleźć ten koncert. Może zawierać ciekawe wykonania.

A ten numer? To Przecież klasyka.

A teraz jeszcze łagodniej, kiedyś podrzuciłem ten numer Żonie i chwyciło. Tak, wiedziałem, że lubi Eda ale w tym wykonaniu…

Nie mam pytań. Gdzie te cholerne chusteczki hehhehe.

Matko, powinniśmy już dawno kończyć, a tu się sypie numerami jak z rękawa. Jeszcze troszkę. Jeszcze wytrzymajcie.

Ten numer też już kiedyś puściłem, ale cóż, lubię do niego wracać. Magiczne zestawienie.

i na koniec zostały nam dwa numery, te które przechwyciłem potajemnie. Jeden z nich już kiedyś się pojawił więc z wiadomo, ze poleci jako pierwszy. Ten kolejny będzie zwieńczeniem tego wieczoru. Świetnie się to wszystko ułożyło. I pomyśleć, że miałem się położyć przed pierwszym zdaniem.

Gotowi na ostatnie numery?

Lecimy.

Tak, to ponadczasowy numer, a idąc tym tropem finał. Numer, który każdy git arnik kiedyś przećwiczył. Numer, który nadal tętni potęgą a w takim wykonaniu…

1989

dziękuję za uwagę, to było wyborne spotkanie, spokojnej niedzieli.

pozdrawiam - Michał

sobota, 23 października 2021

Muzyczne szwendanie – cz.16

Dobry wieczór,

 

Ten tydzień był straszny, pierwsze zmiany w pracy i od czwartej „duże oczy”. Tak na szóstą, ale po nockach poprzedzających ten tydzień nie tak łatwo jest się przestawić. Szczególnie pierwsza noc kiedy zwykle budzę się co dwie godziny myśląc, że to już. Niestety, często czekam z utęsknieniem na budzik, choć w ostatnim czasie olewam go i wstaję. Zwykle o czwartej. Cicho, żeby nie zbudzić nikogo. Naoliwiłem wszystkie klamki, zawiasy… dzisiaj wieczorem wszedłem do łazienki, machnąłem za sobą drzwi a one łiiiiiiiii. Żona spojrzała się na mnie widząc mój grymas na twarzy i szybko rozładowała napięcie… „nie dzisiaj”. Tak, jutro je ogarnę. To jakaś plaga. Z drugiej strony niesamowite, ile trzeba włożyć przygotowań by buszować po domu w nocy (tak jak lubię) nie zakłócając spokoju reszcie domowników. Taaa spokoju, po prostu nie drażnić i nie skupiać na sobie uwagi.

Ale wracając do czwartej. Dzisiaj jak podrzucił mi FB, w moim mieście odbył się koncert. Chciałem iść widząc jego zapowiedzi, nie spojrzałem na datę, a może nie przyswoiłem. Teraz już nie ważne. Innym razem. Tak, pewnie się w końcu uda. To kolejny na którym watro być choć raz.

SDM

To też znaczący etap w moim życiu. Jeszcze zanim rozpuszczałem włosy na scenie i szorowałem na gitarze elektrycznej. Gitara akustyczna ma swoją moc i w odpowiednim akompaniamencie robi cuda z Kobietami. Tak. Facet z gitarą itd. Niesamowite. Taki książę z instrumentem zamiast białego rumaka.

Jeszcze jeden?

To był ciężki numer do zagrania, ale ogarnąłem. Nigdy nie sądziłem, że taka muzyka może być zbudowana na tak trudnych i szybkich zmianach kolejnych gitarowych. Dało się, a efekt. Uuuuu. Rekompensował wszystkie bóle.

Ale teraz inaczej…

Ten numer nie potrzebuje komentarza i takiego nie będzie.

Na studiach odkryłem tego Pana – Roberta Kasprzyckiego i przepadłem…

To swoją drogą była podróż, która odcisnęła na mnie na tyle mocne piętno, że wiele lat później w jednym z ważniejszych wydarzeń w moim życiu, dałem upust i rozsiałem dalej. Do dzisiaj uważam, że jak ktoś potrafi grać takie numery na „pudle”, zagra wszystko. Potem już tylko kwestia prędkości i wytrzymałości.

I jeszcze inaczej

Ten gitarzysta, Maciej Kortas swego czasu pomagał mi nastroić moją pierwszą „ruską” gitarę kupioną z miejskiego rynku, gdzie oprócz warzyw, kwiatów, można było wyrwać takie cuda. Później też jako pierwszy mnie wytatuował, ale to już inna historia.

To jeszcze jedna Grażynka…

Pamiętam też jedne wakacje. Miałem już rodzinę, jeździliśmy naszą czwórką…

Wtedy na czasie była ta piosenka

ale wówczas i teraz nie wiem czy dobrze pamiętam, bo słuchaliśmy te płytę na okrągło i gdy tak jechaliśmy po kilku godzinach już wszyscy znali ją na pamięć i dopiero wtedy zaczęła się zabawa.

ale jeszcze jeden Pan. Fakt, że to moja Siostra odkryła przede mną ten kierunek. Zwykle to jako ten starszy podrzucałem drogowskazy, a tu nagle trach! Tyle, że zupełnie przypadkiem, znowu to Brat zasłużył się zupełnie przypadkiem w bliskim spotkaniu w Gdyni, taaaaaak to ja, jakieś 7 lat temu, jeszcze ponad 20 kilo nadwagi i broda dopiero co raczkująca.

Znacie tego Pana? To wróćmy do jednego numeru, który już dzisiaj poleciał, albo nieeee… za chwilę. Jeszcze męskie granie… Oto proszę. Marek Dyjak gościnnie.

i ten wspomniany – MEGA warty uwagi, głos, nuta, ach…

Mistrzostwo, z Jandą byłaby to totalna rozpierducha…

Ale kiedyś trafiłem na numer, który nawet śmiało udostępniłem na swojej tablicy FB. No cóż, nie spotkał się z dużym zrozumieniem wśród moich znajomych. Nikt, uwierzcie nikt nie polubił postu z tym numerem. Mimo to, urzekł mnie. Słucham go teraz i uważam, że to mistrzostwo. Może czegoś nie słyszę, albo za dużo. Jeśli coś, sprowadźcie mnie na ziemię.

Już widzę, że dzisiaj za dużo używam słowa „mistrzostwo”… przepraszam, postaram się być bardziej powściągliwy, ale ta muzyka. Dobra wyprostuj się, popraw krawat, koszula Ci wystaje hehehehehe

 Dobra to powoli wracamy, zapętlamy choć trochę kosmicznie.

I finał, nie będzie SDM, choć mógłbym wysypać tu multum numerów, które kiedyś grałem. Chciałem połączyć w tym wieczorze czasy studiów, pierwszych fascynacji poezją śpiewaną z chyba najbardziej dojrzałą decyzją życiową.

Tak to było, parę dni temu minęła 14-ta rocznica ale wtedy to był odpowiedni moment, by uzewnętrznić poezję… Kiedyś nawet na FB wrzuciłem ten numer i... cóż, żadnej reakcji. Nikt, widocznie nikt nie usłyszał wtedy tego co ja.

i to tyle na dziś…

A pewnie, jak za każdym razem rano mógłbym dosypać do tej puli jeszcze kilka numerów, tyle, że nie byłoby to już takie spontaniczne. Cóż, coś za coś.

Kładę się, 

Dobranoc, choć za raz dzień dobry.

a jednak zapętliło się... dzisiaj bym nie zasnął w innym układzie...

 

niedziela, 26 września 2021

Muzyczne szwendanie – cz.15

Dobry wieczór,

zacznę nieco inaczej, bo przed chwilą nadrobiłem zaległości wobec wszystkich powiadomień wiszących „na kanapie” i między innymi pojawił mi się wpis o Synu i koncercie bydgoskiego rapera. Tak, @Wiesia umieściła ten tekst na swoim blogu i tak się przypadkiem złożyło, że od tygodnia wałkuję jeden numer w podobnym klimacie. Nie wiem, nie sięgnąłem głębiej kto to jest, podesłał mi go Szwagier, a zwykle jak sobie coś wysyłamy to nie ma złudzeń, numer trzeba ogarnąć na poważnie.

Cóż, to nie mój ulubiony styl muzyczny, ale przecież każdy kto tyka się muzycznych dźwięków tworzy coś wyjątkowego. A przynajmniej w swoim odczuciu. Tutaj poraził mnie jeden, zdecydowanie przekonujący bodziec w postaci żywych instrumentów. Pomijam gitarę, perkusję, ale te smyczki?!

 

 

Nie wszystkie słowa wychwyciłem, ale Panie z sekcji smyczkowej… Muzycznie biorę to w całej swojej okazałości. Ciekawy klimat. Zmiany tempa, stopniowanie, mocniejsze elementy, zwolnienia. Fajnie skomponowany numer.

 

Szwagier wysłał mi ten numer z pytaniem „Co przykuwa Twój wzrok?”… Zgłupiałem, zasłuchany w dźwięki wysłałem mu obszerną odpowiedź opisującą lata dziewięćdziesiąte jak metal łączył się z rapem, że tak już było, że to nic nowego, tzw. stara szkoła. Ale po chwili wróciłem do pytania, aaa wzrok… Cóż, to zmieniało postać rzeczy. Druga Pani od lewej odpowiedziałem.

 

Jak widzicie, muzyka czasem przesłania pole widzenia. W moim przypadku zdarza się to często. Jak coś leci w tle i przykuje moją uwagę, to następuje przemiana. Zamykanie drzwi, uciszanie domowników. Po kilku minutach wszystko wraca do normy, znowu można ze mną rozmawiać hehe.

 

Wracając do Szwagra, również mu wysyłam swoje znaleziska. Zwykle spotykamy się na dłuższy wieczór średnio dwa razy w roku i to w zupełnie nam wystarcza. To są weekendy kiedy znikamy i wówczas nasze Żony nas nie lubią. Mimo to, osobiście lubię takie duchowe oczyszczenie.  

 

Kiedyś wysłałem mu numer. Znacie pewnie „Alice In Chains - Would?”

Podrzucam zapobiegawczo w roli przypomnienia albo zapoznania się.

 

 

A teraz nasza polska wersja…

 

 

(ten w czerwonych spodniach z lewej strony widowni chyba jest nieprzekonany)

 

Genialny wokal i muzyka… potrafię doceniać inne gatunki niż metal. Ale wracając do smyczków. Posłuchajcie ten numer, to jest dopiero esencja różnych dźwięków. Numer z tych idealnych, względem czasu, różnorodności i wykonania.

 

 

Taaak to ten wokalista z któregoś z ostatnich Żywców. To co zamieszczam było grubo przed, ale dopełnijmy całości, choć nie do końca, bo pierwszy numer jaki usłyszałem odbywał się na balkonie, a Pan od elektroniki był bez koszulki w samym plecaku. Dobrze się rozwinęła ta przygoda.

 

Żywiec 2019

 

 

Tak, Polacy też potrafią…

 

 

i tu można siać setki przykładów, ale są również zespoły, które nie wybiły się spod metalowej kurtyny i przez styl zostały w kraju. Albo ten, to przecież muzycznie brzmi prawie jak amerykańska Pantera.

 

 

TSA wrzucę dla rozluźnienia.

 

 

To chyba wszyscy znają…

 

 

i kolejny z nowym wokalistą, daje radę, byłem na ich koncercie w tym składzie. Numer, jeden z tych do których można wzdychać i robić wiele innych rzeczy.

 

 

Jeszcze KAT oczywiście, do dzisiaj temat wielu kłótni, poróżnień. Obecnie chyba stanęło, że mamy dwa zespoły pod tą nazwą. Ten podstawowy jak dobrze rozumiem i ten drugi z Romanem Kostrzewskim na wokalu, który wraz z basistą i perkusistą odeszli z podstawowego składu. To długa i zagmatwana historia. Bo skoro został w pewnym momencie sam gitarzysta to jaki z niego zespół? Wyglądałoby to jakby to On wyleciał. Nie zagłębiałem się. W każdym razie na dziś dzień są dwa KAT-y. Z Romanem Kostrzewskim i tym co pozostało i się odbudowało. Osobiście, co jakiś czas bywam na koncercie Kat i Kostrzewski. Reszta mnie nie interesuje.

 

Tu jednak przed rozłamem. Najlepiej, uwiecznione wykonanie do dzisiaj. Genialne.

 

 

„Okręt mój płynie dalej, gdzieś tam
Serce, choć popękane, chce bić

nie ma Cię i nie było

jest noc

nie ma mnie i nie było

jest dzień”

 

Doskonały tekst. Wcześniej jeszcze ”daję Ci moją łzę”…

 

To jeszcze jeden od którego rzeczywiście zaczęła się moja przygoda z KAT

 

 

 

Na koniec mój numer jeden. Szybko, bluźnierczo, jak na zespół przystało. Na koncertach brzmi to jeszcze potężniej.

 

 

Nie mam zielonego pojęcia jak w tym ujęciu zatoczyć koło. Wszystko co dzisiaj podesłałem było polskie.

To od początku. Bass Astral X Igo, ten który pierwszy raz usłyszałem i popchnął mnie dalej.

 

 

Dobranoc Państwu ;)

 

PS. na deser jeszcze inny wariat. Mam słabość do multiinstrumentalistów. Z drugiej strony z takim zapleczem technicznym, też bym się pobawił. Będzie niespodzianka!!!

 

 

i

 

 

a potem poszło w tę stronę

 

 

i skoro wszyscy czytamy książki nie mogłoby zabraknąć tego numeru…

to będzie idealne zakończenie tego wieczoru.

 

 

 

Dziękuję, za wspólną podróż i dotrwanie do jej końca.

 

M

niedziela, 19 września 2021

Weekendowe dylematy #1

Chciałem dziś znowu uciec w „Muzyczne szwendanie” ale stwierdziłem, że byłoby to spotkanie bardzo monotematyczne, tzn. oparte na jednej, konkretnej płycie . Ciągle wałkuję najnowszy album Iron Maiden, więc póki co nie podejmuję żadnych skoków w bok. Podczas zeszłego weekendu odpaliłem go na winylu i wybrzmiał genialnie. Dzisiaj znowu go odpalam, tym razem na słuchawkach by  jeszcze dokładniej wychwycić detale.

To będzie inny wieczór, bo leży mi temat na wątrobie, choć pisząc ciągle tuptam sobie w rytm kolejnych numerów z płyty.

Jestem przed zamówieniem kolejnej, jak się okazuje, sporej porcji książek. Zwykle wrzucam sobie je do schowka wraz z kolejną premierą poszczególnych pozycji. Nie puściłem zamówienia lekko od ponad dwóch miesięcy więc ten stos przybrał na swojej wadze. Nie, moja Żona nie wie ile idzie na książki, nie to żeby miała coś przeciwko temu, ale jednak zawszę się boję Jej reakcji hehehe. Jak dotąd za każdym razem przyjmuje to honorowo, a otwieramy paczki razem więc nie ma ściemniania. Cieszę się również, jak czytając później moje wypociny umieszczone na stronie, Ona znajduje w nich tematy dla siebie. To mega budujące dla tak odmiennych fascynacji.

Ale wracając do zamówień. Wpisując kolejne pozycje ze zgrozą patrzę jak licznik szybuje w górę. Swoją drogą, cieszę się na każdą z odnalezionych dostępnych już pozycji. Ostatnio jednak zacząłem myśleć jakby jaśniej. Co to znaczy? Tu poniekąd czuję się dumny ze swojej postawy. Jakiś czas temu wyszła książka, która od dawna czeka u mnie w kolejce. A tu niespodzianka, wznowienie po kilku miesiącach pod szyldem „wydanie uzupełnione”. No chyba ich pos…rało pomyślałem, ale jako fan ciężkich brzmień przyjąłem to na klatę i wrzuciłem również do koszyka. Chodziłem z tym ponad tydzień. I w końcu dochodzę do sedna. Uwaga!

Dlaczego kupuję te konkretne książki?

Powodów można wypisać mnóstwo. Ulubiony autor, tematyka, seria która zalega już na kilku półkach, numeracja względem cyklu i pewnie można wynajdywać kolejne jak choćby sentyment do tytułów z minionej epoki. Zauważyłem jednak, że jest ogromna różnica pomiędzy książką, którą pragnie się przeczytać, a tą którą powinno, którą inni polecają, bądź tylko taką jaką wypadałoby mieć w swoich zasobach w razie „wezwania do tablicy”. Wszystko mija się między sobą na milimetry ale można dostrzec różnicę. Wracając do mojego początkowego dylematu o wznowieniu z uzupełnioną wersją książki, której jeszcze nie przeczytałem? Dałem sobie spokój. Odetchnąłem, bo ta podstawowa ciągle leży i póki co, nie czuję ciągle, że mogę po nią sięgnąć. Kupiona od tak, żeby wypadało mieć. I to całe sedno.

Chyba powoli czuję różnicę pomiędzy biblioteką, a osobistymi zasobami. Ta pierwsza narzuca dość proste wymagania, przychodzi się wypożyczyć konkretną pozycję, czyta się i oddaje. Szybko, krótko i wszystko powinno działać sprawnie o ile nie przywiązuje się uwagi do kondycji książki. Nie trzeba zmagać się z wieloma dylematami, by mieć książkę na już, skoro i tak pewnie przeczytam ją za minimum pół roku, bo przecież stos zaległych sam nie zniknie. U mnie jednak ciągle jeszcze działa efekt dziewiczego dotyku, zapachu, więc póki co nadal będę kupować, kłaść, ustawiać, kolejkować i wkurzać się, że ciągle nie ogarniam się względem premierami.

Dzisiaj, tzn. w sobotę odwiedziłem rodziców. Pomogłem przy pracach wokół domu, zjadłem wyborny obiad (bo jak to iść do rodziców i nie zostać królewsko ugoszczonym) po czym wróciłem do domu. Odległość pomiędzy naszymi domostwami to około czterech kilometrów. Potrzebowałem takiego spaceru, więc poszedłem jak zza dawnych czasów. Z tzw. buta. Mam nawet zdjęcie, bo Żona chyba obawiała się, że nie dotrę albo zaginę gdzieś po drodze hehe.

Na swoim szlaku mijałem również galerię i oczywiście Empik. Wszedłem, obejrzałem i wyszedłem niepocieszony. To była krótka wizyta. Nic, kompletna klapa z nowościami. W głowie miałem nadzieję na „Ostateczne starcie” Vladimira Wolffa (5 pozycja cyklu), a tu na półkach jedynie pierwsza. Opadły mi ręce. Tczew to dziwny twór. Książki, kino achhh…

Po około godzinie marszu dotarłem do domu, na półce czekała dopiero co rozpoczęta książka „Szczury Wrocławia” … uff. Nie ma to jak u siebie. Zajmę się tym za moment. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Z zamówieniem książek poczekam do wtorku, bo wówczas premierę ma kolejna pozycja. Ale gdyby zrobić jeszcze szybko zamówienie do Vesper, to kolejne trzy ruszą w trasę już w środę, tydzień przed premierą. I znowu dylemat. Zwariuję. I weź tu odetchnij na parę miesięcy to zaraz Cię zasypią.

Tak czy inaczej ciągle walczę z nałogiem. Może nie walczę bo to za duże słowo. Staram się z nim ułożyć. Wypośrodkować hehe. Udaje mi się, że hej hehehe. Już dobra, nie radzę sobie kompletnie. Kupuję prawie jak leci, z pierwszym wyjątkiem jaki opisałem. Reszta? Jak z rękawa, co mi się podoba, co uznam za pożyteczne itd. Może doświadczę jeszcze jakichś mądrości i znowu zrobię kolejny krok naprzód. Póki co ciągle ścigam się, planuję, przekładam, kompletuję.

Cóż, taki los.

Dobranoc - Michał

niedziela, 12 września 2021

Muzyczne szwendanie – cz.14 (B. Dickinson)

Bez zbędnego przeciągania, trafiłem przed chwilą na ten numer… Nie wiem czy to jakiś montaż czy faktycznie jakiś urywek z większego projektu. W każdym razie, słyszę go pierwszy raz, śpiewa Bruce Dickinson (Iron Maiden) więc niby więcej mi nie trzeba, ale przecież i nutki są dobrze znane więc zapraszam…

Cóż, wokalnie spoko ale nie wierzę, że te solowe zagrywki wychodziły spod palców wokalisty Maidenów. Z drugiej strony? Nieeeee, z całym szacunkiem, ale to raczej nie ta półka. Fakt był kiedyś etap solowych płyt Dickinsona podczas przerwy od IM (czyt. Iron Maiden) ale nie na taką skalę. Zarówno w maidenach jak i w solowym projekcie kończyło się to tylko na akompaniamencie.

Cóż… ja kupuję każdą odmianę tego wokalu, dzisiaj w końcu miałem możliwość przesłuchania najnowszej płyty Ironów. Długo to trwało, bo oczywiście kupiłem w wersji winylowej jeszcze w przedsprzedaży i przyszła. Już w niedzielę rano, do paczkomatu (szok!!!) tyle, że nie dostałem powiadomienia na czas i dopiero późnym wieczorem zostałem uświadomiony, że jest. Cóż, odebrałem ją w poniedziałek, tuż przed pierwszą zmianą czyli około 5:20. Wziąłem ze sobą nożyk by na miejscu sprawdzić czy wszystko ok, czy na pewno odpowiedni album dostałem… Wszystko się zgadzało.

Dzisiaj dopiero znalazłem czas by puścić ten skarb. Przez ostatni weekend już nie raz zdążyłem przesłuchać album choć jakość. Cóż, w tamtym czasie mi wystarczyło, traktowałem to jako przedsmak, choć nic nie dorówna winylowi. Dzisiaj dokonała się uczta. Jak najbardziej udana. Zupełnie inne słuchanie, zupełnie inny odbiór. Tym razem odkryłem ten numer.

Ale tak to właśnie działa. Powinno się słuchać płyt w całości, od początku do końca. Tak jak je stworzono. W końcu zespół układa numery w kolejności w jakimś celu i choć nie zawsze łączą się jak u Kinga Diamonda w jedną opowieść, to regulują nastrój, przenikają się, wzmacniają go, to osłabiają i w ostatecznym rezultacie tworzą pełny obraz przekazu i emocji. Jeszcze nie wnikałem w teksty, póki co sycę się energią z samych dźwięków, ich harmonią… to najlepiej rozumiem. Przekaz tekstowy jest zawsze na samym końcu. W końcu to od dźwięków powstaje numer, a nie od tekstu.

 Dobra to jeszcze inaczej, z tych solowych płyt jaka jako pierwsza zagościła w moich skromnych progach. Numer doskonały, dobra, dwa numery w jednym. Najgorsze, że na winylu są po dwóch innych stronach krążka, przez co nie przenikają się tak zmysłowo jak na załączonym niżej obrazku.

Ale jednak lata mijają i z biegiem czasu powstają takie genialne projekty.

Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie posunąłbym się tak daleko jak do możliwości połączenia muzyków Deep Purple z Iron Maiden, tak, dobra ten ostatni to tylko wokalista, namiastka zespołu. Ach nie dbajmy o szczegóły. „Burn” w tym wykonaniu to mistrzostwo świata i koniec.

To jeszcze jeden z tej znakomitej gali.

a stąd już całkiem blisko do… poezji wszech(zabrakło mi słowa)

Nic nie powiem, cisza w tym przypadku będzie bardziej wymowna.

Na koniec został mi do rozstrzygnięcia mega konflikt, Dickinson czy  Deep Purple, momentami dało mi się to połączyć podczas tego wieczoru ale finał to finał.

Ps. Jeszcze jeden kwiatek. Niejaki Raphael Mendes… i znowu numer z solowej płyty Diskinsona… niemal można się pomylić…

i

hehehe, ostatni

Nie mam pytań, wszystko niby pasuje, choć nie widzę tego Pana w roli reżysera spektakli fundowanych przez Iron Maiden. Cóż, czas pokaże. Wokalnie brzmi bardzo wiarygodnie. Póki co, w podstawowym składzie jednak jest wszystko na należytym miejscu, wiec nie warto gdybać.

I tym miłym akcentem,

Dobranoć Państwu,

Pozdrawiam - M

Tagi:
#metal#ironmaiden#Dickinson#Deeppurple#rock#heavy#klasyka#live
niedziela, 29 sierpnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.13

Zamówiłem wczoraj winyl Iron Maiden, który ma się pojawić z początkiem września. Szesnasty, nieee siedemnasty studyjny album. Kolesie ciągle tworzą, choć już czytałem, że tym razem mają pójść w niezbadane dotąd rejony. Nic. Zobaczymy, przyjmę jak swoje hehehe. W ostatnim tygodniu też Rob Halford z Judas Priest obchodził siedemdziesiąte urodziny. Szok, dziadek a ciągle śpiewa i przecież na następny rok w Gdańsku przesunięty został Mystic Festiwal gdzie również będą szorować. Nic to, marzy mi się koncert Iron Maiden / Judas Priest, jak na początku ich historii. To dopiero byłoby wydarzenie.

 

Dobra…

 

Mówiłem już, że uwielbiam dźwięk gitarowego pudła? Pewnie nie raz, więc zacznijmy to spotkanie w takim, dość spartańskim stylu.

 

 

Swoją drogą ten zespół również przeszedł niesamowitą metamorfozę, zaczynając od ciężkiego walcowego brzmienia a kończąc na żeńskim wokalu i nostalgicznych melodiach. Ale o tym również już pisałem. To jeszcze raz, taka perełka na pierwszym krótkim albumie.

 

 

… a przed chwilą jeszcze mówiłem, że tak jest dopiero później w ich karierze. Słuchając pierwszego albumu ten numer jest perełką wśród ciężkich, wolnych brzmień pozostałych numerów. Uwierzcie, że z czasem ten układ staje się.. jak to jest z fotografiami, że czarne wychodzą jako białe i na odwrót… mam, właśnie, negatyw. I tak właśnie jest w tym przypadku. Z biegiem lat nastąpił odwrót barw. Tak to bardzo dobre wyjaśnienie.

 

W ostatnim tygodniu przeczytałem książkę „Sprzedaliśmy dusze” i był tam dokładnie rozpisany pochód palców po gitarowym gryfie, który faktycznie, zgadza się co do miejsc i prezentuje numer „Iron Man” zespołu Black Sabbath. Ale ja, poza Paranoid mam również swój wyjątkowy, choć nigdy nie znalazłem go w godnej jakości koncertowego wykonania i posiłkowałem się tylko tym co było dostępne.

 

 

ooo tu brzmi przyzwoicie. Bardzo dobry numer.

 

Kiedyś skomponowałem kawałek w podobnym klimacie, taki sabbath’owy ciężki, wolny. Dobry numer. Na jednej naszych z płyt pojawił się nawet w wersji koncertowej. To były moje ostatnie chwile w zespole, porzuciłem już wówczas skórzane, wiązane spodnie, pas z nabojami i zacząłem związywać włosy. Te, które jeszcze miałem hehehe. Może tak podświadomie wycofywałem się już wtedy. Mój Syn wówczas był prawie rocznym szkrabem. Zmieniło się wszystko i  czułem, że w takim tempie coraz więcej będzie mnie omijało. Późniejsze Jego pierwsze kroki, o których dowiadywałem się z telefonu podczas kolejnych prób zespołu. To chyba przesądziło… Fakt, że nie mogłem w tym uczestniczyć. Że nie było mnie w tym szczególnym momencie. A potem już poleciało. Odszedłem.

 

Znalazłem zdjęcie z tamtego okresu, dokładnie z tego koncertu na którym został nagrany „Pearls before the hogs”… sabbath’owy hołd.

 

 

Nie mam zupełnie pomysłu na dzisiejszą nockę. Może faktycznie powinienem się położyć, a może ruszyć z czymś cięższym żeby się rozbudzić? Ciągle klikam i nic nie trybi. Wypaliło się hehehe.

Przez ten czas na scenie poznałem wielu znakomitych muzyków, ich ścieżki również wygasły ale ślad ciągle istnieje, więc może w ten sposób?

 

 

Zespół z Bydgoszczy, niesamowici ludzie. Graliśmy z nimi kilka razy. Kiedyś podczas naszego gigu zerwałem strunę w gitarze, piątą licząc od tej najcieńszej. Rafał Konikowski (ich gitarnik) widząc moją sytuację, że kończę numer w niepełnym uzbrojeniu zaraz podszedł i pomiędzy numerami uzupełniliśmy moje braki i wróciłem na scenę. Niesamowite, ale tak to już jest. Metaluchy chyba tak mają, bo nawet po drugiej stronie barierki, podczas największych młynów ten który upadł zaraz był wyciągany przez kilkanaście wyciągniętych dłoni. A może tylko jak tak trafiałem.

 

Kolejny ich numer, doskonały, solo??? Poezja.

 

 

To jeszcze jeden. Rytmika rozwala umysł. Kto biegły niech sobie policzy akcenty. Przecież wszystko się zgadza hehehe.

 

 

Dalej było jeszcze sporo wspólnych spotkań, każde wyjątkowe. Ale spotkałem się również na scenie z tym zespołem, byliśmy jego suportem podczas jednego z miejscowych koncertów.

 

 

to jeszcze jeden zanim znajdę ten o którym myślę, był tam przecież Joszko.

 

 

i jeszcze jeden

 

 

Kształt gitar mamy raczej taki sam, tyle, że Drak ma wersji Gipson, a ja Epiphone, nadal ją mam, bo może kiedyś?? Kiedy spuszczę oko z Syna? ;)

 

mam, znalazłem oczywiście, trochę tu u mnie trwało ale proszę…

 

 

Doskonałe skrzypce. Był też kiedyś jego solowy numer… Taaa i już sobie wkręcam bo nie pamiętam tytułu ale i tak zaraz będę przewalał sterty by go odnaleźć. Ochhh, nienawidzę szukać.

 

I znowu wracam z tarczą… numer leciał często w radiowej Trójce jak jeszcze spędzałem całe dnie za kółkiem.

 

 

Swoją drogą wyśmienita płyta.

 

To polećmy dalej, dzieliliśmy również scenę z tymi Panami.

 

Dokładnie ten skład pamiętam, potem zrobiły się drobne roszady, aż w końcu i ten zespół przepadł. Na dzień dzisiejszy wokalista/basista znalazł nowych muzyków i pod zupełnie nową nazwą rzeźbi dalej.

 

Pamiętam jak z Docentem, ich gitarzystą łączyliśmy wspólnie zestawy by były głośniejsze. Podczas mojego gigu, ustawiałem jego gitarową kolumnę na mojej i potem mój wzmacniacz. Przez to tworzyła się wieża wysokości dorosłego mężczyzny i dudniła aż ciary przechodziły po całym ciele. Taki patent wymiany często towarzyszył podczas wspólnych koncertów. I to pierwsze uderzenie w struny, gdzie czujesz wiatr z głośników. Niewyobrażalne doświadczenie. Z jednej strony czujesz podniecenie, z drugiej niesamowitą energię, moc pozwalającą Ci podejść do ściany i rozbić ją na tysiące kawałków bo przecież nie ma innej możliwości, by było inaczej. Nie próbowałem hehehe.

 

Były też spokojniejsze klimaty… wspólny koncert w Starogardzie Gdańskim

 

 

A za sceną... Ach nie byłem wówczas na to gotowy.

 

W międzyczasie było mnóstwo innych kapel, mniej lub bardziej znanych. W każdym razie nigdy nie spotkałem się z wyraźną dyskryminacją. Dąsaniem się czy traktowaniem mnie jako kogoś z niższej kategorii. Metaluchy to ciekawe stworzenia. Tak jak kiedyś ktoś wyciągnął mnie z oszalałego młyna pod sceną tak i kilka lat później ta dłoń ciągle gdzieś tam się pojawia. Czy to wśród znajomych, czy zupełnie przypadkowych osób.

 

Będę kończył, nie wiem czy coś wyszło z tego wieczoru. W sumie trzynastka hehehe. Tak, tak, szczęśliwa. Więc i niech ta, taką będzie.

 

Jednak zapętlę, ale nawiązując do Sabbath’ów. Niech się dzieje, niech blokują obraz.

Ostatni numer. Leci.

 

 

Tak, rock’n’roll. To się dzieje, a przynajmniej ja tak to pamiętam.

 

Tym nagim akcentem… ok. Skoro end to definitywnie.

 

 

grało się ten numer, trochę ostrzej, trochę szybciej ale oryginał to oryginał/

 

Dobranoc,

Michał

Tagi:
#Metal#Hunter#Jelonek#Nol#Damage_Case#Sainc#Black_Sabbath
niedziela, 22 sierpnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.12

PS.

Ostatni tydzień przyniósł kolejną, gorącą wiadomość. Drugi singiel Iron Maiden, którego pełna płyta już z początkiem września. Jeszcze nie zamówiłem, ale już wiem, że gdy to zrobię, w rezultacie otrzymam potrójny, czarny winylowy zestaw. I tak jak w przypadku pierwszego numeru czułem ekscytację, podziw względem nowej odsłony Eddiego (maskotki zespołu) tak przy drugim, odkrytym numerze poczułem się nijako. Swoją drogą już wspominałem o tym w jednym z komentarzy na łamach „czego aktualnie słuchamy”, że coś jest nie tak. Wokal znika pośród dźwięków, i czym dłużej nad tym myślę, to dochodzę do coraz śmielszego wniosku, że tak już przecież kiedyś było. Ale zanim do sedna niech poleci…

 

 

ten niknący wokal w końcu się jakoś przebija i refren już uważam, że jest mega. Trochę jeszcze mnie drażnią te piski w tle ale… czym dłużej słucham tym bardziej zaczynam wychwytywać coraz więcej detali. Bo ogólnie bardzo trudno ocenić numer za pierwszym razem. OK. Można po pierwszym takcie o ile nie pasuje do gustu pod względem rytmiki lub brzmienia. Zupełnie co innego wystawić opinię w tym przypadku, kiedy słucham ich numerów od ponad 20 lat i każda płyta wydaje się być wyjątkowa.

Do sedna, bo zacząłem szukać skoro czułem, że podobny ton wokalny już kiedyś był, a ta głosowa maniera wpisywała mi się idealnie w lata 2003 – 2006 .   

 

 

W pierwszych taktach wokalu, co prawda są nałożone dwie ścieżki ale ten niższy? Tak, póki co, to tylko spekulacje. Tzw. węch muzyczny. Już nie mogę się doczekać września. To będzie czas kiedy rozwieją się wszelkie gdybania i dostanę finalny efekt studyjnej pracy. Jaram się jak małe dziecko.

 

--------------------------------------------------------------------

 

Ale ja nie o tym, choć jak widzicie to dla mnie bardzo ważny temat. Dzisiaj jednak zapragnąłem zarzucić sobie coś z czasów dalekich. Tak. Uwielbiam w książkach elementy militarne, czy to w postaci rekwizytów, narzędziach zbrodni czy też sięgając po pełne reportaże z pola walki. Połykam również te zmyślone. I mój numer jeden, idealnie wpasowujący się w tamten klimat…

 

 

iii w wyśmienitym duecie (nie mogłem się zdecydować)

 

 

I tak patrzę, słucham tych ziomków, publiczność się bawi a muzyczka przecież taka nie do końca dla wszystkich. A mimo to bawią się, może to Springsteen, a może faktycznie byli tam wielbiciele Creedence Clearwater Revival. No nic, był też kiedyś taki numer w serialu „Jak poznałem waszą matkę”, że bohaterowie zatrzasnęli kasetę w aucie, która potem leciała w kółko z konkretnym numerem. Mimo, że muzycy mocno przeciętni (przynajmniej na pierwszy rzut oka), jednak chwyciło a aplauz? Właśnie taki…

 

 

Kusi mnie żeby pójść znowu w stronę filmową i choć było na przykładzie muzyki smyczkowej to ujmę ten temat inaczej…

 

Lubicie musicale? Tak, jako facet powinienem je przecież gonić z miotaczem ognia bądź jakimś innym orężem o zwiększonym zasięgu. Ale nie. Ja mam też kilka swoich, które cenię ponad wszystko i nigdy nie wyłączyłbym ich gdyby akurat leciały w publicznej telewizji.

 

Moim numer jeden to Hair (1979), film który zbiegł się z moimi narodzinami. Nie wiem, może to coś znaczy, może noszę jego piętno. Mogę to sobie tłumaczyć na równe sposoby, w każdym razie pasuje idealnie. Wstęp? Ahhhh

 

 

Kto nigdy nie obejrzał tego filmu, gorąco polecam. Cała ścieżka dźwiękowa to mistrzostwo świata. Muzycznie, tematycznie. Doskonała. Była też polska wersja tego numeru ale nie wiem czy jest jeszcze dostępna. Szukam…

 

Mam, niestety tylko w takiej wersji… ale działa. Numer z tych nagranych podczas pierwszych miesięcy pandemii.

 

https://www.facebook.com/Poznan/videos/makepeoplesmileagain-%EF%B8%8F-let-the-sunshine-in/231035191501916/

 

To sięgając jeszcze głębiej zapraszam na kolejny musical i zestawienie Russela Crowe’a z Hugh Jackman’em.

 

 

śpiewająco poprowadzony dialog!

 

Ale był przecież też film, który swą prostotą mógłby przeskoczyć wszystkie z dotychczas wymienionych. Film, musical, który swoją historią zahacza o te najbliższe wartości. Swego czasu byliśmy z Żoną na jego ujęciu w teatrze muzycznym w Gdyni. Doznania? Mega, ale co klasyka to klasyka. Jako przykład, posłużę się jednak wersją filmową, z moich młodzieńczych czasów kiedy to coraz częściej pojawiała się na szklanym ekranie. Niesamowita historia.

 

 

i jeszcze jeden choć mógłbym podrzucić jeszcze więcej nutek…

 

 

Znowu jestem kupiony. Doskonałe.

W głowie mam jeszcze jeden numer, troche zbliżony klimatem ale nie wiem co wpisać w wyszukiwarkę. Ach, jak ja uwielbiam takie momenty. Oooo właśnie, gdyby to były jeszcze momenty. Znam numer doskonale, słyszę go w głowie, jednak nie czuję punktu zaczepienia, żeby znaleźć go na „psttryk”. Stary numer, wolny. Minimalnie ocierający się o ten ostatni. Cholera, jak ja uwielbiam takie chwile. Nic, odpalam pomoce naukowe i zaczynam grę skojarzeń.

 

(30 minut później)                                  

 

Chyba mam, słucham… Taaa ja już wiem, że padł strzał w dziesiątkę. Ok, prawie, bo wynik numerów wskazał mi postać o nazwie Moby. Czułem się już bliżej sedna, a jednocześnie zacząłem intensywnie bawić się literkami, przywoływać w głowie wersy znanego przecież numeru. Udało się, nie Moby a the Moody Blues, a numer to już z górki - Nights In White Satin.

 

Ale skoro ciągle deptamy wśród filmów, to muszę podrzucić ten numer równie zajmującej historii.

 

 

Niesamowity obraz, nie będę rozwlekał tematu. Obowiązkowa pozycja dla każdego i tyle.

 

Ale my przecież, oficjalnie zaczęliśmy od Creedence clearwater revival, więc wypadałoby na tym zakończyć to spotkanie bo już padam.

 

Zatem,

 

 

Nie podniesie mnie już, ledwo siedzę. Dobrej nocy.

Dziękuję za wspólny chaos,

Pozdrawiam – Michał

Tagi:
#rock#stare#przeboje#film#soundtrack
niedziela, 15 sierpnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.11 (!!!)

Taaaaa. Muzyczne 11 to było w zeszłym tygodniu i to dokładnie do około godziny trzeciej z minutami sobotnio-niedzielnej nocy. A potem zamknąłem okno YT i niestety Worda, klikając (nie mam pojęcia dlaczego) nie zapisuj. Genialne. Do około czwartej trzydzieści jeszcze przewalałem pliki tymczasowe w celu odtworzenia „audycji” ale niestety. Rano jeszcze raz podjąłem próby reanimacji utraconego pliku i nawet zaangażowałem w to informatyka z mojego rodzimego miasta na drugim końcu Polski. Ten jednak szybko sprowadził mnie na ziemię i sprawa przedstawiała się jasno. Przepadło. No cóż. Życie. Swoją drogą moi najbliżsi również żyli tą chwilą. Przepraszam jeśli ktoś czekał na kolejny odcinek. Dzisiaj już zapisuję wszystko po każdym, kolejnym zdaniu.

 

Mój młodszy Syn znając doskonale sytuację zapytał mnie ostatnio, co zrobię dalej. Czy będę odtwarzał tamten wieczór? W sumie to nie wiem – odpowiedziałem – dobry był, ciekawy i dość zróżnicowany. Nie było chyba nawet pętli. Tyle, że gdybym starał się go odtworzyć, nie byłoby szwendania. Kopiowałbym z głowy słowa, emocje a to nie o to chodzi.

 

Zapożyczę jednak początek, który był oderwany od całej reszty. Może to poprowadzi nas w innym kierunku. Pierwszy numer będzie nawiązywał niejako do tematu z zespołem Apocalyptica z ostatniego spotkania. @LetMeRead wówczas zdecydowanie wolała wersje smyczkowe, ja zaś z wokalem i bębnami. Podrzucam nieco inne podejście, choć tu ciągle jest wokal i bębny. Trochę nie fair ale potraktujmy to jako ciekawostkę. Numer zespołu Metallica w jeszcze innej formie.

 

 

Tak oralnie, głosowo? Nie wiem jak to nazwać. Paszczowo hehehehe. Solówki nie da się tak wydobyć, już uprzedzam. Dla nieznających melodii przewodniej podrzucam również oryginał. Postaram się o koncertową wersję. Najlepiej ze smyczkami ;) Jedziemy…

 

 

Jeden z lepszych koncertów wszechczasów. Dobór numerów, relacja z publicznością. Druga odsłona S&M już nie była tak doskonała. W sumie jak miała byś skoro pierwsza dostąpiła tego zaszczytu. Wówczas zmienił się dyrygent, set lista, która po krótkim czasie usypiała. Nie czułem już tej energii, mocy, że mógłbym z tą muzyką przenosić góry. Cóż, w winylach też tylko zatrzymałem się na czarnym albumie.

 

Ale wracając, Van Canto, zespół zrobił covery różnych innych bandów. Czasem lepsze, czasem tragiczne. Mimo to, coś tam na boku robili również swojego. I taki oto podsyłam.

 

 

Szybkie tempo, to już nawet chyba speed metal, choć przez wzgląd na rodzaj dostępnych instrumentów pewnie nazywałoby się inaczej. Nie wiem. Kiedyś metal był łatwiejszy do klasyfikowania. Ale zatrzymajmy się na moment na brzmieniu solo. Gardłowo to niewykonalne, więc trzeba się wspomóc techniką. I muszę znowu cofnąć się do czasów… Akademii policyjnej, pamiętacie tę serię komediową?

 

 

To chyba pierwszy z beatbox’owych niesklasyfikowanych artystów zanim ten trend wzniósł się na miarę światowych artystów. Od tego momentu minęło sporo lat ale Michael Winslow jest idealnym przykładem, że nie wszystko da się zrobić samym głosem. W pewnej chwili zobaczycie jak wykonuje ruch lewą nogą przełączając wzmocnienie (tak to działa), modulator dźwięku charakteryzujący brzmienie gitary. Tak samo jak w Van Canto w przypadku solo.

 

Przypomnieć oryginał?

 

 

Oooo Matko jak tu brzmią basy.

 

……………..

 

Przypomniał mi się zespół, który wiekiem względem muzyków Van Canto pewnie (dobra już sprawdzam), nie, nie mogli by być ich rodzicami. Ale było blisko, bo narodowość ciągle ta sama ;)

Klasyka niemieckiego metalu. Rumu, statków itp. Ooooo to będzie doskonała kompozycja. Gra w którą niegdyś przewaliłem kilkadziesiąt godzin, pływając statkiem, dokonując zuchwałych abordaży i słuchając szant. Rewelacja. Running Wild idealnie wpisuje się w ten klimat. Doskonała kompozycja.

 

 

Ale Niemcy to jeszcze co najmniej jeden zespół który mógłbym w jednej chwili wysypać z rękawa. Znowu wrócimy w objęcia smyczków. Mam ten koncert na potrójnym winylu. Niesamowita energia.

 

 

i element „dla Elizy” ach… kiedyś grałem to na pianinie. Nie, nie uczyłem się grać. Tak po dźwiękach sobie próbowałem w zaciszu miejsca mojej Mamy pracy. Dzisiaj musiałbym usiąść na nowo, ale odtworzyłbym tamte dźwięki. Tak wiem, że to nie UDO na wokalu, ale Mark Tornillo daje radę.

 

 

Dobra… niech będzie dalej Accept, mój najulubieńszy z wszechczasów. Sentymentalny, zagrany przeze mnie gitarowo na początkach Damage Case. Mega wyzwanie, mega wewnętrzne emocje, przyszła Żona wśród publiczności, ojjj działo się. (spróbuję znaleźć fotkę).

 

 

Mam…

 

 

Młody szczyl (ja to ten na pierwszym planie w czapeczce), to był 2005 rok, długie włosy, wiązane skórzane spodnie, glany i wiara, że świat legnie niegdyś u naszych stóp. To był wspaniały czas. Moja przyszła Żona z Siostrą pośród kilkudziesięciu osób, które dotarły na ten pierwszy z dziewiczych występów. Potem już nie jeździły z mniej lub bardziej poważniejszych przyczyn. Ale o tym może innym razem.

 

To skoro już ten niemiecki akcent to spróbujmy jeszcze głębiej. Moim marzeniem jest… przede wszystkim zabrać Żonę na koncert Iron Maiden (ja byłem już 2 razy) ale samotnie bez wahania poszedłbym na nich.

 

 

Uwielbiam spektakle jakie aranżowane są podczas koncertów. Zmiany scenerii, rekwizytów.

 

 

I jeszcze jeden przecież niemiecki zespół, który niegdyś łączył podczas dyskotekowych tańców. Pomagał zbliżać relacje, dystanse otwierając momenty, w których zbliżały się usta. Dotyk stawał się coraz śmielszy. Oooo cholera, nie sądziłem, ze tak daleko zabrniemy.

 

 

a ten potrafiłem nawet grać na gitarze

 

 

mówię w czasie przeszłym, bo dzisiaj musiałbym to sobie wszystko przypomnieć. Gitary stoją w domu, młodszy przez pewien czas chciał poczuć tę moc, więc mój akustyk wylądował u niego w pokoju. Co z tego wyjdzie? Nie wiadomo, nie naciskam. Gitara stoi w pogotowiu. Odkurzona, nastrojona, bo co jakiś czas sprawdzam. Wszystko gra. Ja też swego czasu miałem być wędkarzem wg mojego Taty. Miałem opłaconą kartę wędkarską, chodziliśmy razem na ryby. Wszystko grało dopóki nie zacząłem wnikać w dźwięki. Przesypiałem nocki z radiem i słuchawkami na uszach. Mama jako moja mistrzyni instrumentów klawiszowych, jej brat tych strunowych… Dzisiaj wiem, że nie mogło pójść inaczej. Podczas wspólnych zakupów na rynku (takim ogrodniczo-wszystkim) dostałem swoją pierwszą gitarę maid in USSR. Cholernie ciężko było ją nastroić, ale z pomocą, dziś genialnego muzyka, udawało się uzyskać kompromis. I dalej już poszło. Druga gitara akustyczna, potem pierwsza elektryczna, potem kolejna i kolejna, tym razem elektroakustyczna model hiszpański i ostatnia na którą czekałem miesiąc czasu na ściągnięcie do Polski – Epiphone Goth Explorer. Te dwie ostatnie ciągle są ze mną i nie widzę możliwości by opuściły moje progi.

 

I zbliżamy się do końca, choć nie mam zielonego pojęcia czy zakończyć go pętlą czy poszukać czegoś innego.

 

Dobra mam. Jednak pętla.

 

 

Mega wykonanie. Jak na pierwszy odsłuch, mnie chwyciło.

 

PS.

Czuję, że to był dobry wieczór. Lepszy, nieeee inny od tego straconego z poprzedniego tygodnia. Trochę mi go szkoda, bo było dużo fajnych wykopalisk. Muzyki filmowej z ubiegłych dekad. Wspomnień, wrażliwych momentów, opartych na śpiewanych wersach czytaj musicalach. Zupełnie inny. Może innym razem o ile będziecie mieli ochotę. Może powtórzymy?

Tagi:
#Muzyczne#Van_Canto#Metallica#Accept#Scorpions#Rammstain
niedziela, 15 sierpnia 2021

Katharsis

Chyba mam zalążki jakiejś depresji. Uwaga – przez książki. Tak. Jestem świadomy tego co piszę, funkcjonuję normalnie, spełniam się ciągle jako syn, brat, ojciec oraz mąż ale myśli, które zaraz będę starał się Wam przekazać chodzą za mną od jakiegoś czasu. Do sedna. Zaczynam sobie nie radzić ze stosem nieprzeczytanych książek. Od tak i dotarło to do mnie kiedy zerkając na stronie w zakładkę „chcę przeczytać” przeczytałem liczbę (wówczas) 82. W sumie spoko, bo to ciągle poniżej magicznej setki, której nigdy nie przekroczyłem. Kiedyś miałem patent by kupować mniej niż czytam, ale z czasem szybko się zatraciłem i przestałem to kontrolować. Olałem, bo jaka w tym przyjemność? Ograniczać się do liczb.

 

Spojrzałem jeszcze raz na stronę, a potem na regał z książkami. Książki rozsiane po całej ścianie nie wydają się być taką liczbą. Dawno też posegregowałem je wg przeczytanych i nieprzeczytanych. Tak pisałem już o tym. Przeczytane stoją, nieprzeczytane leżą. Póki jest miejsce mogę sobie na to pozwolić. Przed chwilą znowu postanowiłem policzyć te leżące bo uświadomiłem sobie, że już długo nie dodawałem na stronie tych, które chciałbym przeczytać i które wpadały z kolejnymi przesyłkami. Obawiałem się, że to co pokazuje mi licznik jest dalekie od rzeczywistego stanu.

 

Magiczne 118. Utwierdziłem się, że nad tym nie panuję. Niestety, gdybym w tej chwili usiadł do na bieżąco zapisywanych premier, pewnie od ręki wstukałbym kolejną dychę do koszyka. Nie chodzi mi o pośpiech. Jak na razie nie wpływa to na jakość odbierania czytanych historii. Ale czuję, że to grząski teren. Nie chciałbym, żeby przyszedł moment kiedy zacznę traktować książkę jako kolejny punkcik w statystykach. Nie chcę czytać dla samego odhaczenia tytułu. W sumie to nie wiem czy potrafię, bo każda historia ma w sobie coś, nawet gdy ostatecznie wypada słabo.

 

Boję się tego piętrzącego się stosu. Nie wiem czy za chwilę zacznę patrzeć na niego z nadzieją niesamowitych przygód, historii przy których pewnie spędzę długie godziny. Czy (oby nie) jak na kolejny papierowy przedmiot, który trzeba machnąć i może coś o nim napisać. Mam nadzieję, że poukładam to sobie na spokojnie. W głowie. Że kolejny raz odetnę się, od moich początkowych założeń jakie również opisywałem w tekście „a miało być tak pięknie cz.1”. Z drugiej strony to niesamowite, że książki zmieniają człowieka. Nie tyle przez swoje historie, co przez umiejętność życia u ich boku. Hehehe trudniej niż w małżeństwie, bo książki nic nie mówią. Leżą i czekają. ;)

 

Ps.

Jeśli potrzebujecie zaproszenia, to tak. To jest ten moment kiedy potrzebuję wsparcia. Jakiś czas temu @jatymyoni wpisała w jednym z komentarzy, że ma przekroczony magiczny tysiąc książek. Zapytam by się podbudować, choć boję się, że się pogrążę. Ile z nich „leży” i czeka? Jak sobie z tym radzicie?

 

Ps.2

Wrzucę jeszcze parę zdjęć z tych moich „leżących”. Te ciągle przede mną.

 

 

Tyle, dziękuję za uwagę, idę na muzyczne...

Pozdrawiam

M

Archiwum