Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
57 obserwujących. 47 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj 1 dzień temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
57 obserwujących.
47 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj 1 dzień temu.

Blog

niedziela, 19 września 2021

Weekendowe dylematy #1

Chciałem dziś znowu uciec w „Muzyczne szwendanie” ale stwierdziłem, że byłoby to spotkanie bardzo monotematyczne, tzn. oparte na jednej, konkretnej płycie . Ciągle wałkuję najnowszy album Iron Maiden, więc póki co nie podejmuję żadnych skoków w bok. Podczas zeszłego weekendu odpaliłem go na winylu i wybrzmiał genialnie. Dzisiaj znowu go odpalam, tym razem na słuchawkach by  jeszcze dokładniej wychwycić detale.

To będzie inny wieczór, bo leży mi temat na wątrobie, choć pisząc ciągle tuptam sobie w rytm kolejnych numerów z płyty.

Jestem przed zamówieniem kolejnej, jak się okazuje, sporej porcji książek. Zwykle wrzucam sobie je do schowka wraz z kolejną premierą poszczególnych pozycji. Nie puściłem zamówienia lekko od ponad dwóch miesięcy więc ten stos przybrał na swojej wadze. Nie, moja Żona nie wie ile idzie na książki, nie to żeby miała coś przeciwko temu, ale jednak zawszę się boję Jej reakcji hehehe. Jak dotąd za każdym razem przyjmuje to honorowo, a otwieramy paczki razem więc nie ma ściemniania. Cieszę się również, jak czytając później moje wypociny umieszczone na stronie, Ona znajduje w nich tematy dla siebie. To mega budujące dla tak odmiennych fascynacji.

Ale wracając do zamówień. Wpisując kolejne pozycje ze zgrozą patrzę jak licznik szybuje w górę. Swoją drogą, cieszę się na każdą z odnalezionych dostępnych już pozycji. Ostatnio jednak zacząłem myśleć jakby jaśniej. Co to znaczy? Tu poniekąd czuję się dumny ze swojej postawy. Jakiś czas temu wyszła książka, która od dawna czeka u mnie w kolejce. A tu niespodzianka, wznowienie po kilku miesiącach pod szyldem „wydanie uzupełnione”. No chyba ich pos…rało pomyślałem, ale jako fan ciężkich brzmień przyjąłem to na klatę i wrzuciłem również do koszyka. Chodziłem z tym ponad tydzień. I w końcu dochodzę do sedna. Uwaga!

Dlaczego kupuję te konkretne książki?

Powodów można wypisać mnóstwo. Ulubiony autor, tematyka, seria która zalega już na kilku półkach, numeracja względem cyklu i pewnie można wynajdywać kolejne jak choćby sentyment do tytułów z minionej epoki. Zauważyłem jednak, że jest ogromna różnica pomiędzy książką, którą pragnie się przeczytać, a tą którą powinno, którą inni polecają, bądź tylko taką jaką wypadałoby mieć w swoich zasobach w razie „wezwania do tablicy”. Wszystko mija się między sobą na milimetry ale można dostrzec różnicę. Wracając do mojego początkowego dylematu o wznowieniu z uzupełnioną wersją książki, której jeszcze nie przeczytałem? Dałem sobie spokój. Odetchnąłem, bo ta podstawowa ciągle leży i póki co, nie czuję ciągle, że mogę po nią sięgnąć. Kupiona od tak, żeby wypadało mieć. I to całe sedno.

Chyba powoli czuję różnicę pomiędzy biblioteką, a osobistymi zasobami. Ta pierwsza narzuca dość proste wymagania, przychodzi się wypożyczyć konkretną pozycję, czyta się i oddaje. Szybko, krótko i wszystko powinno działać sprawnie o ile nie przywiązuje się uwagi do kondycji książki. Nie trzeba zmagać się z wieloma dylematami, by mieć książkę na już, skoro i tak pewnie przeczytam ją za minimum pół roku, bo przecież stos zaległych sam nie zniknie. U mnie jednak ciągle jeszcze działa efekt dziewiczego dotyku, zapachu, więc póki co nadal będę kupować, kłaść, ustawiać, kolejkować i wkurzać się, że ciągle nie ogarniam się względem premierami.

Dzisiaj, tzn. w sobotę odwiedziłem rodziców. Pomogłem przy pracach wokół domu, zjadłem wyborny obiad (bo jak to iść do rodziców i nie zostać królewsko ugoszczonym) po czym wróciłem do domu. Odległość pomiędzy naszymi domostwami to około czterech kilometrów. Potrzebowałem takiego spaceru, więc poszedłem jak zza dawnych czasów. Z tzw. buta. Mam nawet zdjęcie, bo Żona chyba obawiała się, że nie dotrę albo zaginę gdzieś po drodze hehe.

Na swoim szlaku mijałem również galerię i oczywiście Empik. Wszedłem, obejrzałem i wyszedłem niepocieszony. To była krótka wizyta. Nic, kompletna klapa z nowościami. W głowie miałem nadzieję na „Ostateczne starcie” Vladimira Wolffa (5 pozycja cyklu), a tu na półkach jedynie pierwsza. Opadły mi ręce. Tczew to dziwny twór. Książki, kino achhh…

Po około godzinie marszu dotarłem do domu, na półce czekała dopiero co rozpoczęta książka „Szczury Wrocławia” … uff. Nie ma to jak u siebie. Zajmę się tym za moment. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Z zamówieniem książek poczekam do wtorku, bo wówczas premierę ma kolejna pozycja. Ale gdyby zrobić jeszcze szybko zamówienie do Vesper, to kolejne trzy ruszą w trasę już w środę, tydzień przed premierą. I znowu dylemat. Zwariuję. I weź tu odetchnij na parę miesięcy to zaraz Cię zasypią.

Tak czy inaczej ciągle walczę z nałogiem. Może nie walczę bo to za duże słowo. Staram się z nim ułożyć. Wypośrodkować hehe. Udaje mi się, że hej hehehe. Już dobra, nie radzę sobie kompletnie. Kupuję prawie jak leci, z pierwszym wyjątkiem jaki opisałem. Reszta? Jak z rękawa, co mi się podoba, co uznam za pożyteczne itd. Może doświadczę jeszcze jakichś mądrości i znowu zrobię kolejny krok naprzód. Póki co ciągle ścigam się, planuję, przekładam, kompletuję.

Cóż, taki los.

Dobranoc - Michał

niedziela, 12 września 2021

Muzyczne szwendanie – cz.14 (B. Dickinson)

Bez zbędnego przeciągania, trafiłem przed chwilą na ten numer… Nie wiem czy to jakiś montaż czy faktycznie jakiś urywek z większego projektu. W każdym razie, słyszę go pierwszy raz, śpiewa Bruce Dickinson (Iron Maiden) więc niby więcej mi nie trzeba, ale przecież i nutki są dobrze znane więc zapraszam…

Cóż, wokalnie spoko ale nie wierzę, że te solowe zagrywki wychodziły spod palców wokalisty Maidenów. Z drugiej strony? Nieeeee, z całym szacunkiem, ale to raczej nie ta półka. Fakt był kiedyś etap solowych płyt Dickinsona podczas przerwy od IM (czyt. Iron Maiden) ale nie na taką skalę. Zarówno w maidenach jak i w solowym projekcie kończyło się to tylko na akompaniamencie.

Cóż… ja kupuję każdą odmianę tego wokalu, dzisiaj w końcu miałem możliwość przesłuchania najnowszej płyty Ironów. Długo to trwało, bo oczywiście kupiłem w wersji winylowej jeszcze w przedsprzedaży i przyszła. Już w niedzielę rano, do paczkomatu (szok!!!) tyle, że nie dostałem powiadomienia na czas i dopiero późnym wieczorem zostałem uświadomiony, że jest. Cóż, odebrałem ją w poniedziałek, tuż przed pierwszą zmianą czyli około 5:20. Wziąłem ze sobą nożyk by na miejscu sprawdzić czy wszystko ok, czy na pewno odpowiedni album dostałem… Wszystko się zgadzało.

Dzisiaj dopiero znalazłem czas by puścić ten skarb. Przez ostatni weekend już nie raz zdążyłem przesłuchać album choć jakość. Cóż, w tamtym czasie mi wystarczyło, traktowałem to jako przedsmak, choć nic nie dorówna winylowi. Dzisiaj dokonała się uczta. Jak najbardziej udana. Zupełnie inne słuchanie, zupełnie inny odbiór. Tym razem odkryłem ten numer.

Ale tak to właśnie działa. Powinno się słuchać płyt w całości, od początku do końca. Tak jak je stworzono. W końcu zespół układa numery w kolejności w jakimś celu i choć nie zawsze łączą się jak u Kinga Diamonda w jedną opowieść, to regulują nastrój, przenikają się, wzmacniają go, to osłabiają i w ostatecznym rezultacie tworzą pełny obraz przekazu i emocji. Jeszcze nie wnikałem w teksty, póki co sycę się energią z samych dźwięków, ich harmonią… to najlepiej rozumiem. Przekaz tekstowy jest zawsze na samym końcu. W końcu to od dźwięków powstaje numer, a nie od tekstu.

 Dobra to jeszcze inaczej, z tych solowych płyt jaka jako pierwsza zagościła w moich skromnych progach. Numer doskonały, dobra, dwa numery w jednym. Najgorsze, że na winylu są po dwóch innych stronach krążka, przez co nie przenikają się tak zmysłowo jak na załączonym niżej obrazku.

Ale jednak lata mijają i z biegiem czasu powstają takie genialne projekty.

Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie posunąłbym się tak daleko jak do możliwości połączenia muzyków Deep Purple z Iron Maiden, tak, dobra ten ostatni to tylko wokalista, namiastka zespołu. Ach nie dbajmy o szczegóły. „Burn” w tym wykonaniu to mistrzostwo świata i koniec.

To jeszcze jeden z tej znakomitej gali.

a stąd już całkiem blisko do… poezji wszech(zabrakło mi słowa)

Nic nie powiem, cisza w tym przypadku będzie bardziej wymowna.

Na koniec został mi do rozstrzygnięcia mega konflikt, Dickinson czy  Deep Purple, momentami dało mi się to połączyć podczas tego wieczoru ale finał to finał.

Ps. Jeszcze jeden kwiatek. Niejaki Raphael Mendes… i znowu numer z solowej płyty Diskinsona… niemal można się pomylić…

i

hehehe, ostatni

Nie mam pytań, wszystko niby pasuje, choć nie widzę tego Pana w roli reżysera spektakli fundowanych przez Iron Maiden. Cóż, czas pokaże. Wokalnie brzmi bardzo wiarygodnie. Póki co, w podstawowym składzie jednak jest wszystko na należytym miejscu, wiec nie warto gdybać.

I tym miłym akcentem,

Dobranoć Państwu,

Pozdrawiam - M

Tagi:
#metal#ironmaiden#Dickinson#Deeppurple#rock#heavy#klasyka#live
niedziela, 29 sierpnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.13

Zamówiłem wczoraj winyl Iron Maiden, który ma się pojawić z początkiem września. Szesnasty, nieee siedemnasty studyjny album. Kolesie ciągle tworzą, choć już czytałem, że tym razem mają pójść w niezbadane dotąd rejony. Nic. Zobaczymy, przyjmę jak swoje hehehe. W ostatnim tygodniu też Rob Halford z Judas Priest obchodził siedemdziesiąte urodziny. Szok, dziadek a ciągle śpiewa i przecież na następny rok w Gdańsku przesunięty został Mystic Festiwal gdzie również będą szorować. Nic to, marzy mi się koncert Iron Maiden / Judas Priest, jak na początku ich historii. To dopiero byłoby wydarzenie.

 

Dobra…

 

Mówiłem już, że uwielbiam dźwięk gitarowego pudła? Pewnie nie raz, więc zacznijmy to spotkanie w takim, dość spartańskim stylu.

 

 

Swoją drogą ten zespół również przeszedł niesamowitą metamorfozę, zaczynając od ciężkiego walcowego brzmienia a kończąc na żeńskim wokalu i nostalgicznych melodiach. Ale o tym również już pisałem. To jeszcze raz, taka perełka na pierwszym krótkim albumie.

 

 

… a przed chwilą jeszcze mówiłem, że tak jest dopiero później w ich karierze. Słuchając pierwszego albumu ten numer jest perełką wśród ciężkich, wolnych brzmień pozostałych numerów. Uwierzcie, że z czasem ten układ staje się.. jak to jest z fotografiami, że czarne wychodzą jako białe i na odwrót… mam, właśnie, negatyw. I tak właśnie jest w tym przypadku. Z biegiem lat nastąpił odwrót barw. Tak to bardzo dobre wyjaśnienie.

 

W ostatnim tygodniu przeczytałem książkę „Sprzedaliśmy dusze” i był tam dokładnie rozpisany pochód palców po gitarowym gryfie, który faktycznie, zgadza się co do miejsc i prezentuje numer „Iron Man” zespołu Black Sabbath. Ale ja, poza Paranoid mam również swój wyjątkowy, choć nigdy nie znalazłem go w godnej jakości koncertowego wykonania i posiłkowałem się tylko tym co było dostępne.

 

 

ooo tu brzmi przyzwoicie. Bardzo dobry numer.

 

Kiedyś skomponowałem kawałek w podobnym klimacie, taki sabbath’owy ciężki, wolny. Dobry numer. Na jednej naszych z płyt pojawił się nawet w wersji koncertowej. To były moje ostatnie chwile w zespole, porzuciłem już wówczas skórzane, wiązane spodnie, pas z nabojami i zacząłem związywać włosy. Te, które jeszcze miałem hehehe. Może tak podświadomie wycofywałem się już wtedy. Mój Syn wówczas był prawie rocznym szkrabem. Zmieniło się wszystko i  czułem, że w takim tempie coraz więcej będzie mnie omijało. Późniejsze Jego pierwsze kroki, o których dowiadywałem się z telefonu podczas kolejnych prób zespołu. To chyba przesądziło… Fakt, że nie mogłem w tym uczestniczyć. Że nie było mnie w tym szczególnym momencie. A potem już poleciało. Odszedłem.

 

Znalazłem zdjęcie z tamtego okresu, dokładnie z tego koncertu na którym został nagrany „Pearls before the hogs”… sabbath’owy hołd.

 

 

Nie mam zupełnie pomysłu na dzisiejszą nockę. Może faktycznie powinienem się położyć, a może ruszyć z czymś cięższym żeby się rozbudzić? Ciągle klikam i nic nie trybi. Wypaliło się hehehe.

Przez ten czas na scenie poznałem wielu znakomitych muzyków, ich ścieżki również wygasły ale ślad ciągle istnieje, więc może w ten sposób?

 

 

Zespół z Bydgoszczy, niesamowici ludzie. Graliśmy z nimi kilka razy. Kiedyś podczas naszego gigu zerwałem strunę w gitarze, piątą licząc od tej najcieńszej. Rafał Konikowski (ich gitarnik) widząc moją sytuację, że kończę numer w niepełnym uzbrojeniu zaraz podszedł i pomiędzy numerami uzupełniliśmy moje braki i wróciłem na scenę. Niesamowite, ale tak to już jest. Metaluchy chyba tak mają, bo nawet po drugiej stronie barierki, podczas największych młynów ten który upadł zaraz był wyciągany przez kilkanaście wyciągniętych dłoni. A może tylko jak tak trafiałem.

 

Kolejny ich numer, doskonały, solo??? Poezja.

 

 

To jeszcze jeden. Rytmika rozwala umysł. Kto biegły niech sobie policzy akcenty. Przecież wszystko się zgadza hehehe.

 

 

Dalej było jeszcze sporo wspólnych spotkań, każde wyjątkowe. Ale spotkałem się również na scenie z tym zespołem, byliśmy jego suportem podczas jednego z miejscowych koncertów.

 

 

to jeszcze jeden zanim znajdę ten o którym myślę, był tam przecież Joszko.

 

 

i jeszcze jeden

 

 

Kształt gitar mamy raczej taki sam, tyle, że Drak ma wersji Gipson, a ja Epiphone, nadal ją mam, bo może kiedyś?? Kiedy spuszczę oko z Syna? ;)

 

mam, znalazłem oczywiście, trochę tu u mnie trwało ale proszę…

 

 

Doskonałe skrzypce. Był też kiedyś jego solowy numer… Taaa i już sobie wkręcam bo nie pamiętam tytułu ale i tak zaraz będę przewalał sterty by go odnaleźć. Ochhh, nienawidzę szukać.

 

I znowu wracam z tarczą… numer leciał często w radiowej Trójce jak jeszcze spędzałem całe dnie za kółkiem.

 

 

Swoją drogą wyśmienita płyta.

 

To polećmy dalej, dzieliliśmy również scenę z tymi Panami.

 

Dokładnie ten skład pamiętam, potem zrobiły się drobne roszady, aż w końcu i ten zespół przepadł. Na dzień dzisiejszy wokalista/basista znalazł nowych muzyków i pod zupełnie nową nazwą rzeźbi dalej.

 

Pamiętam jak z Docentem, ich gitarzystą łączyliśmy wspólnie zestawy by były głośniejsze. Podczas mojego gigu, ustawiałem jego gitarową kolumnę na mojej i potem mój wzmacniacz. Przez to tworzyła się wieża wysokości dorosłego mężczyzny i dudniła aż ciary przechodziły po całym ciele. Taki patent wymiany często towarzyszył podczas wspólnych koncertów. I to pierwsze uderzenie w struny, gdzie czujesz wiatr z głośników. Niewyobrażalne doświadczenie. Z jednej strony czujesz podniecenie, z drugiej niesamowitą energię, moc pozwalającą Ci podejść do ściany i rozbić ją na tysiące kawałków bo przecież nie ma innej możliwości, by było inaczej. Nie próbowałem hehehe.

 

Były też spokojniejsze klimaty… wspólny koncert w Starogardzie Gdańskim

 

 

A za sceną... Ach nie byłem wówczas na to gotowy.

 

W międzyczasie było mnóstwo innych kapel, mniej lub bardziej znanych. W każdym razie nigdy nie spotkałem się z wyraźną dyskryminacją. Dąsaniem się czy traktowaniem mnie jako kogoś z niższej kategorii. Metaluchy to ciekawe stworzenia. Tak jak kiedyś ktoś wyciągnął mnie z oszalałego młyna pod sceną tak i kilka lat później ta dłoń ciągle gdzieś tam się pojawia. Czy to wśród znajomych, czy zupełnie przypadkowych osób.

 

Będę kończył, nie wiem czy coś wyszło z tego wieczoru. W sumie trzynastka hehehe. Tak, tak, szczęśliwa. Więc i niech ta, taką będzie.

 

Jednak zapętlę, ale nawiązując do Sabbath’ów. Niech się dzieje, niech blokują obraz.

Ostatni numer. Leci.

 

 

Tak, rock’n’roll. To się dzieje, a przynajmniej ja tak to pamiętam.

 

Tym nagim akcentem… ok. Skoro end to definitywnie.

 

 

grało się ten numer, trochę ostrzej, trochę szybciej ale oryginał to oryginał/

 

Dobranoc,

Michał

Tagi:
#Metal#Hunter#Jelonek#Nol#Damage_Case#Sainc#Black_Sabbath
niedziela, 22 sierpnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.12

PS.

Ostatni tydzień przyniósł kolejną, gorącą wiadomość. Drugi singiel Iron Maiden, którego pełna płyta już z początkiem września. Jeszcze nie zamówiłem, ale już wiem, że gdy to zrobię, w rezultacie otrzymam potrójny, czarny winylowy zestaw. I tak jak w przypadku pierwszego numeru czułem ekscytację, podziw względem nowej odsłony Eddiego (maskotki zespołu) tak przy drugim, odkrytym numerze poczułem się nijako. Swoją drogą już wspominałem o tym w jednym z komentarzy na łamach „czego aktualnie słuchamy”, że coś jest nie tak. Wokal znika pośród dźwięków, i czym dłużej nad tym myślę, to dochodzę do coraz śmielszego wniosku, że tak już przecież kiedyś było. Ale zanim do sedna niech poleci…

 

 

ten niknący wokal w końcu się jakoś przebija i refren już uważam, że jest mega. Trochę jeszcze mnie drażnią te piski w tle ale… czym dłużej słucham tym bardziej zaczynam wychwytywać coraz więcej detali. Bo ogólnie bardzo trudno ocenić numer za pierwszym razem. OK. Można po pierwszym takcie o ile nie pasuje do gustu pod względem rytmiki lub brzmienia. Zupełnie co innego wystawić opinię w tym przypadku, kiedy słucham ich numerów od ponad 20 lat i każda płyta wydaje się być wyjątkowa.

Do sedna, bo zacząłem szukać skoro czułem, że podobny ton wokalny już kiedyś był, a ta głosowa maniera wpisywała mi się idealnie w lata 2003 – 2006 .   

 

 

W pierwszych taktach wokalu, co prawda są nałożone dwie ścieżki ale ten niższy? Tak, póki co, to tylko spekulacje. Tzw. węch muzyczny. Już nie mogę się doczekać września. To będzie czas kiedy rozwieją się wszelkie gdybania i dostanę finalny efekt studyjnej pracy. Jaram się jak małe dziecko.

 

--------------------------------------------------------------------

 

Ale ja nie o tym, choć jak widzicie to dla mnie bardzo ważny temat. Dzisiaj jednak zapragnąłem zarzucić sobie coś z czasów dalekich. Tak. Uwielbiam w książkach elementy militarne, czy to w postaci rekwizytów, narzędziach zbrodni czy też sięgając po pełne reportaże z pola walki. Połykam również te zmyślone. I mój numer jeden, idealnie wpasowujący się w tamten klimat…

 

 

iii w wyśmienitym duecie (nie mogłem się zdecydować)

 

 

I tak patrzę, słucham tych ziomków, publiczność się bawi a muzyczka przecież taka nie do końca dla wszystkich. A mimo to bawią się, może to Springsteen, a może faktycznie byli tam wielbiciele Creedence Clearwater Revival. No nic, był też kiedyś taki numer w serialu „Jak poznałem waszą matkę”, że bohaterowie zatrzasnęli kasetę w aucie, która potem leciała w kółko z konkretnym numerem. Mimo, że muzycy mocno przeciętni (przynajmniej na pierwszy rzut oka), jednak chwyciło a aplauz? Właśnie taki…

 

 

Kusi mnie żeby pójść znowu w stronę filmową i choć było na przykładzie muzyki smyczkowej to ujmę ten temat inaczej…

 

Lubicie musicale? Tak, jako facet powinienem je przecież gonić z miotaczem ognia bądź jakimś innym orężem o zwiększonym zasięgu. Ale nie. Ja mam też kilka swoich, które cenię ponad wszystko i nigdy nie wyłączyłbym ich gdyby akurat leciały w publicznej telewizji.

 

Moim numer jeden to Hair (1979), film który zbiegł się z moimi narodzinami. Nie wiem, może to coś znaczy, może noszę jego piętno. Mogę to sobie tłumaczyć na równe sposoby, w każdym razie pasuje idealnie. Wstęp? Ahhhh

 

 

Kto nigdy nie obejrzał tego filmu, gorąco polecam. Cała ścieżka dźwiękowa to mistrzostwo świata. Muzycznie, tematycznie. Doskonała. Była też polska wersja tego numeru ale nie wiem czy jest jeszcze dostępna. Szukam…

 

Mam, niestety tylko w takiej wersji… ale działa. Numer z tych nagranych podczas pierwszych miesięcy pandemii.

 

https://www.facebook.com/Poznan/videos/makepeoplesmileagain-%EF%B8%8F-let-the-sunshine-in/231035191501916/

 

To sięgając jeszcze głębiej zapraszam na kolejny musical i zestawienie Russela Crowe’a z Hugh Jackman’em.

 

 

śpiewająco poprowadzony dialog!

 

Ale był przecież też film, który swą prostotą mógłby przeskoczyć wszystkie z dotychczas wymienionych. Film, musical, który swoją historią zahacza o te najbliższe wartości. Swego czasu byliśmy z Żoną na jego ujęciu w teatrze muzycznym w Gdyni. Doznania? Mega, ale co klasyka to klasyka. Jako przykład, posłużę się jednak wersją filmową, z moich młodzieńczych czasów kiedy to coraz częściej pojawiała się na szklanym ekranie. Niesamowita historia.

 

 

i jeszcze jeden choć mógłbym podrzucić jeszcze więcej nutek…

 

 

Znowu jestem kupiony. Doskonałe.

W głowie mam jeszcze jeden numer, troche zbliżony klimatem ale nie wiem co wpisać w wyszukiwarkę. Ach, jak ja uwielbiam takie momenty. Oooo właśnie, gdyby to były jeszcze momenty. Znam numer doskonale, słyszę go w głowie, jednak nie czuję punktu zaczepienia, żeby znaleźć go na „psttryk”. Stary numer, wolny. Minimalnie ocierający się o ten ostatni. Cholera, jak ja uwielbiam takie chwile. Nic, odpalam pomoce naukowe i zaczynam grę skojarzeń.

 

(30 minut później)                                  

 

Chyba mam, słucham… Taaa ja już wiem, że padł strzał w dziesiątkę. Ok, prawie, bo wynik numerów wskazał mi postać o nazwie Moby. Czułem się już bliżej sedna, a jednocześnie zacząłem intensywnie bawić się literkami, przywoływać w głowie wersy znanego przecież numeru. Udało się, nie Moby a the Moody Blues, a numer to już z górki - Nights In White Satin.

 

Ale skoro ciągle deptamy wśród filmów, to muszę podrzucić ten numer równie zajmującej historii.

 

 

Niesamowity obraz, nie będę rozwlekał tematu. Obowiązkowa pozycja dla każdego i tyle.

 

Ale my przecież, oficjalnie zaczęliśmy od Creedence clearwater revival, więc wypadałoby na tym zakończyć to spotkanie bo już padam.

 

Zatem,

 

 

Nie podniesie mnie już, ledwo siedzę. Dobrej nocy.

Dziękuję za wspólny chaos,

Pozdrawiam – Michał

Tagi:
#rock#stare#przeboje#film#soundtrack
niedziela, 15 sierpnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.11 (!!!)

Taaaaa. Muzyczne 11 to było w zeszłym tygodniu i to dokładnie do około godziny trzeciej z minutami sobotnio-niedzielnej nocy. A potem zamknąłem okno YT i niestety Worda, klikając (nie mam pojęcia dlaczego) nie zapisuj. Genialne. Do około czwartej trzydzieści jeszcze przewalałem pliki tymczasowe w celu odtworzenia „audycji” ale niestety. Rano jeszcze raz podjąłem próby reanimacji utraconego pliku i nawet zaangażowałem w to informatyka z mojego rodzimego miasta na drugim końcu Polski. Ten jednak szybko sprowadził mnie na ziemię i sprawa przedstawiała się jasno. Przepadło. No cóż. Życie. Swoją drogą moi najbliżsi również żyli tą chwilą. Przepraszam jeśli ktoś czekał na kolejny odcinek. Dzisiaj już zapisuję wszystko po każdym, kolejnym zdaniu.

 

Mój młodszy Syn znając doskonale sytuację zapytał mnie ostatnio, co zrobię dalej. Czy będę odtwarzał tamten wieczór? W sumie to nie wiem – odpowiedziałem – dobry był, ciekawy i dość zróżnicowany. Nie było chyba nawet pętli. Tyle, że gdybym starał się go odtworzyć, nie byłoby szwendania. Kopiowałbym z głowy słowa, emocje a to nie o to chodzi.

 

Zapożyczę jednak początek, który był oderwany od całej reszty. Może to poprowadzi nas w innym kierunku. Pierwszy numer będzie nawiązywał niejako do tematu z zespołem Apocalyptica z ostatniego spotkania. @LetMeRead wówczas zdecydowanie wolała wersje smyczkowe, ja zaś z wokalem i bębnami. Podrzucam nieco inne podejście, choć tu ciągle jest wokal i bębny. Trochę nie fair ale potraktujmy to jako ciekawostkę. Numer zespołu Metallica w jeszcze innej formie.

 

 

Tak oralnie, głosowo? Nie wiem jak to nazwać. Paszczowo hehehehe. Solówki nie da się tak wydobyć, już uprzedzam. Dla nieznających melodii przewodniej podrzucam również oryginał. Postaram się o koncertową wersję. Najlepiej ze smyczkami ;) Jedziemy…

 

 

Jeden z lepszych koncertów wszechczasów. Dobór numerów, relacja z publicznością. Druga odsłona S&M już nie była tak doskonała. W sumie jak miała byś skoro pierwsza dostąpiła tego zaszczytu. Wówczas zmienił się dyrygent, set lista, która po krótkim czasie usypiała. Nie czułem już tej energii, mocy, że mógłbym z tą muzyką przenosić góry. Cóż, w winylach też tylko zatrzymałem się na czarnym albumie.

 

Ale wracając, Van Canto, zespół zrobił covery różnych innych bandów. Czasem lepsze, czasem tragiczne. Mimo to, coś tam na boku robili również swojego. I taki oto podsyłam.

 

 

Szybkie tempo, to już nawet chyba speed metal, choć przez wzgląd na rodzaj dostępnych instrumentów pewnie nazywałoby się inaczej. Nie wiem. Kiedyś metal był łatwiejszy do klasyfikowania. Ale zatrzymajmy się na moment na brzmieniu solo. Gardłowo to niewykonalne, więc trzeba się wspomóc techniką. I muszę znowu cofnąć się do czasów… Akademii policyjnej, pamiętacie tę serię komediową?

 

 

To chyba pierwszy z beatbox’owych niesklasyfikowanych artystów zanim ten trend wzniósł się na miarę światowych artystów. Od tego momentu minęło sporo lat ale Michael Winslow jest idealnym przykładem, że nie wszystko da się zrobić samym głosem. W pewnej chwili zobaczycie jak wykonuje ruch lewą nogą przełączając wzmocnienie (tak to działa), modulator dźwięku charakteryzujący brzmienie gitary. Tak samo jak w Van Canto w przypadku solo.

 

Przypomnieć oryginał?

 

 

Oooo Matko jak tu brzmią basy.

 

……………..

 

Przypomniał mi się zespół, który wiekiem względem muzyków Van Canto pewnie (dobra już sprawdzam), nie, nie mogli by być ich rodzicami. Ale było blisko, bo narodowość ciągle ta sama ;)

Klasyka niemieckiego metalu. Rumu, statków itp. Ooooo to będzie doskonała kompozycja. Gra w którą niegdyś przewaliłem kilkadziesiąt godzin, pływając statkiem, dokonując zuchwałych abordaży i słuchając szant. Rewelacja. Running Wild idealnie wpisuje się w ten klimat. Doskonała kompozycja.

 

 

Ale Niemcy to jeszcze co najmniej jeden zespół który mógłbym w jednej chwili wysypać z rękawa. Znowu wrócimy w objęcia smyczków. Mam ten koncert na potrójnym winylu. Niesamowita energia.

 

 

i element „dla Elizy” ach… kiedyś grałem to na pianinie. Nie, nie uczyłem się grać. Tak po dźwiękach sobie próbowałem w zaciszu miejsca mojej Mamy pracy. Dzisiaj musiałbym usiąść na nowo, ale odtworzyłbym tamte dźwięki. Tak wiem, że to nie UDO na wokalu, ale Mark Tornillo daje radę.

 

 

Dobra… niech będzie dalej Accept, mój najulubieńszy z wszechczasów. Sentymentalny, zagrany przeze mnie gitarowo na początkach Damage Case. Mega wyzwanie, mega wewnętrzne emocje, przyszła Żona wśród publiczności, ojjj działo się. (spróbuję znaleźć fotkę).

 

 

Mam…

 

 

Młody szczyl (ja to ten na pierwszym planie w czapeczce), to był 2005 rok, długie włosy, wiązane skórzane spodnie, glany i wiara, że świat legnie niegdyś u naszych stóp. To był wspaniały czas. Moja przyszła Żona z Siostrą pośród kilkudziesięciu osób, które dotarły na ten pierwszy z dziewiczych występów. Potem już nie jeździły z mniej lub bardziej poważniejszych przyczyn. Ale o tym może innym razem.

 

To skoro już ten niemiecki akcent to spróbujmy jeszcze głębiej. Moim marzeniem jest… przede wszystkim zabrać Żonę na koncert Iron Maiden (ja byłem już 2 razy) ale samotnie bez wahania poszedłbym na nich.

 

 

Uwielbiam spektakle jakie aranżowane są podczas koncertów. Zmiany scenerii, rekwizytów.

 

 

I jeszcze jeden przecież niemiecki zespół, który niegdyś łączył podczas dyskotekowych tańców. Pomagał zbliżać relacje, dystanse otwierając momenty, w których zbliżały się usta. Dotyk stawał się coraz śmielszy. Oooo cholera, nie sądziłem, ze tak daleko zabrniemy.

 

 

a ten potrafiłem nawet grać na gitarze

 

 

mówię w czasie przeszłym, bo dzisiaj musiałbym to sobie wszystko przypomnieć. Gitary stoją w domu, młodszy przez pewien czas chciał poczuć tę moc, więc mój akustyk wylądował u niego w pokoju. Co z tego wyjdzie? Nie wiadomo, nie naciskam. Gitara stoi w pogotowiu. Odkurzona, nastrojona, bo co jakiś czas sprawdzam. Wszystko gra. Ja też swego czasu miałem być wędkarzem wg mojego Taty. Miałem opłaconą kartę wędkarską, chodziliśmy razem na ryby. Wszystko grało dopóki nie zacząłem wnikać w dźwięki. Przesypiałem nocki z radiem i słuchawkami na uszach. Mama jako moja mistrzyni instrumentów klawiszowych, jej brat tych strunowych… Dzisiaj wiem, że nie mogło pójść inaczej. Podczas wspólnych zakupów na rynku (takim ogrodniczo-wszystkim) dostałem swoją pierwszą gitarę maid in USSR. Cholernie ciężko było ją nastroić, ale z pomocą, dziś genialnego muzyka, udawało się uzyskać kompromis. I dalej już poszło. Druga gitara akustyczna, potem pierwsza elektryczna, potem kolejna i kolejna, tym razem elektroakustyczna model hiszpański i ostatnia na którą czekałem miesiąc czasu na ściągnięcie do Polski – Epiphone Goth Explorer. Te dwie ostatnie ciągle są ze mną i nie widzę możliwości by opuściły moje progi.

 

I zbliżamy się do końca, choć nie mam zielonego pojęcia czy zakończyć go pętlą czy poszukać czegoś innego.

 

Dobra mam. Jednak pętla.

 

 

Mega wykonanie. Jak na pierwszy odsłuch, mnie chwyciło.

 

PS.

Czuję, że to był dobry wieczór. Lepszy, nieeee inny od tego straconego z poprzedniego tygodnia. Trochę mi go szkoda, bo było dużo fajnych wykopalisk. Muzyki filmowej z ubiegłych dekad. Wspomnień, wrażliwych momentów, opartych na śpiewanych wersach czytaj musicalach. Zupełnie inny. Może innym razem o ile będziecie mieli ochotę. Może powtórzymy?

Tagi:
#Muzyczne#Van_Canto#Metallica#Accept#Scorpions#Rammstain
niedziela, 15 sierpnia 2021

Katharsis

Chyba mam zalążki jakiejś depresji. Uwaga – przez książki. Tak. Jestem świadomy tego co piszę, funkcjonuję normalnie, spełniam się ciągle jako syn, brat, ojciec oraz mąż ale myśli, które zaraz będę starał się Wam przekazać chodzą za mną od jakiegoś czasu. Do sedna. Zaczynam sobie nie radzić ze stosem nieprzeczytanych książek. Od tak i dotarło to do mnie kiedy zerkając na stronie w zakładkę „chcę przeczytać” przeczytałem liczbę (wówczas) 82. W sumie spoko, bo to ciągle poniżej magicznej setki, której nigdy nie przekroczyłem. Kiedyś miałem patent by kupować mniej niż czytam, ale z czasem szybko się zatraciłem i przestałem to kontrolować. Olałem, bo jaka w tym przyjemność? Ograniczać się do liczb.

 

Spojrzałem jeszcze raz na stronę, a potem na regał z książkami. Książki rozsiane po całej ścianie nie wydają się być taką liczbą. Dawno też posegregowałem je wg przeczytanych i nieprzeczytanych. Tak pisałem już o tym. Przeczytane stoją, nieprzeczytane leżą. Póki jest miejsce mogę sobie na to pozwolić. Przed chwilą znowu postanowiłem policzyć te leżące bo uświadomiłem sobie, że już długo nie dodawałem na stronie tych, które chciałbym przeczytać i które wpadały z kolejnymi przesyłkami. Obawiałem się, że to co pokazuje mi licznik jest dalekie od rzeczywistego stanu.

 

Magiczne 118. Utwierdziłem się, że nad tym nie panuję. Niestety, gdybym w tej chwili usiadł do na bieżąco zapisywanych premier, pewnie od ręki wstukałbym kolejną dychę do koszyka. Nie chodzi mi o pośpiech. Jak na razie nie wpływa to na jakość odbierania czytanych historii. Ale czuję, że to grząski teren. Nie chciałbym, żeby przyszedł moment kiedy zacznę traktować książkę jako kolejny punkcik w statystykach. Nie chcę czytać dla samego odhaczenia tytułu. W sumie to nie wiem czy potrafię, bo każda historia ma w sobie coś, nawet gdy ostatecznie wypada słabo.

 

Boję się tego piętrzącego się stosu. Nie wiem czy za chwilę zacznę patrzeć na niego z nadzieją niesamowitych przygód, historii przy których pewnie spędzę długie godziny. Czy (oby nie) jak na kolejny papierowy przedmiot, który trzeba machnąć i może coś o nim napisać. Mam nadzieję, że poukładam to sobie na spokojnie. W głowie. Że kolejny raz odetnę się, od moich początkowych założeń jakie również opisywałem w tekście „a miało być tak pięknie cz.1”. Z drugiej strony to niesamowite, że książki zmieniają człowieka. Nie tyle przez swoje historie, co przez umiejętność życia u ich boku. Hehehe trudniej niż w małżeństwie, bo książki nic nie mówią. Leżą i czekają. ;)

 

Ps.

Jeśli potrzebujecie zaproszenia, to tak. To jest ten moment kiedy potrzebuję wsparcia. Jakiś czas temu @jatymyoni wpisała w jednym z komentarzy, że ma przekroczony magiczny tysiąc książek. Zapytam by się podbudować, choć boję się, że się pogrążę. Ile z nich „leży” i czeka? Jak sobie z tym radzicie?

 

Ps.2

Wrzucę jeszcze parę zdjęć z tych moich „leżących”. Te ciągle przede mną.

 

 

Tyle, dziękuję za uwagę, idę na muzyczne...

Pozdrawiam

M

niedziela, 1 sierpnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.10 (bonus)

Pierwsza „dycha” to już jakoś brzmi. Fajnie, że tematyka muzycznego szwendania znajduje swoich „czytaczo-słuchaczy”  hehe ale to sobie nazwałem. Cieszę się z każdego komentarza, zwykle rano wstaję i z wielką ostrożnością odpalam stronę i obawiam się najgorszego. Widzę te gromy lecące w moją stronę, ale nie. Metal przyjmuje się w tej formie całkiem lekko więc spoko. Wielkie dzięki, choć szkoda, że nie możemy tego słuchać w tej samej chwili. Wówczas pewnie, doznania byłyby większe i można by było je uzewnętrzniać na bieżąco, ale cóż. Cieszę się z tego co mamy. Z drugiej strony może i dobrze, zagadałbym każdy numer, słyszałaś(eś) to przejście na perkusji, weź cofnij, jeszcze raz, zaraz będzie solo, już! A ten bas, liczymy ile uderzeń, raz, dwa… Słuchamy jeszcze raz? Itd.

 

Dzisiaj jest/była ostatnia moja nocka urlopu, zatem moja Żona zainicjowała wieczór na balkonie (mieszkamy w cichym 4-ro piętrowcu). Swoją drogą, sama przesiaduje tam dość często odkąd spełniłem jej marzenie o „idealnym” balkonie. Nie było jednak deski serów, oliwek ale z założenia postawiliśmy na minimalizm. Ona wino, ja klasycznie piwo. Warunkiem była muzyka, oczywiście z winyli (poza YT nie mamy innej). I poleciało, bo co mogłem włączyć przy takiej okazji.  

 

 

U nas jednak poleciała cała płyta – Somewhere in Time (1986). Uwielbiam jak każdą inną. Dzisiaj potrzebowałem jednak czegoś starszego. I w tych warunkach padło na tę. Aaaaaa i co zrobiłem wyciągając ją spośród reszty, która oczywiście ułożona jest chronologicznie? Wysunąłem lekko w górę by móc tylko wyciągnąć z okładki kartonik z płytą (tak, to już jest choroba rozwinięta w zaawansowanym stopniu). Ale dlaczego? Słuchając zastanawiałem się nad tym. Nie wiem. Nie chciałem zaburzyć należytego układu? W każdym razie odkryłem kolejny z przejawów własnych natręctw. Niemalże idealnie ustawione książki, posegregowane wg tematyki, wydawnictw itd., itd. Teraz płyty, w foliach ochronnych bądź tych oryginalnych. Najlepsze, że cała reszta mnie tak nie zajmuje. Ok. Może jeszcze zachowanie symetrii w życiu codziennym. Ale to nie sprawia mi takiego dyskomfortu, z którym nie mógłbym sobie poradzić.

 

Ale wracając, bo już odbiegłem. Taaaa, czub jak nic hehehe. OK. Przesłuchaliśmy na tym balkonie całą płytę i czułem niedosyt. Sięgnijmy dalej – pomyślałem i poleciała „Piece of Mind” (1983) więc posłuchajmy, tak spokojniej…

 

 

Słuchając tego krążka, przyznaję, że zdecydowanie mam najwięcej wytatuowanych elementów z nim związanych, które komponują się w pełnym rękawie ku Iron Maiden. Ale i o tym innym razem. Nieeee nie będzie dzisiaj wieczoru z Ironami, choć powoli się do tego wydarzenia przygotowuję. Nie chcę też burzyć charakteru spontanicznego słuchania, więc wrzucam sobie tylko do folderu jakieś zdjęcia, które mogą mnie wówczas zainspirować. Ale to kiedyś, nie będę się z tym spieszył. Od kilku lat leży ciągle u mnie książka Iron Maiden – Run To The Hills Micka Walla (2005) i co? Nic, bo co mam powiedzieć? Czeka, dojrzewa, bądź ja jako w pełni gotowy by po nią sięgnąć.  

 

Wracamy, wieczór z moją Żoną już dawno się skończył więc polecimy inaczej. Dość przedłużania.

 

Często wymiękam przy filmowych projekcjach, głównie przez muzykę. Dobra już, leci… Oryginalna wersja, chciałem znaleźć koncertową ale tam jest tylko część tego zestawienia.

 

 

Chciałoby się powiedzieć, że to mistrzostwo świata, ale można wrzucić do tego worka jeszcze kilka równie dobrych kompozycji i wtedy ta wyjątkowość straciłaby na znaczeniu.  

 

Albo ten, już prawidłowy koncertowy…

 

 

Wciska w fotel, ciekawy jestem czy Zimmer ma coś na winylu tak z szerszej półki. Kupiłem swego czasu bilety na koncert muzyki Zimmera, to było w 2019 roku (koncert miał być w 2020). Jarałem się, bo w końcu spełniłem marzenie Żony i czekałem na Jej urodziny by dać bilety w prezencie. I co? Dupa. Rozpoczęła się epidemia, a wraz z nią informacja o przesunięciu na 2021. Spoko, pomyślałem, przeżyjemy. Ale na początku roku dostałem informację o kolejnej zmianie terminu na 2022 i to już było dość. Czekam właśnie na zwrot kasy, niech się bujają, zrobię koncert w domu z deską serów hehehehe.

 

 

2CELLOS to dwóch kolesi co wymiatają na wiolonczelach. Tu gościnnie, w genialnym wykonaniu. Można znaleźć spory ładunek znanych numerów według aranżacji tych dwojga. Mi chodziło o ich tło, delikatne, dopełniające geniuszu tego numeru. Druga część już tak do mnie nie przemawia.

 

Byli też Ci, którzy mocno poszli, najpierw w instrumentalne aranżacje numerów zespołu Metallica, potem swoje. Wolę te drugie. Bardzo dobre szorowanie.

 

 

Ale ja mam ciągle w kieszeni niespodziankę. Daan. Coś to komuś mówi? Wydaje mi się, że tylko jak ich odkryłem. Baaaa poszedłem za ciosem i kupiłem DVD z koncertu, ściągając je z Belgii. Niesamowite trio. Zresztą co tu będę się produkować.

 

Najpierw przedsmak tego właśnie koncertu… uwierzcie mi na słowo ale kiedyś ten pierwszy numer był użyty w jakiejś reklamie odkurzacza, swoją drogą teledysk też ma go w użyciu. Wrzucę go na samym końcu.

 

 

szczęki zdążyły już się podnieść? Koncert Mistrzostwo świata. Największe moje osobiste odkrycie, i mógłbym go słuchać w nieskończoność. Dzisiaj trafiłem go po dwóch latach? Znowu przeszły mnie ciarki. Nieeee? To zarzucam pełny numer.

 

 

i ten bez wokalu, choć tu już nie czuć tej energii jaka była podczas koncertu, zrywanych kolejnych włosi na smyczku kontrabasisty, zerknięć pomiędzy muzykami

 

 

Wówczas pokochałem Panią Isolde Lasoen. B. dobry zestaw, ale tylko ten akustyczny. Wcześniej kombinowali z elektroniką i te numery są dziwne, od momentu tego koncertu wszystko się zmieniło. Na lepsze i za to im chwała.

 

To jeszcze inna postać, bez której ta nocka nie miałaby sensu. Tak się składa, że też mam winyl tego Pana. I tu już przechodzimy na głębszy poziom.

 

Grubszy temat. Ludovico nawet miał koncerty w Polsce zanim wszystko się popsuło. Poszedłbym. Był też kiedyś taki film Intouchables (2011) w reżyserii Oliviera Nakache’a i Érica Toledano. W polskim tłumaczeniu „Nietykalni” opowiadający historię czarnoskórego, który podejmuje się opieki nad sparaliżowanym pacjentem.

 

O ten.

 

 

ale wracam do myśli i do tego filmu oczywiście układał muzykę Ludovico Einaudi i proszę, podaję jak na dłoni…

 

 

To najlepszy… moim, skromnym zdaniem.

 

Było coś jeszcze z wokalem, chwila…

oczywiście mam, choć trudno było znaleźć. Tak wychodzenie poza standardowe wpisy określam jako trudne. Często kończą się na pobocznej wyszukiwarce i tropem artysty znajduję artystów mu pobocznych, a potem z gotowym przepisem wracam na YT i krzyczę "sprawdzam", często się udaje.  

 

 

i koniec na dzisiaj, znowu prawie 4-ta, ależ się dzisiaj rozzuchwaliłem w smyczkowych dźwiękach. Zaraz finał, a ja już znam doskonały przepis na to zwieńczenie naszego spotkania. Zacząłem przecież… hehehe tu nie może być przypadków, a jednak. Przecież i Oni posiłkują się smyczkami. Swoją drogą polecam twórczość Ludovico Einaudi jak i trio Daan, wyśmienici kompozytorzy.

 

Ok. Nie przedłużam, finał.

Panie i Panowie…

 

Empire Of The Clouds

 

 

i to jest wymarzony akcent na koniec urlopu

 

Ps.

Odkurzacze, o tym miałem przypomnieć. Jak widać dają radę i w teledyskach i w naszych reklamach choć już nie pamiętam jakiej konkretnie, ale zapewniam, że taka była. Inaczej nie trafiłbym na ten zestaw.

 

Tagi:
#Iron#Maiden#Ludovico#Enaudi#Daan#Hans#Zimmer#2Cellos#Apocalyptica#Smyczki#Wiolonczele#Klawisze#fortepian
sobota, 31 lipca 2021

Muzyczne szwendanie - cz. 9

Z mojej strony jak zwykle dobry wieczór bo zwykle do „wspólnego” słuchania odpalam się właśnie po północy. Z jednej strony dlatego, że to głównie wtedy moi domownicy już na dobre kładą się do łóżek i mało kto jeszcze łazi po mieszkaniu z ostatnimi potrzebami… z drugiej, lubię przesiadywać do rana i cichcem przemykać do łóżka by nikt nie zauważył, że ciągle jestem na nogach. Ostatnio, zasnąłem przyzwoicie, około 22, wstałem chwilę po 5-tej, przed budzikami Żony i starszego Syna. Ogarnąłem się i zacząłem czytać. Wstała Żona i Syn, który zapytał dosadnie… „Tata już wstał czy się kładzie?”. Jak widać, dobrze znają sytuację mimo moich prób ukrywania.

 

Nie mam zupełnie pomysłu na dzisiejszą nockę. Ale zacznijmy tak, bo to dobry temat… niech poleci a ja wytłumaczę za moment.

 

 

Szukaliśmy dzisiaj z Synem, tzn. to ja chciałem mu udowodnić swoją rację. Cóż wyszło jak wyszło i posłużę się kadrem ze swojego profilu FB gdzie uzewnętrzniam się z tego wydarzenia.

 

 

Szukając oczywiście tych miejsc, w aucie leciała ta płyta Judasów, ale to nie wszystko. Dostałem ją w swoim czasie pod choinkę, oczywiście w winylowej wersji. Ale i to jeszcze nie finał myśli. Tuż zaraz zacznie się mój upadek. Żona zdecydowała się na tak odważny prezent kiedy nie miałem jeszcze żadnej z ich płyty w domowych zasobach, a Judas przecież od zawsze tkwił w mej krwi. Ale trafić w tym układzie w idealnie pasującą płytę? To tylko sukces dla oddanego słuchacza. Dostałem ten czarny krążek. Głupi ja, zbyt szczery, zbyt impulsywny. Otworzyłem prezent i zastygłem. Super, pierwszy mój Judas (ich drugi patrząc na chronologię). Żona widzi moją radość i cytuje „bo piszą w internecie, że to ich najlepsza płyta”… chyba dla nich – rzuciłem nie zważając na konsekwencje. W moment prysnął świąteczny czar, czasem mówię szybciej niż zdążę przeanalizować, ale już nic nie mogło zawrócić mych słów. W rezultacie odtąd płyty kupuję sobie sam. Jasne, że mi wstyd ale cóż. Wypadek. Stało się. Musiało mocno zaboleć, widocznie musiało Jej bardzo zależeć by trafić w sedno. Jak widać, zgasiłem to bardzo szybko.

 

A tu proszę, tylko sześć lat różnicy pomiędzy płytami.

 

 

Nikt tamtego wieczoru już nie odwróci więc dzisiaj brniemy dalej. Mistrzowskie wykonanie, energia kompozycji, płyty, której słuchamy z Żoną najczęściej. Niczym Ironi, jeden numer, a tak wiele zmian.

 

 

Dobry rytm, prawie jak przechadzać się spokojnie niosąc za sobą złowrogie spustoszenie, a nagle rzucać się w ulotność, wzniosłość i refreeeen. Doskonałe.

 

Żona nie podjęła już nigdy tematu płyt w formie prezentu. Trochę szkoda, ale szanuję. Też bym był zniesmaczony w zaistniałej sytuacji.

Ok. Niech tak zostanie, dzisiaj nocka Judasów. Ale zanim polecimy z tak odważnymi gitarami, była też płyta numer jeden i mój ulubiony…

 

 

Mistrzostwo świata hehehe… Buja się ciało, kołysze na boki, ach.

 

A w tym przypadku, do poniższego numeru stroję gitary. Tak, niektórzy używają elektronicznych stroików, które na wyświetlaczach pokazują czy napiąć konkretną strunę wyżej bądź opuścić niżej. Ja słucham Judasów, więc wiedząc jak grają ten numer czuję gdzie powinien pasować dźwięk i tyle mi wystarczy.

 

 

Już czuję, że z finałem nie będzie problemu, ale póki co słuchajmy. Kolejny hicior… już po samych bębnach wiadomo o co chodzi…

 

 

To teraz z grubej rury… znowu bębny

 

 

i numer w którym swego czasu się zakochałem, Sentinel, urzekł mnie oczywiście gitarowo, nawet potrafiłem zagrać wstęp i już w moim wykonaniu brzmiał obłędnie a w ich… poezja

 

 

solo na dwie gitary niszczy…

 

i na chwilę spokojniej

 

 

i jeszcze głębiej

 

 

musiałem posłużyć się numerem bezpośrednio z płyty, gdyż żadna z wersji koncertowej nie wystarczająco przenosiła delikatność numeru. Za duże były straty na jakości. Zbyt wiele różnic.

 

Dobra to finał i znowu dylemat, co do wersji. Koncertowa czy studyjna. Ćśśśś.

 

Full ekran, głośniki na maksa i lecimy pod dobry sen…

 

 

Tyle na dzisiaj,

Tak jednoznacznie…

 

Dziękuję za uwagę,

Miłej…

 

Nie to jednak nie koniec, ostatnia płyta przecież, chociaż jednej numer. Zespół powstał w 1969 roku, póki co ostatnia płyta ujrzała światło dzienne w 2018 roku, to prawie pół wieku na scenie, w studiu itd. Należy im się.

 

 

i jeszcze

 

 

cholera, cała płyta niszczy.

 

Tak, mógłbym tak jeszcze przez kilka godzin. Aż boję się „muzycznych” z Iron Maiden, bo chyba będę pisał przez kilka nocy.

 

 

Ale to już  był ostatni, jest prawie 4-ta, niedługo wstaje moja Żona do pracy więc dla mojego dobra będzie lepiej jak szybko wyłączę wszystko. Starszy Syn poza domem, więc nie będę przeszkadzać, zniknę w Jego pokoju. Cichutko, jakby nigdy nic.

 

Miłego weekendu,

Pozdrawiam,

M

Tagi:
#muzyka#metal#heavy#judas#priest
wtorek, 27 lipca 2021

Muzyczne szwendanie – cz.8

Kalendarzowy pierwszy dzień urlopu i już zaburzony rytm. „Muzyczne…” w poniedziałek? Kto by pomyślał. Tak wiem, że już wtorek ale to nocne przejście się nie liczy ;).

 

Na bank zdarzyło się Ci się kiedyś nucić jakiś numer nie wiedząc czym jest. Znajoma nutka, a jednak ciężka do zweryfikowania. Dzisiaj jest już mnóstwo narzędzi, które pomagają znaleźć tytuł i wykonawcę. Może to być archiwum radia o ile stamtąd popłynęła, albo te mechanizmy pozwalające na przyłożenie telefonu do głośnika i szybką weryfikację ze wszystkimi dostępnymi informacjami. Ale kiedyś nie było tak łatwo. Jak większość znanych mi miłośników grania, nagrywałem na kaseciaka audycje z radia, poszczególne numery podczas list przebojów, a później teledyski z MTV z niedzielnego Top 20. I tak właśnie budowałem własne zasoby muzyczne zespołów, które jeszcze nie dotarły w oficjalnych wydaniach do dworcowego stoiska w moim mieście (miałem wówczas może ze szesnaście lat).

 

Najgorsze w tym wszystkim, to nie uchwycić nazwy zespołu i tytułu numeru jakiejś nowości. Mogłem się wówczas domyślać, zgadywać ale w tym konkretnym przypadku nijak nie potrafiłem sobie poradzić. Nie było wówczas internetu, a ja miałem nagrany cały numer i ostatnią część wypowiedzi redaktora, który go puścił… zdążył powiedzieć (jak mi się wówczas wydawało) „hell the new age” i tyle. Numer ciężki, wolny, z głośnym wokalem, niskim ale wyrazistym. Melodyjny, solówkę przejęła lekka nutka ale i tak był jak walec względem naszych rodzimych zespołów, które wówczas nagrywałem. Mógłby niszczyć wszystko na swojej drodze. Był moim objawieniem, który otwierał mi oczy na cięższe brzmienia, a jednak wciąż daleki, bo nie potrafiłem go umiejscowić. Czułem się zagubiony. Z jednej strony dostałem potężną dawkę emocji, z drugiej ciągle nieodsłoniętą kurtynę. Wówczas się poddałem, ale nie wyrzuciłem kasety (mam ją do dzisiaj). Tak, obecnie wiem co to za numer, ale do kulminacyjnego objawienia minęło parę lat. Zaczynałem już wtedy przygodę z graniem, tworzyć zespoły. Wówczas pogrzebane dźwięki wypłynęły po raz kolejny i oniemiałem. Znowu poczułem się jako nastolatek, bo przecież… ja to znałem, słyszałem w dniach premiery. Szwedzki metal, patrzyłem na kumpla, który mi to puścił i prawie wyskoczyłem ze swoich ciężkich butów. Niesamowite.

 

Ok. Dość przeciągania. Kurtyna w górę.

 

 

i o to tyle zachodu? Hehe. Tak właśnie… ejjj czekaj, rytm pasuje do walca? RAZ, DWA, TRZY, RAZ, DWA, TRZY…  ok nie do końca, ale można byłoby to przekłamać w krokach. Dałbym radę.

 

I co? Dobry numer. Jakieś trzy lata temu miałem podobną sytuację. Tak, dobrze liczę bo ze Szwagrem spotykamy się średnio raz w roku w jego ogrodzie. Widzimy się oczywiście częściej, ale na takie nocki nasze Żony nie patrzą z uwielbieniem. Zatem to swego rodzaju zawsze uroczystość i niejako czas by nadrobić wszelkie zaległe, męskie tematy. On fan Pink Floyd, ja Iron Maiden mimo to nie słuchamy swoich faworytów. Błądzimy gdzieś pomiędzy. I jakieś trzy lata temu zapodał mi nutkę, gdy wówczas często wyjeżdżał do pracy za granicą. Mówił, że tak rozpoczyna swój dzień. Szybkie śniadanie i ta nutka. Znałem ten numer ze słuchu, ale na drugi dzień o nim zapomniałem w całym zestawie tych jakie wówczas słuchaliśmy.

 

Jakiś rok później przypomniałem sobie tamten wieczór i bolesny ranek. Pytam o ten numer, On podaje mi wykonawcę więc szukam. Jeden numer, pudło, kolejny, pudło. Piszę jeszcze raz, nie dogadaliśmy się. Minął rok, nie potrafiąc dojść do porozumienia. Gdybym miał choć ułamek tekstu, ale nie miałem nic poza jego mglistym wyobrażeniem. Drugi rok, kolejne spotkanie, kolejna próba podciągnięcia tematu i znowu pudło. Wkurzyłem się, bo jak przy obecnej technice nie znaleźć numeru? Jak mógł nie pamiętać? I faktycznie, nie kojarzył, nie potrafi sobie zilustrować sytuacji, wydarzeń na obczyźnie. No nic. W tym roku znowu się spotkaliśmy i znowu zapytałem, baaa na drugi dzień napisałem prawie elaborat jak mógłby ten numer wyglądać. Że rozpoczyna się paroma dźwiękami i mówionym niskim wokalem. Potem rytm jak u Toma Jonesa tego od Sex bomb. Podesłał mi odpowiedź że to Tom Waits. OK. Przewaliłem prawie cały repertuar ale nieeeeee. Znowu nie.

 

Nic mi nie pasowało. Słyszałem ciągle ten numer w głowie, miałem go na końcu języka ale nie potrafiłem go nawet zanucić. 3 lata. Poszedłem w stronę Toma Jonesa, to było całkiem niedawno. Aż moja Żona z dziwnym spojrzeniem pytała mnie „a co Ty teraz słuchasz”. Stawałem się nerwowy bo czułem, że jestem blisko.

 

 

potem już wszystko mi się zlewało w głowie. Rozpoczynałem nucenie tym poszukiwanym, a nagle przechodziłem w refren z odsłuchiwanych.

 

 

Masakra tak się katować. Podobno wystarczy zostawić temat głowie i sam się rozwiąże. Tak, tak. Znam już te rozwiązania po latach. Nie, dziękuję, chciałbym już. 

 

Odrzuciłem Youtuba i postanowiłem podejść do tematu inaczej. Zapodałem w wikipedii hasło Tom Jones bo najbardziej mi się kojarzył z rytmem i wcisnąłem szukaj. Bla, bla, bla… pojawiło się hasło soul, a wraz z nim czołowi wykonawcy. Przystanąłem i zacząłem przeglądać nazwiska. James Brown, Stevie Wonder, Diana Ross i między innymi On. Kiedy zobaczyłem to nazwisko wiedziałem, że to już koniec poszukiwań. Po odsłuchaniu, wysłałem link do Szwagra. Po chwili uzyskałem odpowiedź „a to ten numer przy którym rozpoczynałem dzień za granicą”. Opadły mi łapy, ale jednocześnie czułem się spełniony. Znalazłem i to się wówczas liczyło. Wygrałem. Wszystko się zgadza, niski recytowany wokal, rytm.

 

 

 

Czasem nie pomaga ta cała, dostępną technika, oczywiście może w wybranym momencie, ale przy specjalnych zadaniach staje się głucha i bezużyteczna. Rozładowując napięcie proponuję tego Pana (podczas poszukiwań przewaliłem tych nazwisk sporo).

 

 

 a teraz ten bardzo dostojny Pan. Jak On się rusza.

 

 

a dalej to już lawina w stronę rock’n’rolla

 

 

i coraz głębiej

 

 

Niesamowite ikony muzyczne. Tyle, że ja na początku tego spotkania szukałem numeru Unleashed i jak widać nieźle poszedłem w bok.  Ale to nic, bo zmierzam ku końcowi tej przygody. Zatoczyłbym w końcu koło jak zwykle to się odbywa. Z tej perspektywy to będzie mocne uderzenie. Dalekie od bluesowego grania, ale rytm ciągle się zgadza. Wszystko w punkt i choć nieco szybciej, jest również dobrze. Ostatni numer.

 

 

Dziękuję za uwagę,

Pozdrawiam - Michał

Tagi:
#Rock#Soul#Metal#muzyczne#wspomnienia
niedziela, 25 lipca 2021

Wehikuł czasu (REBIS) recenzja inna niż wszystkie

 

 

 

Od paru tygodni uskuteczniam plan pt. nadrabianie zaległości. Względem tytułów, które dawno zniknęły z półek sklepowych ale również serii, która rozrosła się już na tyle, że pokaźny stos mógłby niepostrzeżenie zwalić mi się w końcu na głowę. Tak, mam na myśli serię – Wehikuł czasu od wydawnictwa REBIS, której pozycje zwykle traktuję z pewną ostrożnością i jak dotychczas każda okazała się na swój sposób wyjątkowa.

 

Na kolejny rzut wybrałem trzy tytuły, które mimo różnych autorów oraz czasu powstania łączy jedna wizja – apokalipsa ludzkości. Czasem skupiona tylko na wybranym obszarze, czasem rozsiana na skalę światową po dwóch stronach równika. Wszędzie bardzo podobny obraz, zniszczone i ociekające brudem miasta. Zwiększona przestępczość. Ubóstwo, zanikająca przyroda i brak nadziei. Te elementy będą tłem dla poniższych pozycji.

 

Gdzie dawniej śpiewał ptak – Kate Wilhelm

Wydawnictwo REBIS (2020)

 

Konflikt nuklearny, choroby i zmiany globalne, nie pozostawiają złudzeń. Kończy się rasa ludzka wraz z kolejnym bezpłodnym pokoleniem. I tu z zuchwałym pomysłem przychodzi rodzina Sumnerów i ich naszpikowany aparaturą ośrodek badawczy. Klonowanie. I choć z początku rozwiązanie dawało spore szanse na powrót do normalnych czasów, to w rzeczywistości okazało się, że natura nie lubi wiedzy z probówek. Projekt musiał w końcu wymknąć się spod kontroli.

 

Kate Wilhelm swój pomysł na ludzką tragedią oparła na błędnym kole. Seryjnie produkowanej osobowości względem naturalnym, indywidualnym cechom. Wyuczona i powielana wiedza wobec kreatywności i przejawami geniuszu. Jaki byłby świat gdyby wszyscy wiedzieli to samo, gdyby nikt nie potrafił wprowadzać udoskonaleń? Kim byśmy byli bez marzeń i pragnienia przekraczania granic.

 

Przestrzeni! Przestrzeni! – Harry Harrison

Wydawnictwo REBIS (2019)

 

Nowojorskie ulice. Ludność rozrosła się do takiego stopnia, że ciężko jest swobodnie przejść chodnikiem. Woda wydawana na „kartki” i bezwzględna masa głodnych mieszkańców, która w obliczu zagrożenia z pewnością ruszy za instynktem przetrwania. Ale to tylko drugi plan. Głównym motorem fabuły jest prowadzone śledztwo przez detektywa Andego Ruscha. To między innymi z jego punktu widzenia, często pod naciskiem przedstawicieli wpływowej klasy, będziemy poznawać ciemne strony miasta i łączyć poszczególne fakty (choć nie do końca).

 

Harry Harrison uwzględnił w swojej powieści wyraźny podział klas względem zamożności mieszkańców. Bogaci odosobnieni za grubymi murami i ochroną oraz cała reszta zamieszkująca ulice, wnęki budynków czy przybrzeżne barki. Dramat na każdym dostępnym kroku, gdzie oblicze światowej zagłady jest szansą na zmniejszenie populacji i podniesienie statusu najuboższych. W istocie powstał ciekawy kryminał, choć czytelnik w tym przypadku poznaje prawdę o wiele szybciej niż jego bohaterowie.

 

Ostatni brzeg – Nevil Shute

Wydawnictwo REBIS (2021)

 

Wojna atomowa zebrała swoje śmiercionośne żniwo na półkuli północnej. Australia ciągle trwa i obserwując konsekwencje światowych mocarstw przygotowuje się na nieunikniony koniec. Śmiercionośne promieniowanie wraz z ruchami powietrza napłynie w końcu i tutaj, a z nim koniec nadziei, że coś może się jeszcze zmienić. Atomowy okręt pod kapitanem Dwightem Towersem przemierza dostępne wody oceniając straty oraz szukając najdrobniejszych oznak życia. To już tylko kwestia miesięcy bądź tygodni, aż i ten obszar zatonie w trującym powietrzu.

Nevil Shute dla odmiany, mimo militarnego charakteru powieści, poszedł mocno romantyczną ścieżką. Dwie wyraźnie zdefiniowane pary pozwalają dostrzec aspekt rodzinny. Bliskości, dbania o tę drugą połówkę. Niesamowicie ukazane zostało również społeczeństwo, jako gotowe na nadchodzący koniec. Jak żyć skoro nadciąga to co nieuniknione? Użalać się i budować nietrwałe schrony? A może bawić się i spełniać marzenia póki jeszcze jest czas?

 

Gdyby spojrzeć na te pozycje z osobna, każda może wydawać się wyjątkowa i z pewnością znajdzie swoich fanów. Mimo to, powyższe tytuły za każdym razem pokazują inną receptę na przetrwanie ludzkiego gatunku. Taki ułamek tragedii, która rozgrywa się na tle założonego zagadnienia. Z jednej strony to czynne poszukiwanie rozwiązania skupione na nauce, w drugim bierne przyjęcie stanu i oczekiwanie na pomocną dłoń rządu aż kończąc na nostalgicznym porządkowaniu swoich spraw.

 

I to właśnie ta ostatnia pozycja wywarła na mnie największe wrażenie. „Ostatni brzeg” wywołuje mnóstwo emocji. Wyraźnie ukazuje świadomą rezygnację z walki i ciągle kurczący się czas względem nieuniknionego końca. Swoją drogą przywołuje wiele innych obrazów ale w głowie mam ten konkretny, który pasowałby tu idealnie. Był niegdyś film gdzie córka w finale pojechała do skłóconego ojca i razem stanęli na brzegu przed nadciągającą falą, która miał zniszczyć wszystko. Mam, to obraz w reżyserii Mimi Leder – Deep Impact (1998).  Ten kadr doskonale wpisuje się charakter tej pozycji.

 

Ps.

Jeszcze nawiązując do Ostatniego brzegu. Czekałem do samego końca. Przed oczami miałem tragiczny koniec, który tak piętnowany mógł się również skończyć na wzór obejrzanego niegdyś filmu The Mist (2007) w reżyserii Franka Darabonta. Myślałem, baaa miałem nadzieję, że w tej romantyczności dostanę kopa na miarę takiego rozwiązania. No cóż. Nie można mieć wszystkiego.

Tagi:
#Apokalipsa#Rebis
niedziela, 18 lipca 2021

Muzyczne szwendanie – cz.7

Nie mam w głowie żadnego planu na dzisiejszy wieczór, padam po minionym tygodniu i chyba przyszedł czas na chillout. W czwartek świat otrzymał w prezencie najnowszy singiel Iron Maiden. Zdążyłem go już przesłuchać w każdej dostępnej mi kombinacji, na telefonie, w aucie i oczywiście na domowym sprzęcie. Słuchając zespołu od ponad dwóch dekad, ciężko być obiektywnym, zatem przyjąłem go jak każdy poprzedni, choć wiem, że na głębsze analizy jeszcze przyjdzie czas.

 

Oto on, niedługo minie 6 lat od ostatniego studyjnego krążka, zatem jaram się, że nowa płyta nadciąga.

 

 

 

Lekko i przyjemnie, chwytliwy refren… Zwykle single Ironów nie należą do tych, które miałyby stać się hitami, zatem wierzę, że to preludium do głównego dania.

 

Dzisiaj znowu przewalałem strony z płytami winylowymi, które warto byłoby mieć w domu. I taki Led Zeppelin… Wszystkie sztandarowe numery znajdują się na różnych płytach. Zbankrutuję. Książki, płyty.

 

 

Temat płyt winylowych pojawił się u mnie jakieś 2 lata temu. W międzyczasie padł mi odtwarzacz cd, komputer poszedł do pokoju Syna, a nowy laptop pozbawiony już został tego komfortu. Starsze numery z YT jak i mp3, którymi posiłkowałem się do tej pory zawsze generowały straty dźwiękowe, niedoskonałości tworząc marne kopie względem oryginalnego brzmienia. Wybór poszedł w kierunku płyt winylowych będąc jednocześnie osobistym biciem się w piersi za pozyskiwanie muzyki z pirackich źródeł. I tak krok po kroczku tworzy się domowa biblioteka tzw. czarnych naleśników, z których brzmienie jest nieporównywalne z żadnym innym.

 

To polećmy z kolejnym kawałkiem.

 

 

 

Wracając do płyt. Budując wszystko od zera, na początku miałem tylko jeden priorytet – Iron Maiden hehe. I udało się, w ciągu kilku miesięcy, nadwyrężając domowy budżet, wszystkie studyjne albumy były już na odpowiednim miejscu.

 

 

Ale czym dalej w las… tym więcej pokus i tytułów typu „must have”. Nic to, drobnymi kroczkami jak zwykle mawiam. W końcu wszystkie trafią do domu :)

 

Mówiłem już, że cenię klasykę?

 

 

I jeszcze ten, uwielbiam ten klimat z minionej epoki, stroje i przede wszystkim styl. Niesamowite indywidualności, które stawiały milowe kroki i odcisnęły głęboki ślad na scenie muzycznej. Genialne wykonanie.

 

 

 

A to… to już zupełnie petarda. Ktoś jeszcze pamięta o tym zespole?

 

 

Ten wieczór w tejże kombinacji nie mógłby odbyć się bez mojego numer 1 ekipy Davida Gilmoura

 

 

Zrobiło się bardzo nastrojowo. W głowie świta mi jeszcze jedno nazwisko i budzimy się choć można byłoby tu jeszcze tkwić i sycić się podobnymi dźwiękami.

 

 

oooo Matko, jak dawno tego nie słuchałem. Ale za chwilę kolejna petarda.

 

 

Mistrzostwo świata, delikatność, zmysłowe trącanie strun i głos, którego nie można pomylić. Ależ się dzisiaj uzbierało perełek. Klimatyczny wieczór. Dobra to ostatni flagowy? A pewnie, że tak (Babki nieźle wyciągają góry).

 

 

I co? Koniec? Zataczamy koło?

Zakończę zatem nie tyle Ironami co dubletem z solowej płyty wokalisty.

 

 

Fajnie się poskładało. Jak widać na załączonym obrazku szwendać się tu i ówdzie to fajna sprawa, nic do końca nie jest jasne, a krocząc nieokreśloną ścieżką można dotrzeć do wielu skarbów.

 

Miłej niedzieli,

Pozdrawiam,

M

Tagi:
#muzyka#klasyka#metal#rock
niedziela, 11 lipca 2021

Muzyczne szwendanie – cz.6

Byłem dzisiaj z Żoną i naszym młodszym Synem w kinie na Black Widow. Tak to się już przyjęło, że na każdy film ze stajni Marvela idziemy naszą, żelazną trójką. Jeśli lubicie fantastykę o super bohaterach, szybką i widowiskową akcję, efekty specjalne, ten obraz na tle całej serii, ustawiłbym na jednym z wyższych części podium. Dobrze wkomponowany w wydarzenia z innych odsłon daje poczucie, że wszystko dobrze trzyma się całości. Ale to co na ekranie to raz, a przecież w głośnikach jeszcze jest sporo do uchwycenia. I tutaj miłe zaskoczenie. Pierwszy numer i świetnie wkomponowany w scenę „American Pie”… wyszło genialnie.

 

 

Jak się okazało, to był jedynie wstęp do głównego dania, który miało się wydarzyć za chwilę. Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki kolejnego utworu, zareagowałem instynktownie. Znałem ten tekst, chodź wykonanie daleko odbiegało od oryginału. Nie było ciężkich gitar, mimo to chłonąłem każdy jego dźwięk. Ciarki przeszły mnie po ciele. Zwykle w takich momentach towarzyszy mi jeszcze roztrzęsienie do takiego stopnia, że wygląda jakbym się wzruszył. Łzy stają w oczach, a na twarzy szeroki uśmiech. Ciężko mi to wytłumaczyć, określić. Tak już mam przy niektórych numerach i po latach występowania, przestałem analizować ten sposób reagowania. „Ten typ tak ma” i tyle. Nie potrafię tego powstrzymać, nie umiem kontrolować. Staje się i koniec ale wówczas wiem, że to jest ten właśnie numer, wykryty wewnętrznym „radarem”. Na szczęście, efekt nie pojawia się ponownie po kilku pętlach tego samego numeru. OK, starczy wyjaśnień, niech już w końcu poleci, bo to dla mnie dość wstydliwy temat…

 

 

I co? Znacie ten numer? Niesamowita odskocznia dla grunge’ego oryginału nieprawdaż? Czekam na opinie. Celowo wyszukałem dokładnie ten sam fragment, który ja doświadczałem…

 

Kończymy rodem wstępu od zagadki i jeszcze o dekadę cofnijmy się w czasie. Tak, to wtedy pierwszy raz można było usłyszeć ten numer wraz z pojawiającą się płytą „Blizzard of Ozz”. Oto gitarzysta Zakk Wilde w solowym projekcie Ozzy’ego Osbourne’a. I teraz uwaga bo to bardzo ważne. To wycinek z najlepszego koncertu jaki słyszałem, więc numer powinien rozpocząć się od 1:03:55 (postaram się to odpowiednio ustawić, by link ruszył w tym właśnie momencie.

 

 

Jeśli byliście uważni, po drugiej stronie sceny grał charakterystyczny basista, którego można dzisiaj obserwować w gronie równie znanego zespołu. Tak, to Robert Trujillo, który rok później zasilił szeregi grupy Metallica (w miejsce Jasona Newsteda). Można powiedzieć, że dla zainteresowanego był to doskonały transfer, gdyż na samym starcie,  na poczet przyszłej współpracy Trujillo dostał od zespołu 1 000 000 dolarów. Tak, pełny milion. Niewyobrażalny rozmach. Zatem teraz skosztujmy numeru rodem z pierwszej płyty (tych lepszych czasów)…

 

 

Chyba jako jedyni ustawiają scenę wewnątrz obiektu. Co prawda pozbywają się w ten sposób tylnej scenografii, która nadaje głębi, charakteru względem poszczególnych numerów, jednak z drugiej strony zmniejsza dystans względem publiczności. Dobry i oryginalny patent.

Ok podsumowując, był Ozzy Osbourne, Zakk Wilde potem Trujillo, Metallica, a miało być sentymentalnie. Trochę tak bo wróciliśmy do starych czasów. Brakuje mi jeszcze jednej cegiełki. Zespół Pantera. Kiedyś już mi się udało go przemycić.

 

 

Kolejny zespół z tych bardziej rozpoznawalnych względem różnorodności, własnego brzmienia i wokalnej chrypy. Doskonały gitarzysta Darrell Lance Abbott, który w swoim czasie stał się ikoną nowych rozwiązań i połączenia ciężkiego, gitarowego brzmienia z nieklasycznym rytmem. Wszystko to spadło na mnie niczym ogromny głaz i niejako otworzyło oczy. Gitarowe „dżydżydży” nabrało tu głębszego znaczenia, bo jednak można ciężko bez większego przyspieszania tempa.

 

 

Bardzo charakterystyczny zespół. Ale i jego czas świetności przeminął i gitarzysta Darrell stał się elementem nowej formacji Damageplan.   

 

 

i tu trafia się gościnnie Zakk Wilde z poznanego już dzisiaj Ozziego Osbournea. Przypadek? Ciekawie się to złożyło, bo nie słyszałem wcześniej tego zestawienia. Ale do rzeczy. 8 grudnia 2004 fanatyczny fan zespołu nieistniejącej już Pantery wszedł na scenę podczas koncertu Damageplan i strzelił do Darrella winiąc go o rozpad macierzystego zespołu. To był koniec pewnej epoki, śmiałego podążania poza klasycznym rytmem. Pantera i Darrell Abbott nie odbiegali tak mocno od gatunku jak Slipknot czy cała reszta ambitnego hardcore’owego grania. Tamtej pustki już nikt nie zdołał wypełnić.

 

Zataczajmy już koło bo późna godzina. Zakk Wilde w solowej formacji Black Label Society oddaje hołd temu niesamowitemu gitarzyście… tak po prostu, jako fan i przyjaciel.

 

 

i bonus (koncertowa wersja) w nieco niższej tonacji za to wstępne solo zdecydowanie wynagradza wszelkie różnice.

 

 

i to raczej tyle w dzisiejszej podróży. Sporo się wydarzyło, dużo milowych przystanków. Fajnie. Jeszcze nie wiem jaki deser zapodać bo wciąż brzmi mi w uszach koncertowy „In This River”. Hmmm. Mam.

 

 

Powinno rozpocząć się od 1:20:22… odpowiedni finał.

 

Dziękuję,

Pozdrawiam

M

niedziela, 27 czerwca 2021

Muzyczne szwendanie – cz.5

Ostatnie dwa weekendy spędziłem na przeglądaniu samochodowego pendrive’a. Oooo nie bez powodu. Mam na nim swoje ulubione punkty, które słucham od lat, tyle, że kiedyś przerzucałem płyty z cd na mp3 na szybko. Dzisiaj technologia pozwala to wszystko skompletować by na wyświetlaczu auta pojawiała się okładka płyty, tytuł albumu i oczywiście utwór w należytej kolejności. Postanowiłem naprawić wszelkie niedoskonałości, zaopatrzyłem się w odpowiedni program i przystąpiłem do działania. Każdy zespół krok po kroczku dopasowywałem względem tytułu, okładki i roku wydania. Skończyłem i choć zmienioną wersję mam ciągle na komputerze, to boję się, że jednak coś skopałem. Muszę zaktualizować pendrive’a i wszystko stanie się jasne. Zajęło mi to dwa weekendy, a miałem tylko kilka zespołów w pełnych, bogatych dyskografiach. Swoją drogą przeraża mnie wizja kolejnych zmagań, patrząc na stos płyt, które chciałbym dołączyć.

 

Ale do brzegu. Nasłuchałem się sporo. Ponad siedemdziesiąt albumów i choć większość znam na pamięć, to miło było wykonać zadanie specjalne. Tak, jestem dumny choć rezultat moich zmagań ocenię w niedzielę, gdy zaktualizuję dane. Gdybym miał teraz sito i odrzucił to co już przerabialiśmy na dotychczasowym szwendaniu, nie znajdzie się zbyt wiele nowości.

 

Auto mamy we dwójkę, ja i moja Żona, więc jakaś podzielność muzyczna też powinna być. Zacznę od numeru, który Ona uwielbia, a ja niegdyś nawet nauczyłem się go grać na gitarze, by zaimponować hehe. Uwierzcie, że opadła Jej szczęka kiedy puszczając głośno ten numer wyciągnąłem akustyka i zacząłem grać dźwięk w dźwięk. Patent działa od lat hehehehehe

 

 

I faktycznie, jeden album Ed Sheerana leci w kółko jak przejmuję auto.  Jak do tego podchodzę? Nie mam uprzedzeń, rozumiem fascynacje konkretnymi dźwiękami. Cieszę się, że moja Żona ma również nutki, które ją uskrzydlają. To bardzo ważne. Mieć przy czym się zatracić, odlecieć czy nawet rozryczeć. Muzyka oczyszcza.

 

Cholera, olać tego pendrive’a… mam myśl. Polećmy z nutkami o miłości. Hehehe a jak i zobaczymy co z tego wyjdzie. Najwyżej skasuję. Uwaga leci.

 

 

Na pierwszą projekcję filmu „Bohemian Rhapsody” zaprosiłem Mamę do kina. Potem zgadaliśmy się z kumplem na jego domowej „wielkogabarytowej” projekcji z wersji płytowej, a później jeszcze raz z Żoną w zaciszu domowym. I za każdym razem wymiękłem przy tym numerze.

 

 

Ale nie od filmu zrodziło się moje uznanie dla tego artysty. Sukcesywnie zabieram moich członków rodziny na występy projektu pod nazwą Queen Symfonicznie. Zacząłem znowu od Mamy, rok później moja Żona (wszystkie ryczą hehe). Przyszedł czas na młodsze pokolenie i aż jestem ciekawy reakcji starszego syna. A oto mały skrót co go czeka. Jeśli spotkaliście się z nazwą zespołu, polecam!

 

 

I jeszcze jeden numer z czasów złych, z dala od publiczności i konkretnego nagłośnienia.

 

 

Tak, już czuję, że odbiegłem od tematu, ale cóż. To muzyczne szwendanie. Nie zawsze do końca wiadomo gdzie droga poprowadzi. Dzisiejszy temat jak widać kształtuje się na bieżąco więc brnijmy. To poklatkowe granie przypominało mi o kolejnych naszych skarbach.

 

Uwaga to będzie petarda… Polacy dają radę, a przynajmniej muzycznie!!!

 

 

i oryginał dla niewtajemniczonych

 

 

Ale z tą ekipą odbyły już grubsze nagrania.

 

Iron Maiden

 

 

Judas Priest (brawo dla perkusisty za wstęp)

 

 

Matko już 03:38 więc zatoczmy koło i kończę to szwendanie z numerem Queen w wykonaniu naszych muzyków.

 

 

Kładę się,

Pozdrawiam

M

niedziela, 30 maja 2021

Muzyczne szwendanie – cz.4

To był ciężki tydzień, więc ucieczka do muzycznych uniesień wydaje się o tej porze najlepszym rozwiązaniem. Póki co nie mam pomysłu na temat, ale dajcie mi chwilę, muszę znaleźć słuchawki by odpowiednio wprowadzić się w stan.

(30 minut później)

To lecimy. Na Facebookowym profilu od nie pamiętam kiedy mam wpisane motto – In the name of rock’n’roll. W swoim czasie podyktowane zostało przez nasz numer Damage Case o tym samym tytule. I tak jakoś zostało, a ja nie odpuszczam.


Swoją drogą jak teraz sprawdzam, materiał z tamtego studia został wydany również w Kolumbii (2011) w limitowanej wersji kasetowej w ilości 333 sztuk. Do diabelskiej liczby ciągle daleko, ale przez te lata, undergroundowe kopie może i rozrosły się do wymaganej liczby.

Ale ja nie o tym. Rock’n’roll dla starszych pokoleniem, chociaż nie. Źle. Bo zdarzały się niegdyś sytuacje, że ktoś mnie pytał przed koncertem co gracie, odpowiadałem rock’n’roll i wówczas następowała chwila ciszy, a za nią pytanie – Prasleya? Właśnie i takie jest postrzeganie gatunków, które przecież na przestrzeni lat ewoluują. I gdyby pójść tym krokiem, dojdziemy do wspólnego wora. Do rodowodu, który odcisnął na tyle mocny ślad, że pewne gatunki będą się mieszać ze sobą, różnić detalami, mimo to brzmiąc podobnie. Czy to na zasadzie ilości taktów i rytmiki jak i klasycznego brzmienia. Rzucając hasło rock’n’roll najszybciej zdefiniować go Elvisem Prasleyem czy też Chuckiem Barrym.


i


Ale z biegiem lat wszystko się zmienia. Od światopoglądu, modę, technikę i oczywiście muzykę. Z czasem brzmienie gitar uzyskiwało coraz więcej głębi, lepszego przesteru (tego dżydżydży), przez co ścieżka dla danego instrumentu robiła się coraz bardziej szersza w zapisie i cięższa w odbiorze.

Zaczniemy od zespołu Hawkwind gdzie znajdziemy pewnego Pana, a zarazem późniejszą ikonę ówczesnego rock’n’rolla. Najlepsze, że w tekście pada nazwa zespołu, na którego czele już nie długo dumnie wypnie swój bas.


Tak to jegomość Lemmy Kilmister. Zatem skosztujmy finalnej wersji życiowych poszukiwań.


i w hołdzie przyjaciół z zespołu The Ramones


i to jest ówczesna klasyka choć Lemmy’ego nie ma już na tym świecie. Udało mi się raz uczestniczyć podczas ich koncertu w Polsce. Wiele emocji, które zostaną pewnie do końca.

Tak właśnie rodzą się inspiracje, tak czerpie się ze źródła. Następny zespół który warty jest uwagi to mieszanka kilku muzyków. Na co dzień grają nieco cięższą muzykę, ale cóż. Eksperymenty to czasem dobra zmiana, a w ich przypadku wypadło to wyśmienicie. Mieszanka muzyków z Dimmu Borgir, The Carburetors i innych. Co z tego wyszło? Oto norweska odmiana rock’n’rolla.


Skład zespołu niestety często ulegał późniejszym zmianom i po drugiej płycie wszystko poleciało na łeb, na szyję. Ale znalazłem. Numery z 2019 roku, gdzie gościnnie śpiewa pierwszy wokalista, bądź to On jest gospodarzem a gościnnie jest gitarzysta, bo reszta jest mi nieznajoma. Zaraz wybiorę odpowiedni. Oj i dupa, niestety nie ma mojego numer jeden ale niech będzie tytułowy.


Koleś ma niesamowity głos. Ta głębia. Ach. Rewelacja.

No dobra, to tak jak być powinno na spotkaniu z ukochaną kobietą… róże, wino?… Zatem to idealny rock’n’roll… Genialny w swej prostocie, i ten tekst na tle rewelacyjnego solo „Show me your tits!”. Czysta esencja. Brudna a jednak romantyczna.


Uwielbiam ten zespół. Jest dowodem, że odejście od codziennego nurtu czasem wychodzi na dobre i owocuje takimi perełkami. To jeszcze pierwszy regiment i lecimy ku końcowi.


Niesamowicie zgrywają się gitary, ta przez kilka sekund samotnie wypuszczona po marszowej partii perkusji na wstępie zanim wkroczą pozostałe. Ach. No i wokal. Mistrzostwo świata. Dżydżydży ma się doskonale hehe. Bardzo fajne zmiany tempa, nasilenia dźwięków. Pływa to wszystko. Polecam pierwsze dwie płyty bez mrugnięcia okiem. Oooo i kolejny numer mi się włączył, który nie powinno się pominąć.


Zadanie domowe dla żądnych podobnych dźwięków, Chrome Division płyty „Doomsday Rock 'N' Roll” i „Booze, Broads And Beelzebub” do analizy. Sporo skarbów w podobnym klimacie.

A na koniec. Ikona oczywiście – Motorhead


oraz mój odwieczny numer jeden „In the name of tragedy”


odpowiednie tempo, rewelacyjne solo i nawet gitarę mam w tym samy kształcie ;).

To tyle na dzisiaj, choć myślałem, że nic z tego nie wyjdzie a u proszę.
Konkretna dawka rock’n’rolla. Fajnie się ułożyło.

Dziękuję za uwagę, kładę się
Pozdrawiam - M
Tagi:
#muzyka#rock#motorhead#chrome_division#elvis_prasley#Chuck_barry
niedziela, 23 maja 2021

Muzyczne szwendanie – cz.3

Czasem nachodzi mnie chwila refleksji i próbuję analizować co skłoniło mnie do podążania akurat tą konkretną ścieżką muzyczną. Doskonale wiem jaki jest jej finał, ale nie o to chodzi. Mój trzynastoletni Syn podrzuca mi co rusz jakieś tytuły i przyznaję się w myślach, że nie wiem o czym do mnie mówi. Staram się wówczas uchwycić jakiś rytm, harmonię by na końcu zahaczyć o tekst. Często nijak mi się to składa i choć wówczas zaciskam usta, to pamiętam, że ja też kiedyś szukałem. Odbijałem się od różnorakich gatunków muzycznych, popadałem w chwilowe uwielbienia, a potem zapominałem. Sprzedawałem kasety, wymieniałem na inne i tak to trwało. Tak się rodziło nowe, szybsze i przede wszystkim cięższe brzmienie.

Być ojcem z muzyczną pasją to nie takie proste zadanie jak się okazuje. Mam o tyle szczęście, że moi rodzice wychowali się na Led Zeppelin, Deep Purple, Slade, Uriah Heep, AC/DC czy Jimim Hendrixie, choć jak już wspomniałem i dla nich w okresie mojego poznawania momentami mocno odbiegałem od klimatu. Nigdy nie usłyszałem słowa typu „czego Ty słuchasz?”, nigdy nie padły słowa typu „wyłącz to, tego nie da się wytrzymać”. Mieszkaliśmy wtedy w jednym pokoju więc albo wykazywali się mega zrozumieniem, albo byli bardzo otwarci. Dzisiaj doceniam, że może i nieświadomie, ale pozwalali mi doświadczać. Chciałbym i próbuję być taki sam dla Syna.

Do puenty Michale. Otóż, posiedzę dzisiejszej nocy przy muzyce, która ukształtowała mnie i moją wrażliwość na dźwięki oraz wyczucie smaku.

Na początku był chaos. To już wiemy ale i w mojej głowie jak i pewnie każdego dorastającego nastolatka również. OMD, KOTO to chyba najczęstsze nazwy zespołów jakie się wówczas pojawiały. Potem nastąpiła pierwsza fascynacja i na piedestał wkroczył szwedzki zespół…


i ich sztandarowy


Potem dużo słuchałem Radia, nagrywałem z niego koncerty polskich zespołów oraz zasypiałem z zarejestrowanym materiałem. Moim numer jeden stały wówczas IRA i Hey (to okolice 1993 roku).

(wspomnienia wracają)

i Panowie


Wówczas przewalałem mnóstwo Polskich wykonawców od rocka po punka. Sedes, Defekt mózgu, Proletaryat, Big Cyc ale wszystko to znowu ucichło ustępując miejsca nowemu odkryciu. W tym czasie Tato kupił telewizję satelitarną i wystawił za oknem biały talerz wzbudzając przy okazji szacunek sąsiadów, przez co również otworzył mi drogę ku MTV i się zaczęło.

A jeszcze jeden ważny element. W klasie 7 zaczynałem uczyć się grać na gitarze. Natchniony teledyskami chciałem być jak on. Narysowałem na kartce ognisko, odpowiednio wyciąłem, ustawiłem przed fotelem i puszczając w tle muzykę wziąłem gitarę jak do karaoke. Nie śpiewałem, ale… czułem się wówczas wyjątkowo.



Ale wracając do myśli. Top 20 był moim obowiązkowym programem. Po niedługim czasie zacząłem nosić czerwoną chustę na czole, a w pasie wiązałem się flanelową koszulą. Kiwałem się na boki bo przecież tak robił mój idol. To na tym etapie pierwszy raz zacząłem analizować każdego muzyka. Jego rolę w zespole i umiejętności.

(aż mnie ciary przeszły)

To były ostatnie lata podstawówki, zahaczając o wyjazdy kolonijne, dyskoteki z Eltonem Johnem, Savage i kolejne milowe odkrycie. Na pierwszy strzał przyszedł numer…


zwariowałem, przepadłem, byłem rządny rozpierduchy… potem doszedł ten i chyba to był moment kiedy zostało wszystko przesądzone.


Gdy słuchałem tego numeru, kolegów którzy doskonale wtórowali krzycząc „Master” nie potrafiłem pojąć skąd wiedzą w którym momencie. Tyle dźwięków, tyle emocji.

Pamiętam jak dziś numer Bravo gdzie w jednym z artykułów było stylizowanie wyglądu czterech postaci ubranych względem słuchanej muzyki. Pokazałem Mamie, że chciałbym wyglądać, ubierać się jak fan ciężkiego metalu, długie włosy, czarna koszulka, ciemne spodnie i skórzane buty. Spojrzała na piętro niżej czyli krótkie włosy, chustę, jeans i w ten sposób delikatnie dała mi znać, że jeszcze nie teraz. Do końca podstawówki dwa razy próbowałem zapuszczać włosy. Niestety czasy i rodzice nie pozwolili mi wówczas na ten ruch.

W tamtym czasie poznałem Accept, Kreator i wiele innych zespołów ale na żadnym nie potrafiłem się skupić dłużej niż na tych dwóch. Nirvana i Metallica była wówczas moim top 1. Przeleciał też gdzieś obok Xentrix, który dopiero po latach zgłębiłem poznając jego całą dyskografię.


pierwsze płyty są o wiele szybsze i ostrzejsze, ale wówczas, na dyskotekach udawało się przemycić tylko ten jeden.

A potem przyszła szkoła średnia, wróciła fascynacja polskim rockiem a z nim pierwsza poważna miłość. Ballady, kino i… pierwszy własny zespół. Na muzycznym topie miałem Van Halen, Queensryche a i tak graliśmy coś w deseń Ramones i The Clash. Doskonale pamiętam jak dymałem z buta około 3 kilometrów z gitarą wczesnym rankiem by dostąpić tego uczucia. Sala prób, hałas i muzyka. Niesamowite.

Queensryche

Van Halen

Wówczas też stawiałem pierwsze kroki sięgając do nieco mroczniejszych odmian metalu, a moje włosy, rosły bez przeciwwskazań. I pewnego dnia podczas przerwy w szkolnych zajęć przyszedł pobieżnie znany jegomość niby pogadać. Przed kolejną lekcją byłem już członkiem nowego zespołu. Szybka decyzja, lata kłód pod nogami i w 2006 grałem między innymi na tej scenie.

(ja ten po lewej)

Ewidentnie na styl zespołu wpłynął Motorhead, swego czasu na klubowych koncertach nazywano nas polską jego odmianą. Trochę duma, trochę niedościgniony ideał rock'n'rollowego grania. Niemniej jednak bardzo dobrze wspominam czas aktywnej sceny.


a dalej to już raczej stabilnie. Heavy metal czym bardziej klasyczny, tym lepiej. Lubię kopać. Im głębiej, tym większe doznania. Na koniec tej podróży zestawię wyniki takiego kopania.

1974 (tutaj zwróćcie uwagę na drugi głos – basisty)


i spotkanie po latach i ten sam basista jako…


finał z moim ulubionym wokalistą mr Brucem Dickinsonem… ale to już wiecie. Tak nie wspomniałem słowem o Iron Maiden, ale to nic. Pewne etapy wymagają osobnych odsłon.

Tyle na dzisiaj,
Biję brawo tym, którzy przebrnęli i podzielili ten czas ze mną,
Pozdrawiam
M
Tagi:
#myzyka#metal#rock#pop#dojrzewanie#osy

Archiwum

© 2007 - 2024 nakanapie.pl