Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
57 obserwujących. 47 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj 1 dzień temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
57 obserwujących.
47 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj 1 dzień temu.

Blog

niedziela, 3 kwietnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 27

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

–  A Ty Tato jesteś metalowcem? – padło jakiś czas temu z ust mojego Syna.

– hmmm, oczywiście – odpowiedziałem.

–  Ale nie jesteś brudasem?

 

Roześmiałem się w tejże chwili, bo faktycznie, kiedyś, w taki sposób określało się chłopaków z długimi włosami i ubierających się na czarno. Za moich młodzieńczych lat, wszystko było szufladkowane. Jesteś łysy i masz jeansy z szelkami to na pewno skin, masz starą skórzaną skórę (czyt. kurtkę), wąskie spodnie i glany z kolorowymi sznurówkami a na głowie przynajmniej leżącego irokeza – punk. Wyznawcy metalu też wyglądali inaczej, długie, często rozpuszczone włosy, czarne koszulki z ulubionymi zespołami i oczywiście glany albo trampki. Skąd zatem określenie brudas? Nigdy nie znalazłem odpowiedzi, bo codzienna higiena przecież nie wynika z zamiłowania do muzyki.

 

 

Cały czas zastanawiam się jak to jest być piętnowanym pod względem muzycznym. Jak pokazuje historia, można. Wiele razy uciekałem przed skinami, a i nawet gdy już miałem swoją rodzinę spotykałem się z dziwnymi komentarzami. Kiedyś odbierając Syna z przedszkola mijaliśmy grupkę młodych, na oko licealistów. Już dawno byłem po studiach, więc różnica wieku była znaczna.

 

– Co dzisiaj na obiad? – padło z ust Młodego.

 

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w tle uśmiechów ktoś z towarzystwa rzucił słowem „koty”.

 

Tak, to było nawet śmieszne, choć mój Syn wówczas tego nie zrozumiał i pewnie puścił to mimo uszu. Nie jadamy zwierząt, przynajmniej tych domowych i nigdy nie próbowałem innych. Krowa, świnia, kura, kaczka to co innego. Bardziej metalowym klimatem mogła by być koza przez swoje poroże, choć i tutaj zatrzymałem się jedynie na kozim serze. Słaby ze mnie zatem metalowiec. Ozzy Osbourne przecież odgryzł głowę nietoperza podczas jednego z koncertów ;) . Nie mamy w planie na pestrzeni zbliżającego się tygodnia podobnych dań.   

 

 

Przy okazji tamtego incydentu z okolic przedszkola zwróciłem uwagę na to jak wyglądam, bo przecież nie miałem już długich włosów. Czym się zatem zdradziłem? Ok. Od kilku dekad ubieram się na czarno. Ot tak. No może nie do końca. Zacząłem dopuszczać odcienie szarości, ale podobno to właśnie czarny wyszczupla hehehehe.

 

 

Moja Żona stwierdziła już dawno, że jestem konserwą. Taką względem mody, stylu itd. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale tak jest wygodniej. Często się spieraliśmy, że czarne to nie zawsze czarne i niestety część niespodziewanych dla mnie prezentów musiała iść do zwrotu. A niby to takie proste. Z drugiej strony, jeśli coś pasuje, to po co szukać zamienników? Wystarczy wymieniać zużyte na nowe o ile marka produktu na to pozwala. Buty znam na pamięć, tzn. ich model, spodnie podobnie. I gdzie tu brudas się pytam? Ok, w ogólnym odbiorze wygląda jakbym ciągle chodził w tym samym przez wiele lat, więc może tu. Rozumiem ale przecież nie śmierdzi.

 

 

Omijam zupełnie temat higieny, bo nie znam metalucha, który nie dbałby o swoje długie włosy, brodę, wyciągniętą niemal z gabloty koszulkę ulubionego zespołu, więc pomijam go i odrzucam jako niesłuszny zarzut.

 

Tak sobie gadamy a w tle już czwarty numer Megadeth. Tak się złożyło. Przed nami kolejny utwór i ten akurat grałem kiedyś na basie. Grając w zespole ma się dostęp do wielu instrumentów więc w chwilach przerw pomiędzy sztuką, można dać sobie na chwilę improwizacji, czy też pójść w kierunku nowych doświadczeń. I właśnie moją była w tym przypadku gitara basowa i ten numer.

 

 

Cóż, metalowcem się jest, a nie wygląda. To takie moje stwierdzenie względem minionych lat. Mam w szafie swoje legendarne spodnie skórzane, wiązane z góry do dołu kupione w rodzinnym Krakowie kiedy Mama wysłała mnie po adidasy. Bardzo się zdziwiła, kiedy zamiast butów na plan weszły spodnie. Chyba bardziej przeżywała lato niż ja w swoich pierwszych glanach. Mam też ramoneskę, ubrałem ją chyba ze cztery lata temu podczas jakiegoś okolicznego festiwalu. Taki oldschool metal.

 

 

To chyba tyle w kwestii ubioru. Nie szata zdobi człowieka, choć jak się okazuje mocno go charakteryzuje. Nie musi być nachalna by wywoływała niepokój i odrazę. Na szczęście mam to w szerokim poważaniu i dzisiaj wyglądam jak wyglądam. Trzymam się swojej racji, przekonaniom i przede wszystkim wygodzie.

 

 

Ale faktycznie, nurty muzyczne bardzo mocno się dzisiaj rozpłynęły. Nie wiadomo kto jest kto, nie widać kto czego słucha. Kiedyś było łatwiej. Od razu było wiadomo czy to swój czy wróg. Oczywiście umownie. Mój Syn nie słucha metalu, o zgrozo hehe. Łazi w luźnych jeansach, długiej bluzie i pokazuje mi palcami przed nosem dziwne kombinacje. Tu też ogromną rolę odgrywa środowisko, mam tego świadomość. Inność w tym przedziale wiekowym to rzeźnia.

 

 

Dzieci, taaaa, młodzież w tym czasie jest wyjątkowo okrutna. A dla rozwijającego się nastolatka środowiskowe wykluczenie z tzw. środka zainteresowania to mocny cios. Więc i ja z Żoną walczymy z trendem nastolatka, z markami ciuchów i cenami hehehe. Kiedyś chodziło się do babci z pragnieniem pomocy w posprzątaniu obejścia, ogarnięcia ogródka z nieśmiałą nadzieją na jakikolwiek zarobek. Dzisiaj, jak obserwuję, ten patent ma się w doskonałej formie i nadal działa. Chwała dziadkom.

 

To tyle na dzisiaj.

Przydałby się jakiś dobry numer na koniec, a z tym jak zwykle najtrudniej. By był godzien wieczoru.

Może tak, gdzie wokalista Megadeth stanie na jednej scenie ze swoimi kolegami sprzed… o ho ho ho … z czasów Kill’Em All Metallici.

 

 

I tym miłym akcentem, życzę dobrej nocy, choć dla mnie jej niewiele zostało. Mam umówione śniadanie z Żoną na 9tą, a jest niemal piąta. Słabo to wygląda z mojej perspektywy.

 

Dobranoc, dla tych którzy nie śpią i oczywiście dzień dobry dla tych co dopiero wstali w ten niedzielny poranek, czy przedpołudnie. Nic, znikam.

 

Pozdrawiam - Michał

niedziela, 27 marca 2022

Muzyczne szwendanie – cz.26

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Mój Syn (13L) poszedł sam do kina. Tak, pierwszy raz i faktycznie sam, pomijając moje wcześniejsze podejrzenia. Wybrał się na seans najnowszej odsłony Batmana. Na filmy z wytwórni Marvel zwykle chodzimy razem, ale tutaj, niestety nie przypasowały moje zmiany w robocie, więc decyzja była po Jego stronie. Odebrałem go po seansie i wydawał mi się nieco dziwny. Odpowiadał pełnymi zdaniami, jakby uważał na ton swoich wypowiedzi. Wszystko jak w zegarku, ta sama barwa, spokój. Wróciliśmy do domu i dopiero zaczął opowiadać. Że spoko, że zmienił miejsce bo kino było prawie puste i że usłyszał niesamowity numer. Oooooo jesteśmy blisko – pomyślałem.

 

I faktycznie, po chwili zapytał czy znam numer „Something in the Way”? No jasne – odpowiedziałem, przecież to ostatni numer na płycie „Nevermind” zespołu Nirvana.

 

 

Przez chwilę, poczułem jak rozpiera mnie duma. Mój Syn docenił moc starego klimatu. Dzisiaj podesłałem mu ten sam numer w wersji z koncertu MTV Unplugged. Dopowiedziałem historię końca bytu wokalisty i tyle. Swoją drogą jak teraz słucham tej wersji filmowej, uważam, że całkiem spoko ją podrasowali.

W „Black Widow” też był numer Nirwany, tyle, że nieco bardziej zmieniony. Mimo to, utrzymuje swój klimat, pomijając żeński wokal.

 

 

Dlaczego zacząłem o Nirvanie? Bo zaczynam dostrzegać, że historia zatacza koło. Kiedy MTV wypuściło na świat legendarny koncert unplugged miałem wówczas 14 lat i już znałem większość numerów zespołu. Młody ma rok żeby je poznać trzymając się ściśle czasu. Nieeeee, nie myślcie, że teraz będę cisnął by tego dokonał. Zostawiam mu wolną rękę, będę tylko obserwatorem, jak moi rodzice.

 

 Ostatni numer z nowojorskiego koncertu.

 

 

Projekt MTV Unplugged nie miał w sumie lekkiego startu. Nikt nie sądził, że tak się przyjmie, a i Nirvana była wówczas przyjęta „po godzinach” żeby nie zakłócać rytmu stacji i nie blokować studia. Na szczęście poszło, a i oddźwięk jak widać był zadawalający skoro później uczestniczyło w nim tyle znamienitych zespołów. I w sumie te akustyczne wersje dotychczas znanych numerów tak poszły w eter, że dzisiaj nie trzeba MTV by móc doświadczyć ich delikatnej wersji.

 

Alice In Chains

 

 

David Gilmour

 

 

Eric Clapton

 

 

Counting Crows

 

 

3 Doors Down

 

 

Slash & Myles Kennedy i to jest dla mnie niespodzianką!!!

 

 

Goo Goo Dolls (trochę przymknąłem oko, bo wersja nie do końca jest unplugged)

 

 

Ok, skoro już złamałem zasadę, czas kończyć, stąd już blisko w każdym kierunku, ale żeby zachować jakąkolwiek przyzwoitość względem pierwszego numeru zrobię mega przewrót. Bo skoro w Nirvanie na perkusji grał David Grohl to czy jako wokalista i gitarzysta to wciąż ten sam człowiek?

Nie sądzę… :o)

 

 

I tyle, dziękuję za uwagę,

Dobranoc i oczywiście dzień dobry.

niedziela, 6 marca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 25

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Sytuacja na świecie jest niezbyt zadawalająca. W sumie to zawsze była, tyle, że dzisiaj jest tuż obok. Sam na ile to możliwe włączam stacje, przeglądam serwisy, czytam relacje tych, którzy wiarygodnie mogą przedstawić mi to co tak naprawdę dzieje się za granicą. Jestem czujny, nie panikuję, nie wykupuję paliwa, makaronów, czy papieru toaletowego. Żyję, niby normalnym trybem, wiedząc, że przed pewnymi wydarzeniami nie da się uciec. Mam przecież rodzinę, rodzeństwo, rodziców. Nie mam dokąd uciec. Mam jednak nadzieję, że nie będzie trzeba się bronić i w tym kontekście zacytuję post Naval’a – byłego, polskiego specjalsa z GROM-u.

 

 

A teraz muzyczka, bo ona i w takich chwilach ma moc. Często podnoszącą na duchu, czasem pomagająca uspokoić myśli. Zwykle mocna, przejmująca jak wydarzenia w tle.

 

 

tak, musiałem. Rozpocząłem temat od Iron Maiden i pewnie na nim skończę, bo któż jak nie oni. Ok. Można wrzucić dziesiątki zespołów na co i tak nie mam czasu. Rano mam umówione śniadanie z Żoną ;) Z drugiej strony, to moje gadanie przeciągnęło by się do niepojętych rozmiarów i któż by to czytała nie mówiąc o słuchaniu. Dobra kolejny numer.

 

 

Dobry numer, gdyby nie te filmowe zwolnienia, które wypaczają budowany klimat. Mimo to, genialne jest to tykanie na werblu.

 

To teraz z grubej rury

 

 

numer, który niegdyś zniszczył mnie jak sama płyta. Melodyjność, charakterystyczne dżydżydży i dźwięk bębnów, to trrrrrr, które perkusista wyczynia stopami. Niepojęte było to dla mnie w tamtym czasie (miałem 15 lat). Szok. Prędkość, precyzja, wszystko w punkt. Amen.

 

 

Ten numer znają chyba wszyscy, wiec komentarz będzie zbędny. Tak, też go grałem w domowym zaciszu. Nie śpiewałem nigdy, wszystkim wyszło na dobre.

 

To teraz coś mocniejszego.

 

 

Do dzisiaj nie mogę rogryźć Megadeth. Znam chyba trzy płyty na wylot, które cenię i chciałbym mieć na winylu, ale reszta tak mi średnio pasuje. Może to kwestia osłuchania, albo tak jak w Metallice, coś się kiedyś kończy. Tyle, że tutaj te moje ulubione to bardziej ze środka niż od początku. I właśnie, może za mało pierwszych słuchałem, ale z kolejnej strony po co? Skoro nie podeszły za którymś razem. Ach, dylematy.

 

To teraz klasycznie, zmiana tempa, nastroju. Temat wciąż ten sam.

 

 

tego zespołu nie trzeba przedstawiać. Ikona, fundament… można nazywać na różne sposoby i będzie to się trzymało prawdy. Ktoś mógłby zapytać Black Sabbath czy Osbourne solo? Dwa zupełnie różne klimaty mimo tego samego wokalisty. Nie widzę możliwości żeby tu wstawić znak równania. Inne aranżacje, inne brzmienie, taktowanie, nie da się, a przynajmniej ja nie potrafię.

Ok. To teraz mocniej.

 

 

Jest moc! Och jak ja uwielbiam to dżydżydży. Poezja dla mojego ucha. I ten ride (20” blacha) w zestawie perkusyjnym.

 

To dla odmiany nieco lżej ;)

 

 

Dobry numer, wiekowy, ale daje radę.

 

I odskoczymy trochę… to będzie dobry akcent.  Był przecież Claude Hooper Bukowski.

Bukowski! Bukowski! Mam już ciarki.

 

 

niesamowity numer.

 

A za tym to już krok od absolutnej kompozycji.

 

 

dziesiątki filmów, baaa może i nawet setki użyły ten numer podczas fabuły. Absolutne mistrzostwo świata jeśli chodzi o wojenny klimat. Tak chciałbym pokazać jego wydźwięk podczas koncertów ale to nie czas.

 

To teraz jeszcze inaczej…

 

 

i

 

i ostatni

 

 

To na zakończenie… starym zwyczajem, skoro rozpocząłem temat IM to niech będzie…

Finał?

 

O pewnie!

 

YT podpowiada mi tytuł, ale wybiorę inny. Tam też walczyliśmy jako zalążek narodu. Teraz pozostaje i tylko znaleźć najlepszą wersję tego numeru.

Niby mam, zobaczymy.

 

 

To już finał. A więc jeszcze raz Iron Maiden, przy tym numerze ścisk pod sceną jest niesamowity. Ale zaraz za nim krzyk wynosi ponad wszystko. Niesamowite uczucie, kiedy kolega wbija ci łokieć w żebra jednoczenie krzycząc z tobą:

 

„Run, live to fly, fly to live, do or die.

Won't you run, live to fly, fly to live, Aces high.”

 

I tak można znowu do rana a mam już 3:50 na osi (Żona mnie zatłucze), ale warto było. Niesamowita muza, szeroki wachlarz numerów i ciągle niewyczerpany temat. Wojna to płodny wątek i zarazem przerażający.

 

Dobranoc, dla większości dzień dobry.

niedziela, 27 lutego 2022

Muzyczne szwendanie – cz.24

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

No cóż, muszę się przyznać, że nie ogarniam obecnych nurtów muzycznych. Nie znam muzyków z nowych zespołów i tu nie chodzi mi tylko o metal. Przede wszystkim, przestałem nadążać za muzyką jaką słucha w domu nasz Syn. Skoro o tym zacząłem, to musi być mocno obok. I jest, choć czym dłużej to analizuję to już sam nie wiem czy faktycznie ma to takie znaczenie. Bo przecież muzyka powinna uskrzydlać, czy zatem ważne jest jakie to brzmienie konkretnie dociera do słuchacza? Cieszę się, że słucha muzyki, że ma poczucie rytmu i zaczyna się utożsamiać z wykonawcami. Przechodziłem w Jego wieku ten sam etap, tyle że w moich uszach wówczas dominowały o wiele cięższe dźwięki.

 

I tak jak kiedyś za nastolatka „prychało” się z pogardą dla odmiennych gustów, tak dzisiaj jako Ojciec, staram się zrozumieć ludzi (w tym Syna), którzy nie fascynują się metalowymi brzmieniami. Wbrew obecnej sytuacji, robiłem wszystko by zakorzenić w nim mój kierunek… póki co, nie wyszło.

Kiedy wiedziałem już, że będę dumnym Tatą, rozpocząłem swoją misję w przygotowywaniu muzycznego zaplecza. Od ciąży po pierwsze miesiące po narodzinach wałkowaliśmy wspólnie z Żoną set listę z repertuaru Rockabye Baby!

 

 

i np.

 

 

Jak dzisiaj patrzę, wachlarz względem tamtych czasów mocno się poszerzył, ale czy faktycznie działa? Tak, wiem, że do pewnego etapu dziecięcy słuch chwyta za dużo niż powinien. Że nie ma wyrobionej reakcji tłumienia pobocznych dźwięków i dostaje każdy kolejny bezpośrednio, niczym strzał ze stadionowej wuwuzeli. Odczekałem karmiąc nas delikatnymi aranżacjami aż zapaliło się zielone światło. Czułem, że te numery są przekłamane. Przecież to nie to brzmienie, brak instrumentów gitarowych, żywej perkusji no i wokalu. Jak dziecko ma przyswajać brzmienie, skoro wszystko jest wypaczone? Zaczęliśmy nowy etap edukacji.

 

 

I wszystko było ok, młody wchłaniał dźwięki, ale później to radiowe numery wyszły na czoło muzycznego peletonu. Gdzieś mam nawet filmik jak wygina się do poniższego numeru.

 

 

Rytmiczne? Oczywiście. Żywe instrumenty? Owszem. I to chyba był jeden z Jego pierwszych samodzielnych wyborów typu „puść tę piosenkę”. Później to już codzienny tryb rodzinny, Ojciec w piątkowe wieczory, sobotnie ranki odpala sprzęt więc trudno nie słyszeć. W samochodzie to samo, więc chcąc nie chcąc, ten mój metal brzmi. Lubię jak czasem wejdzie do pokoju i zapyta „ a co to? Fajne”. Rozpoznaje ze słuchu co to Iron Maiden, Motorhead, AC/DC więc minimum mamy zdobyte hehe. Jest to jakiś drobny sukces. Tyle, że ten kij ma dwa końce.

 

Bo przecież tak jak ja niegdyś wołałem swojego Tatę, żeby posłuchał jakiegoś numeru, tak dzisiaj ja jestem wzywany do tablicy i co najgorsze, powinienem wydać opinię. @%#^&#@ I to jest trudne. Bo jak? Oczywiście można skwitować krótkim „do dupy”, ale czy to jest satysfakcjonująca odpowiedź? Zatem dzielnie słucham, analizuję i wyciągam plusy i minusy.

 

 

I weź tu mądrze zrecenzuj skoro ja tego zupełnie nie czuję, dzisiaj mnie zastrzelił tym numerem. Wiem, jak słucham kolejny raz, wychwytuję, że tam są tylko cztery dźwięki. To tak jak punk na tle metalu za dawnych czasów. Był prosty muzycznie, miał minimum dźwięków i kontrowersyjny tekst. Tutaj się w niego nie wsłuchałem, ale muzycznie mało ciekawie, komputerowo, inne numery tego wykonawcy są bardziej przyjazne.

 

Czasem próbuję nawiązać jakąś wspólną relację, poprzez szukanie innych dźwięków. Nie powiem przecież bezpośrednio, olej to, słuchaj metalu hehehe. Podrzucam stare rzeczy, kiedyś w Jego podobnych klimatach była tzw. Wizja lokalna, o wiele bardziej przejrzysta.

 

 

Z tego co pamiętam, sporo miast w tym projekcie uczestniczyło. To nasze miasto. Młody wysłuchał, pokiwał głową, że to „old school” i dotrwał do końca. A potem wytoczyłem najcięższe działo jakie posiadałem w ostatnim tygodniu. Nawet starszy z Synów przyleciał jak włączyłem. To było mega muzyczne wydarzenie tego roku. Zupełnie nie w moim klimacie, ale miało klasę i tego nie można mu ująć. Rozmach i przede wszystkim zestawienie muzyków, którzy odcisnęli piętno na światowym… nie wiem jak to nazwać… rapie, hip-hopie, bitach. Zrozumiecie sami.

 

 

Grubo skrojona akcja. I śmiem twierdzić, nieważne jaka jest muza. Póki ma swoich odbiorców, by w takiej ilości zebrać ich w jednym miejscu, to ja nie widzę nic przeciwko. Nie będę palił koszulek, nie będę rzucał oszczerstw. Uwielbiam występy na żywo, bo pokazują reakcję publiczności, tę harmonię wykonawcy z odbiorcą, którzy żyją jak jeden organizm. I tu opadła mi szczęka. Byłem w szoku. Serio.

 

Podsumowując dzisiejszy wieczór, jak widzicie nie udało mi się zakorzenić u Syna zamiłowania do cięższego brzmienia. Nie wybrał, póki co, ścieżki opartej na żywych instrumentach, długowłosych wykonawcach. Ale to nic. Ma jeszcze czas hehe. A tak na serio jak teraz patrzę, oboje nauczyliśmy się wiele od siebie. Obracamy się w różnych względem siebie klimatach muzycznych, a mimo to nikt na nikogo nie warczy. Nie patrzymy na siebie z pogardą, nie ujmujemy wartości. Tolerujemy różne style muzyczne, próbując się nawzajem zaciekawić. Nie przekonać do swojej racji, ale pokazać, że można uciec w zupełnie innym kierunku muzycznym.

 

I właśnie naszła mnie refleksja. Może wśród tych moich początkowych zmaganiach w celu zbliżenia względem metalowej muzyki dokonałem zupełnie czegoś innego. Czegoś o większym zasięgu. Tolerancji, że można inaczej. Z innymi instrumentami, w innym rytmie. Że tu i tu można ekscytować się z każdego kolejnego dźwięku. Że tak samo jak ja trzydzieści lat temu upodabniałem się do swoich idoli, tak dzisiaj jestem świadkiem jak On dobiera fryzurę, ubiór względem swoich.

 

Na koniec połamaniec, spróbuję to wszystko połączyć.

 

 

Dziękuję, za uwagę,

dobranoc i dzień dobry,

Pozdrawiam - Michał

sobota, 12 lutego 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 23

Chciałem weselej, ale boję się, że jak będę odwlekać temat, to opadną emocje i guzik z tego wyjdzie. W czwartek tj. 10 lutego, świat muzyczny zakrztusił się wiadomością o odejściu z tego padołu ikony polskiego metalu. To nie była nagła śmierć. O trwającej chorobie Romana Kostrzewskiego media bębniły od dłuższego czasu. Odwoływano koncerty, sesje nagraniowe, a Pan Roman mizerniał z dnia na dzień…

 

… i każdy miał nadzieję, nieeee, źle. Ja sam nie dopuszczałem takiej możliwości, że tego człowieka może kiedykolwiek zabraknąć. Polska scena metalowa z Romanem Kostrzewskim to chyba, uwaga bo aż sam się boję takiego porównania, to jak Lemmy Kilmister z Motorhead dla Anglików. Tyle, że ten nasz nie grał podczas koncertów na basie, ale za to świetnie tańcował (kto był na koncercie, ten wie o co mi chodzi).

I stało się, wiadomość szybka, krótka, Roman już nie zaśpiewa, nie nagra kolejnej płyty, a ja nie zobaczę się z nim na kolejnym koncercie w Gdańsku. Zasnął… jak kamień.

 

 

To była szkoła średnia, technikum, kiedy pierwszy raz miałem styczność z twórczością zespołu KAT. Pamiętam, że mój kumpel z sąsiedniej ławki rozpływał się w tych dźwiękach, a ja tak niekoniecznie. Miałem wtedy już swoje uklepane zagraniczne ścieżki i na polski metal zerkałem bardzo ostrożnie. Cóż, wówczas nie poszło. Nie poleciałem za Jego fascynacją i temat upadł. Jasne, wiedziałem co to, jak brzmi itd. Mimo to nie zatrybiło. Niedługo później trafiłem na kolejnego typa, który miał niesamowitą kolekcję kaset magnetofonowych i między innymi dostałem przegraną koncertówkę „38 minutes of Life” z 1987 roku. Przesłuchałem i coś wówczas pękło…

 

 

Ballada, metalowa, polskiego zespołu. Szok. Nawet jak teraz puszczam, łapię się na tym, że ciągle pamiętam słowa, o leci „Z wilka wilk, z nędzy nędza, a z krwi krew”. A za chwilę, oooo właśnie teraz „Idzie armia. Zejdź! Fallus, wymię. Zejdź! Ciepły czarci kult. Idzie armia.”

Od tego czasu żyliśmy z KATem po przyjacielsku. On nie narzucał mi się kolejnymi płytami, a ja zaglądałem gdy było różnie. Tak to przecież powinno się odbywać. Bez zobowiązań, przychodziłem gdy potrzebowałem mocy, On mi jej udzielał i pewnie wiedział, że za jakiś czas znowu wrócę.

Jeśli chodzi o ballady, te milowe kroki w historii polskiej muzyki to… bez wątpienia… łza

 

 

oh jak to brzmi na żywo, magia.

 

„daję ci moją łzę”…

 

i dalej

 

„Okręt mój płynie dalej gdzieś tam. Serce choć popękane chce bić. Nie ma Cię i nie było jest noc. Nie ma mnie i nie było jest dzień”

 

Ten numer, to chyba, nieeeee to jest najlepszy kawałek wszechczasów. Muzyka genialna, tekst? Oj chciałbym, żeby ktoś tu z naszych podjął się analizy. @LetMeRead spróbujesz? Tak, rękawica rzucona. Któż jak nie Ty ;)

 

Ten numer, a w ciągu tych paru linijek tekstu zdążyłem go przesłuchać trzy razy, wywołuje u mnie zawsze wiele wspomnień. Jest niesamowity. Za krótki, stąd te powtórzenia. Ach.

 

W międzyczasie trafiłem zakulisowe video polskiego zespołu Decapiated, na którym gitarzysta siada za pianinem i leci z nutkami KATa… nie wrzucam tej aranżacji, bo dostępna jest tylko na FB, jeśli ktoś chętny to czekam na sygnał. Polecimy od razu z oryginałem, bezpośrednio z płyty.

 

 

Ale KAT to przecież nie tylko ballady, choć płyta „Buk – akustycznie” nadaje tym numerom zupełnie innego wymiaru. Kiedy 3-4 lata temu byłem na koncercie KATa w gdańskim Parlamencie, znałem set listę zespołu, więc gdy zespół niby schodził ze sceny doskonale wiedziałem, że czekamy na deser. W tamtym czasie w jego skład wchodził między innymi numer Odi…

 

Jak teraz sprawdzam, dużo jest filmów z ostatnich czasów, kiedy Roman walczył z chorobą. Włączmy zatem wersję studyjną, baaaa z teledyskiem. Niech ma. Niech się dzieje.

 

 

I ten numer zniszczył mnie. Sponiewierał aranżacją gitarową, tempem i tekstem. Swoją drogą tekst też jest godny fachowej analizy.

 

To tyle… w międzyczasie ogarnąłem jeszcze książkę Romana Kostrzewskiego…

 

 

Ciekawa pozycja.

 

Dobrze, dość. Koniec. „Popiór” to ostatnia płyta na której zaśpiewał Roman Kostrzewski, więc zakończę w ten sposób.

 

 

Dziękuję, dobranoc, dzień dobry.

 

Pozdrawiam - Michał

Tagi:
#kat#metal#heavy#roman#kostrzewski#legenda#ikona
piątek, 7 stycznia 2022

Muzyczne szwendanie – cz.22

Dobry wieczór, czy już dzień dobry?

 

Chciałbym przedstawić krótką historię jednego numeru.

 

Znacie pewnie to uczucie, kiedy gdzieś tam z tyłu głowy włącza się melodia. Uśmiechamy się do siebie, bo to fajny numer i nucimy. Wszystko jest super do momentu… Zaraz, kto to śpiewał. No ten, no przecież znam. Śpiewając wówczas słowa to już pół sukcesu, ale nucąc samą melodię… Ooo to już wyższa półka na drodze ustalenia tytułu lub chociaż wykonawcy. Najgorszym moim scenariuszem, a zarazem najczęściej doświadczanym jest mieć w głowie parę pierwszych nutek, jakiś rozmazany obraz wykonawcy względem wyglądu co sugeruje, że nie było w tym momencie radia. Parę dźwięków do wygwizdania co wychodzi mi najlepiej i dalej nic. Ciemność, ani wykonawcy, tekstu, totalna pustka. A niee, jeszcze obraz młodego chłopaczka, niesamowicie pogodnego.

 

Taki stan wkręcił mi się na ostatniej roboczej nocce. Ze środy na czwartek. Tak sobie zwykle nucimy z kolegą na linii i podtrzymujemy na duchu i w pewnym momencie zacząłem gwizdać ten kawałeczek. Przyczepił się i nie odpuszczał. Przepadłem. Potem zapomniałem ale sukcesywnie wracał z każdą godziną gdy uświadomiłem sobie, że nie wiem co to za numer. Tzn. w sensie zaszufladkowania względem wykonawcy. Próbowałem o nim zapomnieć, ale co tam… Ni chu chu. Wiercił mi dziurę w głowie, ja gwizdałem jak czub w nadziei, że może coś się odblokuje i melodia poleci dalej. Nic.

 

Mówię, Paweł co to za melodia? Spojrzał na mnie, przyznając, że słyszał co intonuję ale musiałby się skupić, więc podchodzi do mnie żebym mu zagwizdał do ucha. Hehehe. Ja w śmiech, weź tu zagwiżdż patrząc na kogoś kto słucha. Nawet mięśnie twarzy przestają działać jak powinny. Zrobić dziubek i dmuchać? Takie proste przecież. Hehehehehe. Staliśmy tak przez chwilę, więc odpuściłem. Cóż umrę w niewiedzy.

 

Po jakimś czasie spoważniały nastroje i udało mi się zagwizdać jednocześnie patrząc czy Paweł jest w pobliżu i usłyszy melodię. Pozostała mi więc nadzieja, że rozpozna i poda mi wykonawcę. Nie zauważyłem błysku w jego oczach, a odpowiedź po chwili zastanowienia uzmysłowiła mi, że jestem ciągle w czarnej du&ie. No nic „Oj maluśki, maluśki” nie pasowało mi tu zupełnie i choć często przewalamy wspólnie bardzo szeroki repertuar, to w tym momencie pieśni sakralne nie przybliżyły nas do sukcesu. Nie tędy droga. Poddał się więc, a ja zostałem sam z moim bólem głowy.

 

Pomyślałem, aby do szóstej i rzucam wyzwanie mojej Siostrze. Ona też do mnie wydzwania w takich sytuacjach, tyle, że zwykle odpowiedź dostaje od ręki. Z tą nadzieją dotrwałem do rana. Wróciłem do domu, zjadłem śniadanie w międzyczasie nucąc numer Żonie. Oczywiście znała melodię, ale nie potrafiła powiedzieć kto ją wykonuje. Super. Poszedłem spać.

 

Popołudniu miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia, więc przed wyjściem sprzedałem jeszcze melodię naszym chłopakom, ale również skończyło się bez sukcesu. Tak, to pewnie zupełnie inne ramy czasowe. Wsiadłem do auta, włączyłem w telefonie nagrywanie i jazda. Zagwizdany urywek, wyjaśnienie, jeszcze raz melodia i „wyślij”. Adresatem była Siostra. Z tego co się później dowiedziałem, nagranie poszło po Jej znajomych i wszyscy znali melodię. Nie potrafili tylko jej przypisać. Jakie to odkrywcze.

 

Wracając do domu miałem moment, że zapomniałem. Uleciało od tak, ale tylko na chwilę. Idąc do góry po schodach znowu nuciłem i szlak mnie jasny trafiał, bo w głowie wciąż widziałem tego uśmiechniętego młodzieńca. No urzekł mnie i to przez niego mam przez ostatnie kilkanaście godzin nieustającą burzę mózgu. Tylko spokój, tylko spokój może mnie uratować, niczym mantrę wygłaszałem w myślach jednocześnie buzując na pełnych obrotach. Wyciągnąłem telefon i w akcie desperacji włączyłem mikrofon Google do rozpoznawania melodii. Zagwizdałem pokonując kolejne piętra. Wyskoczyły wyniki, wszystkie pudła. Zatem ten sposób też nie działa. Pewnie funkcjonuje na zasadzie dopasowywania barwy dźwięków, tekście którego nie miałem, a trafić z głowy w tonację i zmodulować wszystkie dźwięki towarzyszące to już nie lada sztuka by oszukać maszynę.

 

Odpuściłem. Poddałem się.

 

Taaaa, ja? W domu już na spokojnie wziąłem jeszcze raz telefon z szaloną myślą co zaraz uczynię. Zaśpiewam, może jednak głos to klucz do sukcesu? Może właśnie wokal ma większą przestrzeń dźwiękową i może… Może coś się uda. Nic mnie to nie kosztowało poza chwilowym wyjściem ze strefy komfortu. Poszło na luźnym „na na na na”, wiedziałem, że tu bardziej chodzi o tonację i melodię. Aż mi skóra ścierpła jak wyświetlacz pokazywał zmieniającą się amplitudę i opisy typu „dopasowywanie” i trach! Wyniki… wszystkie trzy na 11%, ale już widziałem, że pierwszy to strzał w dziesiątkę. Nie znałem wykonawcy, nie znałem tytułu ale czułem, że to ten numer. Odpaliłem z nieopisaną na tę chwilę nadzieją i … MAAAAAM!!!! Nawet numer się nie rozwinął, nie zabrzmiał jeszcze wokal. Nie ważne, ja w głowie wiedziałem jak ten numer dalej się potoczy. Ja ciągle krzyczałem.

 

Koniec. Nastąpił wewnętrzny spokój, rozesłałem wiadomości do zainteresowanych. Puściłem Żonie i widziałem w Jej oczach aprobatę. Wszystko się zgadzało, moja melodia gwizdana od rana wpisywała się  idealnie w tempo, tonację. Ufff. Nienawidzę takich sytuacji, ale cieszę się, że jednak potrafię sobie z nimi poradzić. Coraz lepiej.

 

OK... to co? Puszczamy?

 

Włączę numer od którego wszystko się zaczęło, bo to moje wyobrażenie młodzieńca było prawdziwe, choć nie do końca mając na uwadze prawdziwego wykonawcę numeru. Ustawiłem, żeby numer rozpoczął się po ponad dwóch minutach, aby ominąć wstęp i przejść do samego wykonania. Proszę nie regulować odbiorników hehe.

 

 

Oto On, Alexander Onofriychuk, prowodyr całego zamieszania. Jak wspomniałem to nie oryginał, więc idę z pomocą.

 

Przed Państwem… Numer dla którego obnażałem się gwiżdżąc by jak najbardziej przypominał pierwowzór, a w ostateczności zaśpiewałem.

 

 

Niesamowita gra na saksofonie, bajeczne brzmienie, mistrzostwo.

 

Numer jak numer, na tle moich przygód, poszukiwań, rozrasta się na miarę Mount Everestu. To nic, że pewnie niedługo przepadnie wśród kolejnych poszukiwań. Ale miał tę chwilę. Baaa jak teraz patrzę w specyfikację, znalazłem taki oto wpis… ℗ 1979 UMG Recordings, Inc. Jednak co rocznik, to rocznik. Swój odnajduję już raczej podświadomie hehe. Wszystko się zgadza, numer pochodzi z albumu Breakfast in America wydanego w 1979 roku. Ale wnikając dalej, bo przewaliłem Wikipedię, zespół Supertramp to brytyjski zespół. I co? Znowu? Brytyjski? Jak Iron Maiden, Judas Priest, Motorhead? No niemożliwe hehehe.

 

To chyba tyle, a może nie? Tak sobie przewalam numery Supertramp i ten też jest znany… puszczam, żeby potem nie szukać.

 

 

Co za wykopaliska dzisiejszej nocy. Szok.

 

Wrócę sobie jeszcze do tego chłopaczka, Ukrainiec z tego co mi się rzuciło. Alexander Onofriychuk. Faktycznie jakiś czas temu włączyłem sobie jakieś zlepki Voice’a z muzyką rockową i metalową. Może wówczas mi mignął. Nic, nie ważne skoro już znalezione.

To też On. Niesamowite góry.

 

 

Cholera, tam są same góry.

 

Testujemy, na czymś się wyłoży?

 

AC/DC

 

 

Led Zeppelin

 

 

Scorpions

 

 

Nazareth (a to Ci odmiana, na to wygląda, że to ten sam człowiek, voice był 8-9 lat temu)

 

 

Deep Purple

 

 

Starczy w zupełności. Wyleczyłem się. Tak same góry słychać. Nie znalazłem numeru, gdzie zaśpiewałby w niższej tonacji więc to dobry kandydat na operowe śpiewanie.

 

Na zakończenie, dla równowagi, by położyć się z czystym sumieniem.

 

 

ooo… i tego mi brakowało, nie ma pytań, rozkoszne dźwięki. Tak delikatne. Poezja dla zmysłów, co za skład. Achhhh…

Dobranoc i pomyśleć, że cały ten wieczór przez jeden numer.

 

Niesamowite.

 

Dobranoc, bądź już dzień dobry.

 

Ps. Jeszcze jeden. Finał, z tych po napisach.

 

 

 

niedziela, 2 stycznia 2022

Podsumowania, plany, nadzieje

Pstryk i już po wszystkim, od tak jakby nie było wczoraj. I tylko regał z książkami ten sam, choć niezupełnie bo i on sukcesywnie zapełnia się przecież kolejnymi pozycjami. Zupełnie jak ja, tyle, że w moim przypadku to codzienne doświadczenia. Przed chwilą zrobiłem to zdjęcie.

 

 

Dopiero z oddali widzę jak wiele na nim pustej przestrzeni, jak ciągle dużo tych leżących (czyt. oczekujących), a mimo to, w minionym roku przeczytałem 81 książek. Czasem były to krótkie ekstremalne horrory, czasem obszerniejsze cegły, choćby te, ukazujące rozwój metalowej muzyki na przestrzeni minionych lat.  

 

 

Gdy teraz patrzę na listę wszystkich tytułów, widzę jak rzadko sięgałem po nowości, które zwykle szybko lądowały na moich półkach po swoich premierach. Te miejsca zajęła spora liczba odgrzebywanych tytułów, dzięki którym nieco nadrobiłem zaległości. Zostało wiele pozycji, które przeleżały 2021 w oczekiwaniu na swoją kolej i to moja największa porażka. Może teraz się uda. 81 to dobry wynik jak na moje możliwości. Baaa, najlepszy na przestrzeni ostatnich lat, co wskazywałoby na sukces ale mnie martwi inna kwestia. Staram się zapisywać liczbę oczekujących książek przed każdym rozpoczynającym się rokiem. Poprzedni Sylwester spędziłem w gronie 123 książek, które zostały pominięte, bądź po prostu nie zdążyły trafić do moich rąk. W takim układzie mógłbym się wówczas zamknąć na zakupy przez cały 2021 i zapewne przeżyłbym równie niesamowite historie, a tym samym zmniejszył swój stosik wstydu. Niestety, bo jak odmówić sobie zakupów? Nie było takiej opcji czego wynikiem są ciągle leżące książki na moich regałach.

 

To chociaż, niech ich będzie mniej. I dzisiaj poczyniłem w tym kierunku obliczenia. Wstałem i policzyłem wszystkie te które leżą, czyli oczekują na przeczytanie. 118… udało się! Jest mniej niż było, wychodzę na prostą hehe.  Ale tak naprawdę, to liczyłem na większą różnicę. Miałem nadzieję, że będzie poniżej setki. Niestety. A jeszcze kilka lat temu byłem przerażony liczbą 54 hehe.

 

To moja lewa strona regałów.

 

 

Tutaj znajdują się książki o tematyce militarnej (najwyższe piętro), zwykle to wspomnienia byłych żołnierzy, relacje z misji, bądź przegląd konkretnego uzbrojenia. Półka niżej, to znowu militaria, ale już w fantastycznym ujęciu typowym dla WarBook. Polskie wojska walczą z pozaziemskimi najeźdźcami lub przenoszą się w czasie i próbują zmienić losy kraju znanego nam z książek do historii. Po prawej stronie to znowu literatura faktu, zeznania policjantów, strażaków, pani prokurator i bezwzględnego polskiego mordercy. Trzecia półka od góry to cykl Metro, postapokaliptyczna wizja czekającego na nas świata. Zaraz pod nim polska odmiana, ujęta w innym przedziale czasowym z nieco odmiennym klimatem, ale również może pochwalić się ilością autorów, którzy wzięli udział w tym przedsięwzięciu. Niżej, a to już piaty poziom licząc od góry to znowu apokaliptyczne wizje. Po lewej wszystko, zarazy, choroby, nuklearne spustoszenie, po prawej tylko temat zombie. Kolejny poziom to fantastyka, podobno sama klasyka. Nie znam wartości tych książek a tym bardziej autorów, raczkuję w tych tematach. Ale seria „wehikuł czasu” nie raz rozdziawiła mi szczękę, więc brnę. Poniższe półki to horror. Polski horror. Od klasycznych ujęć po te najbardziej wyuzdane. Nie opisuję książek, które leżą gdzieś pomiędzy, bo te trafią na swoje miejsca dopiero po przeczytaniu.

 

Prawa strona, bo książki nad wejściem pokazałem już nawiązując do muzycznego klimatu.

 

 

Od samej góry wydawnictwo Vesper, czyli klasyka filmowego horroru i cała reszta z ich stajni. Wszystkie w twardych oprawach. Druga półka od góry to Graham Masterton, komentarz zbędny. Tuż pod nim moja piekielna trójca. Ketchum, Lee i Everson. To książki gdzie moja Żona zatyka uszy i zagłusza mnie gdy chcę opowiedzieć Jej szczegóły czytanej sceny. Najcięższa półka w mojej biblioteczce. Pod trójcą poziom zajmują książki o demonologii słowiańskiej (od lewej) i tematyka duchów i zjawisk paranormalnych (po prawej). Piętro niżej to wydawnictwo Videograf i znowu polski horror czy już może raczej thriller. Ostatnie moje piętro po tej stronie pokoju to horror zagraniczny z pozostałymi autorami. Po prawej zaś to kryminały hehe, też zdarzało mi się czytać. Te uważam za wyjątkowe. I tyle.

 

Niższe piętra to książki Żony, póki co, są niewidoczne bo łóżko wylądowało blisko regałów ze względu na choinkę. Mimo to, ciągle pozostawia na moich półkach delikatne akcenty swojej obecności. Czy to w postaci ozdób czy jak w ostatnim przypadku książki, która ośmieliła się stanąć nieczytana. No nic. Małżeństwo to sztuka kompromisu hehehe.

 

Chciałbym wierzyć, że ten rok będzie lepszy. Że przeczytam wszystkie zaległe książki. Że znowu uda mi się kupić ich mniej i że w końcu zejdę poniżej zalegającej setki. Tylko po co? Czytam sukcesywnie zapowiedzi poszczególnych wydawnictw o swoich planach wydawniczych i już wiem, że nie będzie lekko. Ma wyjść kolejny Obcy, a przy dobrych wiatrach kolejny. W koszyku mam ciągle kilka pozycji, które chciałbym przeczytać bo znam już autorów i zapowiadają się obiecująco. Zaraz pojawi się też kolejna porcja z gatunku horroru ekstremalnego, więc również wypadałoby nie spuszczać nogi z gazu. Aaaaa i przecież. Książka za którą zapłaciłem w przedsprzedaży w pierwszych miesiącach minionego roku.  Antologia Sabat – Guya N. Smitha, dwie opasłe księgi w twardych oprawach z dodatkowymi materiałami. To będzie coś.

 

Tym miłym akcentem, życzę Wam wszystkiego dobrego w tym nowym roku. Niesamowitych historii, intensywnego zapachu kartek i przede wszystkim wolnego czasu, by móc się w tym stanie znaleźć.

 

Pozdrawiam - Michał

piątek, 24 grudnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.21

Jest! Pierwszy wieczór z tych luźniejszych, choć gdy to piszę, należałoby go szufladkować już wg godzin nocnych. Nieważne, ale dlaczego luźniejszy? Nie chodzi mi o zużycie w formie fizycznej bo dzisiaj, tzn. wczoraj, w czwartek, po powrocie z pracy rzuciłem się w kuchenny wir przedświąteczny. Jak widać, nadal trzymam się nieźle, choć mój dzień rozpoczął się o czwartej nad ranem. W tym momencie najważniejsza dla mnie była perspektywa, że dopiero 3-ciego wracam do pracy. ;) Szaleństwo i w sumie nie wiem jak to inaczej określić. Po sześciu latach własnej działalności, gdzie każdy wolny dzień był brakiem wpływów, praca na etacie… Prrrrrrr bez sensu. Nie gadamy o pracy. Muzyczka. Zapodam coś na wstępie.

 

 

Moja Żona uwielbia kryminalne klimaty, więc chcąc nie chcąc obił mi się o uszy ten numer z charakterystycznym wrzaskiem. Tak to jakieś CSI, o już widzę Miami. Tyle, że właśnie, numer w oryginale ma ponad osiem minut, a w rezultacie podczas serialowej odsłony słychać tylko marną jego część. I o zgrozo, samą końcówkę numeru. Wandale!!!

 

I ktoś kto, nie znał kiedyś tego numeru, a odnajduje go w końcu, słucha i już wie, że coś nie trybi, że to nie jest do końca to co wcześniej usłyszał. Czekać tyle minut na kulminacyjny moment z krzykiem? To chyba tylko dla cierpliwych albo dociekliwych. W tym momencie powinienem się ukłonić, zatem to Państwu czynię (około 7:30 zaczyna się muzyczna uczta wg serialu).

 

Doświadczyłem w tym tygodniu meeega odkrycia. Oczywiście muzycznego. Często śmiałem się z zespołów, tych z marzeniami, chwytającymi za instrumenty z nadzieją na zwojowanie świata. Robili covery numerów, które znali tylko z powielonej wersji i na niej opierali swoje wykonania. I chyba najczęstszym powielanym błędem był… uwaga

 

 

Młodziaki wówczas nosili się z wysoko podniesionymi brodami, że grają numer Guns’n’roses i w większości przypadków przechodziło to bez słowa komentarza. Nie było wówczas internetu, więc jakikolwiek hejt  odbywał się jedynie słownie, bez większego rozgłosu. Wiele wtop znikało szybko tak jak się pojawiły, bo wytknięty błąd na prędkości był naprawiony i w kolejnej prezentacji, dociekliwym  wszystko się zgadzało.

Pozwolę sobie jeszcze na oryginał…

 

 

Niesamowite, że niektóre utwory żyją tyle lat…

Dobra wracamy do mojej myśli z odkryciem. Tu też pewnie mógłbym znaleźć jakiś zespół, który w swoich aranżacjach umieściłby „Hush”… bo co się rzuca na język w pierwszym skojarzeniu?

 

 

No oczywiście, że Deep Purple. Przynajmniej ja żyłem do tej chwili z taką świadomością. I faktycznie, wszystko się zgadza, numer jest na debiutanckim albumie „Shades of Deep Purple” (1968) i oczywiście, czarno na białym jest napisane: „Hush” to cover utworu napisanego w 1967 przez amerykańskiego wokalistę, gitarzystę i tekściarza Joego Southa dla amerykańskiego wokalisty Billy'ego Joego Royala.

Szach mat. Nie wiedziałem gdy w Antyradio poleciał ten numer. Bo jak? Jak to możliwe? A jednak! Numer w oryginale oczywiście lekko się różni, ale wspólnych cech nie sposób nie zauważyć.

 

Oto i on! Oto krok dalej do muzycznych pokładów świadomości ;)

 

 

Stało się, dlatego powtarzam, że warto słuchać radia, bo jest ta świadomość, że po drugiej stronie są CI bardziej osłuchani. Nieco mądrzejsi co przekłada się w moim przypadku na mnóstwo olśnień. Jak tak teraz oglądam, słucham sobie tej pradawnej wersji „Hush” to skojarzył mi się klimat z The Animals. Podobne studio, garnitury.

 

Podrzucę dla przypomnienia…

 

 

Genialne te stare wykonania.

 

Z Animalsami też miałem swego czasu osobiste porachunki. To był koniec podstawówki, pierwsze dwa lata kontaktu z gitarą i zasłyszany w radiu numer, że coś dom wschodzącego słońca jak zapowiadał głos z głośnika. Numer, którym zachłysnąłem się od pierwszego momentu. Jego dźwiękową delikatnością, a jednak mocnym charakterem w ogólnym postrzeganiu. Pragnąłem go zagrać, ale nie wiedziałem jak. Wówczas nie potrafiłem przełożyć usłyszaną melodię na konkretne miejsca na gryfie gitary, by własnoręcznie odtworzyć jej brzmienie. Zostało mi tylko pytać, nucić znajomym, którzy grali już wcześniej i łudzić się, że ktoś wyłoży mi to namacalnie.

 

Nie udało się, poszedłem wówczas pierwszy raz na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy, tam przecież grają na gitarach, kto jak nie Oni? Pytałem, nuciłem, nic. I co? Hehehe. No jasne, przecież to pielgrzymka, wyższa intencja. Znalazłem, zupełnie przypadkowo. Na jednym z noclegów koleś grał sobie tę melodię do polskich słów. Zdobyłem wówczas „przepis” na zagranie tego numeru. Misja dokonana, a poziom spełnienia? Niewyobrażalny.

 

 

Gitara wówczas była niczym lep na dziewczyny, więc w moich przypadku, był to dodatkowy impuls by brnąć w tę stronę. Przeszedłem się później z pielgrzymką na tej trasie jeszcze trzy lata z rzędu i faktycznie. Gitara działa niczym afrodyzjak. Wystarczy znaleźć tę odpowiednią strunę, a potem już z górki hehe. Jak ulał pasuje tu tekst z numeru Kariny Stanek „Chłopiec z gitarą”.

 

 

Musiałem, chodź jakoś błaga się o pomstę.

 

.......................................

 

Ok. Nie mam pomysłu co dalej, więc dokończę moją dzisiejszą/wczorajszą akcję z kuchnią, choć to temat równie dobrze znany każdej rodzinie, która szykuje się na zbliżające się święta. Robicie sałatkę warzywną? To mój ulubiony temat hehe. Taki niemal tabu z tajemnym przepisem, doskonalonym przez szereg lat. Zaczerpnięty smak z rodzinnego domu i osiągnięcie etapu kiedy to ja rozdaję swoją wersję kultowej sałatki na którą liczą moi rodzice i rodzinka mojej Siostry.

 

Muzyczka pod pisanie.

 

 

I tak właśnie się dzisiaj odbyło. Królowa świąt jest tylko jedna – sałatka warzywna. A z nią rozmach, ale o liczbach za chwilę. Zawsze mnie przeraża ta ilość składników, którą muszę poszatkować.

I kolejna…

 

 

Cały sęk tkwi w tym, że zrobić samemu sałatkę na trzy rodziny to nie lada sztuka. Od kilku lat mi się to udaje, więc zaciskam zęby i lecę z tematem. 30-40 ziemniaków, 1,5 kg kiełbasy, 22 jajka, 3 puszki kukurydzy, ogórki, marchew, pietruszka, seler. Około 10 łyżeczek musztardy, prawie dwa słoje majonezu. Sól, pieprz i szeroka łapa by to dobrze wymieszać. Już wołałem, że jak tak dalej będą mnie wykorzystywać, to ja poproszę o betoniarkę, bo już nie ogarniam w i tak wielkiej misce. Czasowy rezultat. Cztery godziny krojenia z drobnymi przerwami na rozprostowanie pleców, rozluźnienia nadgarstków.

 

Dzisiaj się znowu udało, jutro tzn. dzisiaj podczas wigilijnego stołu wszyscy będą obdarowani moim smakołykiem więc kolejna misja tego roku spełniona. Uffff.

 

 

Ostatnio znowu moja Siostra, w sumie rodzice też, dzwonili z pytaniem czy mogą liczyć na jakiś spadek w postaci jakiegoś naczynia wypełnionego tym wyjątkowym daniem. Cóż, nie po to trzaskam odpowiednio powiększone porcje, by zatrzymywać je tylko dla siebie. Fakt, to też może być oznaką wygody, ale fajnie, że właśnie do mnie przychodzą takie zapytania. A dla mnie? Kilogram w tą czy…. Hehehe

 

 

I tym miłym akcentem,

 

Życzę wszystkiego Dobrego!

Pozdrawiam - Michał

 

niedziela, 19 grudnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz. 20

Dobry wieczór, dzień dobry ;)

 

Rozpoczynam wieczór choć dziwnie się czuję który, bo jednak kalendarzowo mamy sobotę, choć nie, niedzielę, to przecież nie wieczór a noc, a zanim skończę, pewnie ranek. Ale mój wieczór rozpoczął się w piątek, gdy wieczorem zdrzemnąłem się na około 40 min przed ostatnią w tym tygodniu firmową nocką. Wróciłem w sobotni ranek do domu krótko po szóstej i po kąpieli wszedłem do jeszcze ciepłego łóżka. Nic, leżałem około godziny, w głowie chaos i wielkie oczy, że mógłbym nimi rozświetlić pokój. I co? I dupa. Nie mogłem zasnąć. Czułem się głodny, więc gdy Żona wstała robić sobie śniadanie, poczłapałem do Niej. Postanowiłem, że położę się po śniadaniu.

 

Chwila. Potrzebuję muzyczki, a że dziś pakowaliśmy z Żoną prezenty, to włączę płytę, którą pewnie znajdę pod choinką ;)

 

 

ok, leci. Jak zamierzałem, tak uczyniłem. Po śniadaniu do łóżka mając świadomość, że około 10-tej jedziemy ze Szwagrem do pobliskiej leśniczówki wyciąć wymarzone drzewka. I tak sobie pospałem, kręcąc się z boku na bok przyjmując wszelkie możliwe, czasem i kosmiczne pozycje. Trzeba było się zbierać. Na miejscu klimat niesamowity. Leśniczówka Szpęgawsk na Pomorzu. Byliśmy tam już drugi rok z rzędu. Setki drzewek i ja z siekierką buaaaaahaaa. Nieeee, byłem bardzo kulturalny i nawet mijające mnie rodziny śmiały się, że sam Mikołaj przyjechał po drzewko hehehe. Broda robi robotę. Koszuli w kratę zabrakło do poziomu prawdziwego drwala.

 

 

Mieliśmy ze Szwagrem już łupy w postaci dwóch drzewek, więc powrót do domów. Potem jeszcze przesiadka do swojego auta, osobista wizyta u rodziców i powrót do domu, choinka na balkon, ja do łóżka z nadzieją, że się uda zasnąć. Dwie godziny tak leżałem, wziąłem w końcu książkę z nadzieją, że mnie znuży. Nic, przeczytałem do końca. Cholera. Rozpoczynać kolejną? Właśnie mijała doba na nogach z około godzinną drzemką z poprzedniego dnia. Bez sensu. Ogarnąłem łóżko do trybu codziennego i  ogarnęliśmy obiad. Potem choinka, przecież czekała ciągle na balkonie.

 

 

Zainstalowałem w stojaku, wypoziomowałem, pionowałem aż w końcu było idealnie. Po skończonym zadaniu poszedłem się położyć z nikłą nadzieją, że może się udać. Kiedy otworzyłem znowu oczy, na zegarze minęły kolejne dwie godziny. Niesamowite hehehe. To już trzecia w ostatnim czasie. Choinka ubrana więc w sumie dobrze, bo najgorsze mnie ominęło. Nie lubię ubierać choinki. Ograniczam się do wycięcia, przywiezienia i zamontowania w stojaku by prosto się prezentowała. A potem nożyczki w ruch, krępująca drzewko siatka opada i jest tak jak być powinno. Reszta? Zwykle muszę odpocząć, choć dzisiaj tzn. wczoraj. Tak, w końcu się udało. Dobre i te dwie godziny.

 

 

Ogólnie, to czekam aż padnę. Otworzyłem sobie piwo myśląc, że mnie zamuli. Potem kolejne i nic. Nie działa. Zepsuł się Pan Brodaty hehehe. Zaraz minie 36 godzin na 3 godziny drzemki. W sumie. Dobrze jest. Domyślam się, że w niedzielę będę niedysponowany dla kontaktu ze społeczeństwem.  hehe.

 

 

Piąty numer na płycie i jak na razie żadnych słabych punktów.  A szósty? A szósty to proszę Państwa mistrzostwo świata. Polecimy za ciosem, niech się buja.

 

 

Szósty numer na jedenaście tych dobrych to już dobry omen na całość. Dalej można znaleźć jeszcze kilka w celu utwierdzenia, że to odpowiednia płyta.

 

Nie ogarnę jednak wszystkiego, muszę się położyć. Jednak i mój czas nastał. Na koniec…

 

 

Dobranoc i dzień dobry dla niedzielnych kanapowiczów.

Pozdrawiam – Michał

 

Ps. A jednak mnie ścięło, szybko, bez pytania. Na szczęście potrafię ten stan w miarę szybko rozpoznać. 36 godzin to i tak niezły wynik.

Tagi:
#rammstein
sobota, 11 grudnia 2021

Chwalipięta ;) a zarazem oczyszczenie. Ufff

Muszę to zrobić, bo to wydarzenie historyczne jak i sentymentalne. Grałem sobie kiedyś w kapeli, nosiłem długie włosy, miałem pierwszy, drugi tatuaż, wiązane skórzane spodnie i pas z nabojami. Tak jak wszyscy rock’n’rollowcy. Piło się alkohol, graliśmy koncerty i spaliśmy w busie. Nie mieliśmy jeszcze swoich rodzin więc nie było ciśnienia, ani moralnego kręgosłupa. Na wszystko odpowiadało się „jeb##ć to!” i szło się dalej. I tak mijały lata, studia, praca, próby i koncerty w klubach często z niemałym tłumem, który niemal roznosił na strzępy dzielące nas barierki.

 

Ale w końcu… przyszedł czas na małżeństwo, a trochę później Syna. I świat się zmienił, a raczej moje jego postrzeganie. Skończyły się studia, została praca, próby i rzadziej koncerty. Ciężko mi było pogodzić te dwie ścieżki życia. Poczułem się rozdarty, pomiędzy rodziną, a muzyką. Z koncertu na koncert dokonywało się kilka zmian. Schowałem skórzane spodnie, pas z nabojami, a  wciąż długie włosy bestialsko związywałem.

 

 

Niedługo potem zniknęły całkowicie, a zaczęła rosnąć broda w całej swojej okazałości.

 

To jednak wciąż było niewystarczające. Grając czułem, że myślami jestem w zupełnie innym miejscu. Pewnego wieczoru, mieliśmy próbę i zadzwonił mój telefon. Dowiedziałem się wówczas, że mój Syn zaczął sam chodzić, ale mnie przy tym nie było. Trochę, to jeszcze trwało, ale w końcu powiedziałem, że nie mogę dalej grać. Wybrałem wówczas rodzinę. Postawiłem wszystko na jedną szalę. Pamiętam jak włączając media społecznościowe leciały zewsząd podziękowania, wpisy pod Nickami pozostałych członków zespołu, że pewna epoka właśnie minęła. Wzruszające też były słowa mojej Żony widzącej to wszystko co się działo w otaczającym mnie środowisku. Poryczała się widząc z czego zrezygnowałem i równocześnie bojąc się, że kiedyś Jej to wyrzygam. Nic, jesteśmy dzisiaj piętnaście lat po ślubie i nigdy nie dałem Jej odczuć, że ktoś wówczas zawinił. To był mój wybór. Zupełnie świadomy i nieprzymuszony.

 

I rok temu znalazłem tego gościa – AJ Burchardt. Magik od gitarowych miniaturek. To było coś, coś na miarę mojego oddania grze w tamtym zespole. Niedawno zacząłem rozmowę i poleciało. Miesiąc później powstało idealne dzieło. Kilka długich rozmów przez telefon, dziesiątki przesłanych zdjęć, które ukazały, że oboje wiemy o co w rock’n’rollowym trybie życia chodzi. I oto jest.

 

 

Replika gitary na której nagrałem pierwsze płyty „demo” w barwach damage case. Oczywiście oryginał ciągle jest w moim kwadracie (nawet nie było mowy o piwnicy)… w ostatnim czasie wyciągana dość często.

 

 

Tu na tle historycznego pasa z nabojami i pierwszymi płytami.

 

 

I wraz z oryginalną, pierwszą poważną Kochanką na którą czekałem ponad miesiąc, zanim sklep ściągnie mi ją do Polski…

 

Miło mi było wrócić wspomnieniami, ostatnio nawet opowiadałem Mamie, że ludzie ciągle pytają czy nie chciałbym wrócić do czynnego grania. Czy chciałbym? Chyba nieeee, mam specyficzne podejście do takich tematów. Zatracam się, oddaję się w stu procentach, stają się centrum. Znowu będę musiał wybierać. Mam proste założenia. Kiedy to możliwe, żyję zerojedynkowo. Białe albo czarne. Jest ciężko, czasem drastycznie, choć tak naprawdę to proste rozwiązanie, bo kiedy masz jakieś wątpliwości, to czujesz, że już ich nie masz.   

 

Dziękuję za uwagę, pozdrawiam - Michał

Tagi:
#gitara#metal#ManufacturBurchardt#damagecase#epiphone#replika#rock
sobota, 4 grudnia 2021

Muzyczne szwendanie – cz.19

Dobry wieczór, dzień dobry ;)

 

Dzisiaj zupełnie poza planem, bo patrząc na zegar już dawno powinienem spać. Cały tydzień wstawania chwilę po czwartej powinien zrobić swoje ale jednak. Siła „piątku” a z nim perspektywa wolnego weekendu jak widać działa cuda. Nie będę więc tracił czasu. Przez ostatni tydzień dojeżdżałem do pracy znowu z Antyradiem w tle, dzisiaj wychodząc zapuściłem sobie głośno Ironów. I to również nie jest odkryciem. Ale przed chwilą chillautując się po ciężkim tygodniu trafiłem na ten numer… i mnie poraziło.

 

 

ale nie, że zaraz taki genialny, że spadają kapcie itd. Poraziły mnie nazwiska, choć numer nie jest aż taki zły. Powiedziałbym, że nawet spoko, taki radiowy. Właśnie nazwiska, Sammy Hagar na wokalu i Michael Anthony na basie a to przecież 2/4 zespołu Van Halen…

 

 

tralala la jump! Tu też oczywiście w tych samych rolach.

I tu również…

 

 

I proszę, tyle minęło lat a tu taki strzał. Jak teraz patrzę, w sumie to ja przespałem i to dość mocno, bo płyta z tym numerem ukazała się w 2008 roku. Trochę wstyd hehehe. Cóż. Zdarza się. Ostatni numer na płycie, tak już zdążyłem „przelecieć” całą płytę. Ostatni to numer live, ale i tu znalazłem sporą niespodziankę z perspektywy dzisiejszego dnia.

 

 

I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo przecież Eddie Van Halen (gitarzysta) jeszcze wtedy żył, mimo to coś mi nie pasowało. Sprawdziłem sobie ten numer co to za twór. Zbyt dużo nazwisk wykraczających poza projekt, zespół Hagara. I trafiłem, okazało się, że to zlepek dwóch numerów, koncertowa aranżacja numerów zespołu Van Halen. Tekst te same, tyle, że właśnie, inne instrumenty jeśli chodzi o siłę natężenia zatem wykonanie wydaje się być też zupełnie inne. Tak, nie byłbym sobą gdybym nie zarzucił oryginałów. Dwa różne numery. Oto prototypy.

Dreams i Cabo Wabo.

 

 

i

 

 

Niesamowite odkrycie.

 

Ale wracając do pierwszej myśli tego wieczoru. Ekipa od Van Halen to jak mówiłem 2/4 zestawu. Kim są pozostali członkowie? Np. Billy Duffy – gitarnik zespołu The Cult.  Nie znacie zespołu? Już pomagam.

 

 

I został ostatni element, perkusista. Na pierwszy rzut oka nie skojarzyłem, zbyt wiele lat minęło dla mnie i dla niego. Ale już teraz poznaję… jestem pewny. 1000 %. Za czasów mojej podstawówki już siedział na tronie perkusyjnym.

 

Matt Sorum

 

 

Najlepszy perkusista tamtych czasów.

 

 

1992 rok, to trochę robi się dziwne, że znowu wróciłem do czasów swojej podstawówki. Książki wydawnictwa Phantom Press, pierwsze fascynacje muzyczne związane z cięższym brzmieniem. Tam coś się musiało wydarzyć. Swoja drogą dobrze pamiętam, że w tym czasie miałem pentagram w formie wisiora. Nie pamiętam czy go nosiłem. Był. Też wówczas rysowałem, dość dobrze. Pamiętam jak narysowałem sobie wówczas to coś, co widnieje na starych budynkach. Te mordy, rzygacze inspirując się filmem „Drakula” z Garym Oldmanem w roli głównej. Daty nie będę powtarzał, bo już ścierpła mi skóra. Ja wówczas poszedłem dalej. Nie wiem gdzie znalazłem ten tekst, nie było przecież internetu. Rysunek był inspirowany filmem, trzy głowy diabła, wilkołaka.

 

Ooo jak tutaj.

 

 

Ale jak już wspomniałem mi było mało. Napisałem ten tekst pod rysunkiem i powiesiłem w widocznym miejscu nad biurkiem. W tym czasie urodziła się moja młodsza Siostra, a ja chyba nieświadomie zwróciłem na nas uwagę oczu, które nie powinny spojrzeć w naszym kierunku. Ale stało się, bo nawet miałem szkolną pogawędkę w tej sprawie, że nie powinienem iść w tym kierunku, a i Siostra doświadczyła kilka lat później dziwnych akcji. To ciekawy temat.

 

Ale wracając, zatoczmy chociaż koło. Sammy Hagar to dla mnie jednak Van Halen. I tym miłym akcentem zakończę.

Tak na przekór…

 

 

Tyle, dobranoc, bądź dzień dobry.

niedziela, 14 listopada 2021

Muzyczne szwendanie – cz.18

Dobry wieczór, dzień dobry ;)

Ten tydzień, choć jeszcze się nie skończył, podrzucił mi już parę niespodzianek. Miałem mieć sześciodniowy tydzień pracy, a w międzyczasie okazało się, że czwartek wolny i sobota również. Cóż, tyle dobrego, że w tę stronę, a nie odwrotnie bo mogłoby być smutno. Z drugiej strony nastawiłem się już, pogodziłem z losem i myślą długiego tygodnia, a tu dupa… Znowu musiałem poukładać sobie wszystko na nowo…

Dzisiaj… hmmmm, zacznijmy tak, zaraz wyjaśnię co mi wpadło do głowy…

 

AC/DC

Tak, to zespół AC/DC i pierwszy wokalista Dave Evans. Nie zagościł długo w zespole i nie uczestniczył przy studyjnych nagraniach pierwszych płyt. Dość szybko jego miejsce zajął Bon Scott i dopiero wówczas ruszyła maszyna. To był początek AC/DC więc zmiana frontmana nie wpłynęła na ogólny wizerunek zespołu. Tu było prosto, zespół nie miał oficjalnej płyty, historii. Wiele jest jednak przypadków w historii metalu kiedy legendarna grupa zmienia tzw. „pierwsze skrzypce”. Pomijam tu presję jaka może wpływać na przejmującym stanowisko, ale warto zauważyć, że zawsze się to odbija na fanach. Czym starszy zespół, tym trudniej zdzierżyć płyty z tym nowym. Zdarzają się sytuacje kiedy następca przebija zstępującego z „tronu”, jednak to wyjątkowe przypadki.

Wyobraźcie sobie teraz zespół Hey, gdzie nie będzie Nosowskiej. Albo IRA bez Gadowskiego. Nie mówię tu o muzycznej ewolucji tych zespołów, ale właśnie o zamianie tych artystów… Muzyka przecież zostanie taka sama. Zmieni się tylko postać przy mikrofonie. Tylko, albo aż.

Wracając do AC/DC, przed Państwem Bon Scott…

I to jest właśnie ten koleś, który jako pierwszy zaśpiewał ten nieśmiertelny numer. Potem, zdarzyła się tragedia, skomentowana przez wielu światowych muzyków w książce „Głośno jak diabli” Jona Wiederhorna. Świat muzyczny również nienawidzi pustki, więc i to miejsce musiało zostać zapełnione. I właśnie w tym momencie nastąpił czas Briana Johnsona, który wraz z płytą „Back in Black” rozpoczął nowy etap zespołu. Uwielbiam tego gościa.

albo ten, o którym zawsze opowiadał mi Tata. Lubiłem Jego opowieści o pierwszych gramofonach, pocztówkowych płytach, szerokich spodniach zamiatających nogawkami pół chodnika i długich włosach. I zawsze w tych opowieściach pojawiał się jeden numer (tak też z Brianem Johnsonem) jaki puszczali z kumplem jeżdżąc po dzielni autem. Minimalne tempo jazdy, opuszczone szyby i muzyka na cały regulator ;)

Ale i te wyśmienite czasy dobiegły końca wraz z lekarską diagnozą. Johnson musiał zejść ze sceny bo tracił słuch. Odszedł na długi czas więc zespół szukał następcy, co wg mnie było niemożliwe do osiągnięcia. Znaleźli. Zagrali kilka koncertów… Swoją drogą wietrzyłem spisek, że przecież to nie może być prawda, żeby Johnson odszedł na zawsze. Że to może taki zabieg marketingowy, dodanie pikanterii, dramaturgii. Nie wrócił, media zapomniały skupiając się na nowym zestawie, który nie przemawiał do mnie w żaden sposób. Nie w tym połączeniu.

Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Oczywiście szanuję Guns N Roses, ale niestety. Nigdy nie przyjmę Axla jako wokalistę AC/DC. I na moje szczęście ta podróż szybko minęła, bo Johnson wrócił do gry. Nie wnikam co mu zrobili ze słuchem, może tak jak zakładałem, było to marketingowe przetasowanie, znowu wzrosną notowania, może jakaś wielka trasa koncertowa, kupa szmalu. Na mojej osobie nie trzeba robić takich eksperymentów, jestem konserwą, zostaję zwykle do końca.

W 2020 Panowie z AC/DC nagrali nową płytę, ledwie liznąłem, wokal się zgadza więc jestem spokojny. Na wnikliwą analizę przyjdzie czas. W każdym razie cieszę się, że odpowiedni głos znalazł się na swoim miejscu.

Takich przypadków kluczowych zmian można zaobserwować o wiele więcej jedziemy dalej…

 

BLACK SABBATH

Osbourne’a raczej wszyscy znają, bo i ten Pan również miewał swoje wzloty i upadki włączając w to wykluczenie z zespołu Black Sabbath. Jego miejsce zajmowali różni muzycy, dzisiaj mniej lub bardziej znani. Poniżej podrzucę przykłady wokalistów, którzy faktycznie uczestniczyli w studyjnych nagraniach płyt jako Black Sabbath.

DIO

Ian Gillan (Deep Purple)

Tony Martin

i choć w tym przypadku również nastąpił wielki powrót Osbourne’a, to w 2017 roku, zespół oficjalnie zakończył swoją działalność.

 

ACCEPT

To teraz kolejny zespół i pierwszy wokalista – Udo Dirkschneider to niski, brzydki Pan o specyficznym głosie.

i tu przyszedł czas na zmiany, Udo założył swój zespół o skomplikowanej nazwie U.D.O i podczas koncertów można usłyszeć znane numery z repertuaru Accept (to chyba tak jakby coverować samego siebie?). Ale zauważyłem, że faktycznie. Każdy wokalista jakiego znam, a nieeee jednak nie. Chciałem napisać, że każdy wokalista, który odszedł z macierzystego zespołu i założył swój solowy projekt dorzuca do swojej set listy numery z tego poprzedniego. Tak robił Ozzy Osbourne, Udo, ale nie jest to regułą, więc wycofuję się ze słowa „każdy”. Nie przedłużając wracamy do Accept i nowego wokalisty. Troszkę zmanipuluję odbiór, podrzucę ten sam numer, jego najlepszą i najbogatszą dźwiękowo wersję. Dla wielu fanów to Udo jest najlepszym wokalistą jeśli chodzi o Accept, dla mnie? Nie odczułem drastycznej różnicy, ale przyznaję, że Udo jest bardziej specyficzny. Ok, przed Państwem Mark Tornillo.

 

JUDAS PRIEST

Kawał historii. Rob Halford to również ikona, a dodam, że Judasi mają grać w Gdańsku w 2022 więc bliżej nie będę miał nigdy. To mój jedyny moment, bo to wiekowi muzycy i drugi raz taka okazja może się już nie zdarzyć.

Po płycie „Painkiller” Halford pożegnał się z Judasami, założył zespół, a raczej trzy solowe projekty, a jego miejsce na dwa kolejne wydania Judasów zajął Tim „Ripper” Owens.

 

Szokująca zmiana i jak dla mnie przepaść. Na szczęście ten etap skończył się dla wszystkich pozytywnie. Halford wrócił do Judas Priest i po tej przerwie stworzyli meeeega album „Angel of Retribution”. Powinienem zrobić takie „muzyczne” z płytami które są doskonałe w całości. To byłby ciekawy temat. Ale wracając. Podrzucę jeszcze numer Judasów z ostatniej płyty, który potwierdza, że mimo znaczącego wieku, dziadki dają radę ;)

doskonałe!!!

 

IRON MAIDEN

Pierwszym wokalistą Ironów był Paul Di’Anno.

Po dwóch pierwszych płytach jakie nagrał z zespołem, musiał jednak ustąpić miejsca bardzo pewnemu sobie i wyjątkowemu wokaliście, który przychodząc na koncerty Ironów wiedział, że jeśli uda mu się wbić na przesłuchanie, to zajmie upragnione miejsce. I tak też się stało, Iron Maiden nagrali swoją trzecią płytę  „The Number of the Beast”, a na czele stanął Bruce Dickinson.

Tak się teraz zastanawiam, bo historia Ironów jest bardzo podobna do Judasów. Kiedyś to nawet Iron Maiden supportował występ Judas Priest. Swoją drogą mogliby powtórzyć taki koncert. To byłoby wydarzenie na miarę wszechczasów. Halford odszedł po jednym z lepszych płyt w historii zespołu i powrócił z jeszcze lepszym. Podobnie było w przypadku Dickinsona. Odszedł po płycie „Fear of the Dark” i tym samym zapraszam na tytułowy numer (ostatni numer na płycie).

I poszedł sobie, stworzył swój solowy projekt i nagrał sześć bardzo dobrych albumów. W międzyczasie Ironi nagrali dwa z nowym wokalistą, a tym szczęściarzem był Blaze Bayley.

I nastąpił zwrot, po ośmiu latach Dickinson wrócił za stery z niesamowitym albumem. I skoro przed odejściem puszczałem ostatni z płyty, tym razem podrzucę pierwszy.

I grają dalej niedawno wyszedł najnowszy album, byłem dwa razy na ich koncercie. Na kolejny zabiorę Żonę, już obiecałem i dotrzymam słowa.

Jak pokazuje historia, zmiany wokalistów to zawsze wielkie wydarzenie, zarówno dla zespołu jak i fanów. To taki moment zmian, czasem świeżego oddechu, nowej energii. Czasem to wynik tragedii jak na przykład śmierć Bona Scotta (AC/DC). Mam dla Was jeszcze jeden przykład. Pewnie już wyczuwacie do czego zmierzam. Dzisiaj jest obszernie, ale lećmy dalej.

 

QUEEN

Tego Pana nie trzeba przedstawiać… specjalna wersja numeru, który w takiej formie mógłby pozostać do końca. Konkretne tempo i energia. Szkoda, że z biegiem lat zwolnili. Z drugiej strony, może w takiej wersji nie osiągnąłby sukcesu.

Dalsza historia jest zapewne wszystkim znana. Zespół, a raczej już tylko sekcja nie zawiesili działalności, przynajmniej tej koncertowej, bo po śmierci Freddiego Mercury'ego nie powstała żadna, studyjna płyta. Niemniej jednak koncerty nadal trwały, a wraz z nimi nowe twarze.

Paul Rodgers

a obecnie Adam Lambert

No cóż, nie przemawiają do mnie te wersje. Poza muzyką, nic mi się nie lepi.

To jeszcze wcisnę coś rock’n’rollowego.

 

CHROME DIVISION

Zespół który połączył kilku różnych muzyków w eksperymentalnym projekcie. Rock’n’roll był wówczas jedynym wyznacznikiem i pierwszy wokalista, który uczestniczył w tworzeniu dwóch pierwszych płytach formacji – Eddie Guz.

Nie wiem dlaczego tak jest, że jak coś dobrze żre to i tak musi się coś spartolić. Tak, wiem była taka jedna zasada, często powtarzana w jednostkach specjalnych. O, mam. Prawa Murphy’ego i jedno, które głosi, że jeśli coś może pójść źle, to pójdzie źle. I tak niestety było w tym przypadku. Nie znam historii, ale wynikiem zamian na czele Chrome Division stanął Pål Mathiesen vel Shady Blue.

Ostatnio jeżdżąc do pracy zarzuciłem sobie te ostatnie płyty i powoli je przyswajam. Momentami nawet mi się podobają. Tak, mówię tu o aranżacjach numerów, bo wokal? Nie czuję większej zmiany.

Dobra, bo „muzyczne” osiągnęło dzisiaj chyba rekordowy rozmiar. Ostatni zespół w tym odcinku. Nasz, byłem również na ich koncercie jednak dopiero za czasów nowego wokalisty.

 

TURBO

To klasa sama w sobie – Grzegorz Kupczyk, swoją drogą, z wyglądu przypomina mi trochę Erica Adamsa z Manowar hehehe. To chyba komplement. Lecimy.

i Jego następca – Tomasz Struszczyk.

 

Jak widać na załączonych obrazkach, zmiany wokalistów niosą ze sobą spore konsekwencje. Przede wszystkim zmienia się wizerunek zespołu, pierwsza linia łącząca go z publicznością. W studiu można to pominąć, bo fan przecież dostaje gotowy produkt w postaci nowej płyty i nic nie widzi. Jeśli chodzi o koncerty, to już grubsza sprawa. W przypadku długodystansowych zespołów to mega zadanie, poziom który trzeba co najmniej utrzymać. Tyle, że nikt z nas, widzów nie jest głuchy. Słuchając kilka lat, kilkanaście czy nawet dłużej danego zespołu szybko zweryfikujemy następujące zmiany i być może pierwsze nowe dźwięki staną się tymi ostatnimi.

Ostatni zespół. Poza planem.

 

MOTORHEAD

Ian „Lemmy” Kilmister to legenda. Urodził się w wigilię 1945, a zmarł  28 grudnia 2015. Cztery dni zabrakły do doskonałości, ale z drugiej strony wyhamować takie życie to i tak niezły poślizg. Lemmy był od początku, nie miał skoków w bok, poza licznymi gościnnymi występami. Mój ulubiony numer.

W 2015 roku Lemmy zawinął się z tego świata, a wraz z nim zespół, który ogłosił koniec działalności. Nie sądzę aby ktoś mógłby ośmielić się by rozważać swoją kandydaturę na Jego miejsce. To trochę jak z coverowaniem niektórych numerów. Po prostu się ich nie rusza i tyle. To święta, a zarazem niepisana zasada w kręgu gitarzystów. Nie graj czegoś, co możesz tylko zepsuć. Pewnych rejonów się nie dotyka, a przynajmniej publicznie.

Dotrwaliśmy do końca, dziękuję wszystkim, którzy dzielnie wytrwali w tej podróży. Muszę się położyć.

Miło mi było gościć,

Pozdrawiam - Michał

Tagi:
#muzyka#metal#Ironmaiden#JudasPriest#BlachSabbath#ACDC
niedziela, 31 października 2021

Muzyczne szwendanie – cz.17

Dobry wieczór, dzień dobry ;)

Taaaa, a ten znowu. Przyznaję się, że ostatnio zacząłem gubić się w tym szwendaniu i dzisiaj postanowiłem sobie przejrzeć dotychczasowe spotkania i jakoś je ponazywać. Z początku chciałem edytować każde zamieszczone na łamach „na kanapie” i faktycznie zrobiłem jedno. Edytowanie, wpis w tytule i zapisz. Proste. Ale za chwilę, trafiłem na taki misz masz, że utknąłem i nie potrafiłem dosłownie sprecyzować co miałem wówczas na myśli. Ok, w większości przypadków pojawiał się jakiś temat przewodni, do którego próbowałem dopasować kolejny numer, a potem następny, ale zdarzały się też takie gdzie trudno powiedzieć co autor miał na myśli. Tak, szwendał się. W każdym razie, postanowiłem nie mieszać w tytułach i stworzyłem sobie plik z notatnika, gdzie na swój sposób dorzuciłem potrzebne mi drogowskazy. Jest ok, póki co. Dalej się okaże.

 W ostatnim tygodniu była 30-ta rocznica numeru „Hellraiser” Ozzy Osbourne’a (płyta „No More Tears) i z tej okazji powstał nowy teledysk. Gościnnie, oczywiście Lemmy Killmister , który ten właśnie utwór umieścił rok później na płycie Motorhead – March ör Die (1992). Ufff, mamy wszystkie dane więc…

Grafika trochę w klimacie teledysku Iron Maiden (The Writing On The Wall)… Jest? Proszę o potwierdzenie bo może już świruję? Nie, jasne że jest, prawda?

I tak sobie teraz przypomniałem, że Lemmy z Ozzym przecież na tej samej płycie Motorhead mieli jeszcze jeden wspólny numer. Nieco wolniejszy, łagodniejszy. Oto i on (nie znalazłem lepszej wersji).

Slash się nawet pojawił. Lubię takie spotkania gdy na scenie, czy w studiu nagraniowym spotykają się muzycy, którzy… i teraz nie wiem jak to wyrazić słowami. Chodzi mi o to, że każdy z nich jest/był mega gwiazdą, mają po ileś tam setek tysięcy fanów, a może i więcej, i mimo, że  tworzona przez nich muzyka gdzieś tam się ociera o siebie, to przychodzi w końcu pomysł „zróbmy coś razem”.

I jeszcze jedno takie spotkanie, Ozzy i Metallica z numerem Black Sabbath.

Niesamowite jest też w takich spotkaniach, że przy takich wydarzeniach, często zmienia się aranżacja numeru, przez co robi się ciekawsza instrumentalnie. Tu faktycznie, Metallica dołożyła kilka dodatkowych dźwięków przez co numer zrobił się bogatszy.

OK, teraz kolejne wykonanie. Znowu Metallica plus Lemmy i dwa numery Motorhead. Swoją drogą, wprowadzenie Jamesa Hetfielda potwierdza znaczenie postaci tego człowieka na scenie metalowych brzmień.

Damage case, utwór Motorhead i moja propozycja do nazwy zespołu, który współtworzyłem. Chłopaki grają do dzisiaj. Tzn. już bez koncertów, które skończyły się krótko po moim odejściu ale brną. Działają dalej. Czasem zdarza mi się zatęsknić za tamtym trybem życia. Ok, starczy.

 

To teraz zupełnie inaczej. Również będzie duet, spotkanie na szczycie. Chyba nawet wrzucałem go kiedyś na łamach „czego słuchamy?”… świetnie zrobiony miks.

Ale jest taki miks gdzie za każdym razem trzymam dzielnie tę gulę w gardle i nie pozwalam się jej wydobyć by czasem przy domownikach nie wyjść na mięczaka. Z resztą moja Żona też jak oglądała ze mną koncert ku pamięci, wymiękła przy dźwiękach. Swoją drogą to niesamowite, że muzyka, brzmienie instrumentów, płynący wokal potrafi doprowadzić do łez mimo, że nie jest się smutnym w tej chwili. Radość? Wzruszenie? Ale czym? Że ktoś nacisnął pasujące do siebie dźwięki? Nie jestem w stanie tego pojąć i ulegam…

To w podobnym tonie, Elton John i Axl Rose (Guns n Roses)

Meeega. Oglądaliśmy z Żoną ten koncert jakiś czas temu i zupełnie wówczas zapomniałem, że Bohemian Rhapsody będzie w wykonaniu tych artystów. Hehe aż krzyknąłem Axl! No przecież. To był jeden ze znaczących się idoli w moim życiu. Przez niego nosiłem kraciaste koszule przewiązane w pasie i czerwoną chustę na czole. Achhh. Ten sam duet. W wykonaniu utworu G’N’R.

Tak jeszcze wtrącę. Dzisiaj patrzę na swojego Syna, który niedawno skończył trzynaście lat. Nie widzę u niego takich fascynacji muzyką (mój trud poszedł na marne, kiedyś o tym napiszę). Teraz są komputery, gry online i weź tu wejdź do pokoju, gdzie kamerki relacjonują co się dzieje u Niego w pokoju. Zaraz wygoni, że wszyscy widzą, słyszą hehehe. Przebiorę się raz i będę paradować jak nie będzie słyszał siedząc w tych słuchawkach.

W tym samym czasie ja chwytałem pierwszy raz za gitarę, słysząc słowa mojego Taty „jeszcze pięć lat minie zanim coś zagrasz”. Wówczas się uparłem i dzisiaj potrafię. Prawie trzydzieści lat minęło od tamtych słów. Przewaliłem godziny na korytarzu, na zewnątrz mieszkania (było małe) żeby móc ćwiczyć i nie truć życia rodzicom. I udało się. Kilka lat później Tata był na jednym z moich koncertów z Damage Case. Czułem dumę i swoją drogą przyznałem mu w duchu rację. Minęło nawet więcej lat niż wstępnie założył zanim śmigałem na gitarze elektrycznej. Nigdy nie przyznałem mu w tej kwestii racji. Swoją drogą nigdy też nie zapytałem czy te słowa miały mnie wówczas zmobilizować do pracy, czy nie wierzył, że dam radę…

Starczy rozważań. Wracamy do niesamowitych spotkań… oooo i już tytuł będzie tytuł do notatnika względem tego spotkania hehehe.

Czy tam czasem na perkusji nie gra Phil Collins? No jasne. Ale numer. Ooooo i Clapton na gitarze ;) To jeszcze jeden jak mi tu podrzuca YT.  Z tego samego koncertu.

Tego numeru też nie powinno się pominąć w tym zestawieniu… Steven Tyler (Aerosmith) i dwóch utalentowanych wiolonczelistów.

Zbliża się trzecia, to dzisiaj przestawiamy czas? Buuuhaaaaaahhaa. To jeszcze posiedzę, świetnie się składa. Za trzy minuty doświadczę tej niesamowitej przemiany. Uwielbiam jak działa to w tę stronę. I buch, dokonało się, znowu druga na tarczy zegara. Bosko.

To lecimy dalej. Kto jeszcze z kim grał? Widzę, że to płodny temat i moglibyśmy pewnie tak do rana ale tego zestawienia nie słyszałem.

Ale koktajl się dzisiaj tworzy.

Swoją drogą muszę znaleźć ten koncert. Może zawierać ciekawe wykonania.

A ten numer? To Przecież klasyka.

A teraz jeszcze łagodniej, kiedyś podrzuciłem ten numer Żonie i chwyciło. Tak, wiedziałem, że lubi Eda ale w tym wykonaniu…

Nie mam pytań. Gdzie te cholerne chusteczki hehhehe.

Matko, powinniśmy już dawno kończyć, a tu się sypie numerami jak z rękawa. Jeszcze troszkę. Jeszcze wytrzymajcie.

Ten numer też już kiedyś puściłem, ale cóż, lubię do niego wracać. Magiczne zestawienie.

i na koniec zostały nam dwa numery, te które przechwyciłem potajemnie. Jeden z nich już kiedyś się pojawił więc z wiadomo, ze poleci jako pierwszy. Ten kolejny będzie zwieńczeniem tego wieczoru. Świetnie się to wszystko ułożyło. I pomyśleć, że miałem się położyć przed pierwszym zdaniem.

Gotowi na ostatnie numery?

Lecimy.

Tak, to ponadczasowy numer, a idąc tym tropem finał. Numer, który każdy git arnik kiedyś przećwiczył. Numer, który nadal tętni potęgą a w takim wykonaniu…

1989

dziękuję za uwagę, to było wyborne spotkanie, spokojnej niedzieli.

pozdrawiam - Michał

sobota, 23 października 2021

Muzyczne szwendanie – cz.16

Dobry wieczór,

 

Ten tydzień był straszny, pierwsze zmiany w pracy i od czwartej „duże oczy”. Tak na szóstą, ale po nockach poprzedzających ten tydzień nie tak łatwo jest się przestawić. Szczególnie pierwsza noc kiedy zwykle budzę się co dwie godziny myśląc, że to już. Niestety, często czekam z utęsknieniem na budzik, choć w ostatnim czasie olewam go i wstaję. Zwykle o czwartej. Cicho, żeby nie zbudzić nikogo. Naoliwiłem wszystkie klamki, zawiasy… dzisiaj wieczorem wszedłem do łazienki, machnąłem za sobą drzwi a one łiiiiiiiii. Żona spojrzała się na mnie widząc mój grymas na twarzy i szybko rozładowała napięcie… „nie dzisiaj”. Tak, jutro je ogarnę. To jakaś plaga. Z drugiej strony niesamowite, ile trzeba włożyć przygotowań by buszować po domu w nocy (tak jak lubię) nie zakłócając spokoju reszcie domowników. Taaa spokoju, po prostu nie drażnić i nie skupiać na sobie uwagi.

Ale wracając do czwartej. Dzisiaj jak podrzucił mi FB, w moim mieście odbył się koncert. Chciałem iść widząc jego zapowiedzi, nie spojrzałem na datę, a może nie przyswoiłem. Teraz już nie ważne. Innym razem. Tak, pewnie się w końcu uda. To kolejny na którym watro być choć raz.

SDM

To też znaczący etap w moim życiu. Jeszcze zanim rozpuszczałem włosy na scenie i szorowałem na gitarze elektrycznej. Gitara akustyczna ma swoją moc i w odpowiednim akompaniamencie robi cuda z Kobietami. Tak. Facet z gitarą itd. Niesamowite. Taki książę z instrumentem zamiast białego rumaka.

Jeszcze jeden?

To był ciężki numer do zagrania, ale ogarnąłem. Nigdy nie sądziłem, że taka muzyka może być zbudowana na tak trudnych i szybkich zmianach kolejnych gitarowych. Dało się, a efekt. Uuuuu. Rekompensował wszystkie bóle.

Ale teraz inaczej…

Ten numer nie potrzebuje komentarza i takiego nie będzie.

Na studiach odkryłem tego Pana – Roberta Kasprzyckiego i przepadłem…

To swoją drogą była podróż, która odcisnęła na mnie na tyle mocne piętno, że wiele lat później w jednym z ważniejszych wydarzeń w moim życiu, dałem upust i rozsiałem dalej. Do dzisiaj uważam, że jak ktoś potrafi grać takie numery na „pudle”, zagra wszystko. Potem już tylko kwestia prędkości i wytrzymałości.

I jeszcze inaczej

Ten gitarzysta, Maciej Kortas swego czasu pomagał mi nastroić moją pierwszą „ruską” gitarę kupioną z miejskiego rynku, gdzie oprócz warzyw, kwiatów, można było wyrwać takie cuda. Później też jako pierwszy mnie wytatuował, ale to już inna historia.

To jeszcze jedna Grażynka…

Pamiętam też jedne wakacje. Miałem już rodzinę, jeździliśmy naszą czwórką…

Wtedy na czasie była ta piosenka

ale wówczas i teraz nie wiem czy dobrze pamiętam, bo słuchaliśmy te płytę na okrągło i gdy tak jechaliśmy po kilku godzinach już wszyscy znali ją na pamięć i dopiero wtedy zaczęła się zabawa.

ale jeszcze jeden Pan. Fakt, że to moja Siostra odkryła przede mną ten kierunek. Zwykle to jako ten starszy podrzucałem drogowskazy, a tu nagle trach! Tyle, że zupełnie przypadkiem, znowu to Brat zasłużył się zupełnie przypadkiem w bliskim spotkaniu w Gdyni, taaaaaak to ja, jakieś 7 lat temu, jeszcze ponad 20 kilo nadwagi i broda dopiero co raczkująca.

Znacie tego Pana? To wróćmy do jednego numeru, który już dzisiaj poleciał, albo nieeee… za chwilę. Jeszcze męskie granie… Oto proszę. Marek Dyjak gościnnie.

i ten wspomniany – MEGA warty uwagi, głos, nuta, ach…

Mistrzostwo, z Jandą byłaby to totalna rozpierducha…

Ale kiedyś trafiłem na numer, który nawet śmiało udostępniłem na swojej tablicy FB. No cóż, nie spotkał się z dużym zrozumieniem wśród moich znajomych. Nikt, uwierzcie nikt nie polubił postu z tym numerem. Mimo to, urzekł mnie. Słucham go teraz i uważam, że to mistrzostwo. Może czegoś nie słyszę, albo za dużo. Jeśli coś, sprowadźcie mnie na ziemię.

Już widzę, że dzisiaj za dużo używam słowa „mistrzostwo”… przepraszam, postaram się być bardziej powściągliwy, ale ta muzyka. Dobra wyprostuj się, popraw krawat, koszula Ci wystaje hehehehehe

 Dobra to powoli wracamy, zapętlamy choć trochę kosmicznie.

I finał, nie będzie SDM, choć mógłbym wysypać tu multum numerów, które kiedyś grałem. Chciałem połączyć w tym wieczorze czasy studiów, pierwszych fascynacji poezją śpiewaną z chyba najbardziej dojrzałą decyzją życiową.

Tak to było, parę dni temu minęła 14-ta rocznica ale wtedy to był odpowiedni moment, by uzewnętrznić poezję… Kiedyś nawet na FB wrzuciłem ten numer i... cóż, żadnej reakcji. Nikt, widocznie nikt nie usłyszał wtedy tego co ja.

i to tyle na dziś…

A pewnie, jak za każdym razem rano mógłbym dosypać do tej puli jeszcze kilka numerów, tyle, że nie byłoby to już takie spontaniczne. Cóż, coś za coś.

Kładę się, 

Dobranoc, choć za raz dzień dobry.

a jednak zapętliło się... dzisiaj bym nie zasnął w innym układzie...

 

niedziela, 26 września 2021

Muzyczne szwendanie – cz.15

Dobry wieczór,

zacznę nieco inaczej, bo przed chwilą nadrobiłem zaległości wobec wszystkich powiadomień wiszących „na kanapie” i między innymi pojawił mi się wpis o Synu i koncercie bydgoskiego rapera. Tak, @Wiesia umieściła ten tekst na swoim blogu i tak się przypadkiem złożyło, że od tygodnia wałkuję jeden numer w podobnym klimacie. Nie wiem, nie sięgnąłem głębiej kto to jest, podesłał mi go Szwagier, a zwykle jak sobie coś wysyłamy to nie ma złudzeń, numer trzeba ogarnąć na poważnie.

Cóż, to nie mój ulubiony styl muzyczny, ale przecież każdy kto tyka się muzycznych dźwięków tworzy coś wyjątkowego. A przynajmniej w swoim odczuciu. Tutaj poraził mnie jeden, zdecydowanie przekonujący bodziec w postaci żywych instrumentów. Pomijam gitarę, perkusję, ale te smyczki?!

 

 

Nie wszystkie słowa wychwyciłem, ale Panie z sekcji smyczkowej… Muzycznie biorę to w całej swojej okazałości. Ciekawy klimat. Zmiany tempa, stopniowanie, mocniejsze elementy, zwolnienia. Fajnie skomponowany numer.

 

Szwagier wysłał mi ten numer z pytaniem „Co przykuwa Twój wzrok?”… Zgłupiałem, zasłuchany w dźwięki wysłałem mu obszerną odpowiedź opisującą lata dziewięćdziesiąte jak metal łączył się z rapem, że tak już było, że to nic nowego, tzw. stara szkoła. Ale po chwili wróciłem do pytania, aaa wzrok… Cóż, to zmieniało postać rzeczy. Druga Pani od lewej odpowiedziałem.

 

Jak widzicie, muzyka czasem przesłania pole widzenia. W moim przypadku zdarza się to często. Jak coś leci w tle i przykuje moją uwagę, to następuje przemiana. Zamykanie drzwi, uciszanie domowników. Po kilku minutach wszystko wraca do normy, znowu można ze mną rozmawiać hehe.

 

Wracając do Szwagra, również mu wysyłam swoje znaleziska. Zwykle spotykamy się na dłuższy wieczór średnio dwa razy w roku i to w zupełnie nam wystarcza. To są weekendy kiedy znikamy i wówczas nasze Żony nas nie lubią. Mimo to, osobiście lubię takie duchowe oczyszczenie.  

 

Kiedyś wysłałem mu numer. Znacie pewnie „Alice In Chains - Would?”

Podrzucam zapobiegawczo w roli przypomnienia albo zapoznania się.

 

 

A teraz nasza polska wersja…

 

 

(ten w czerwonych spodniach z lewej strony widowni chyba jest nieprzekonany)

 

Genialny wokal i muzyka… potrafię doceniać inne gatunki niż metal. Ale wracając do smyczków. Posłuchajcie ten numer, to jest dopiero esencja różnych dźwięków. Numer z tych idealnych, względem czasu, różnorodności i wykonania.

 

 

Taaak to ten wokalista z któregoś z ostatnich Żywców. To co zamieszczam było grubo przed, ale dopełnijmy całości, choć nie do końca, bo pierwszy numer jaki usłyszałem odbywał się na balkonie, a Pan od elektroniki był bez koszulki w samym plecaku. Dobrze się rozwinęła ta przygoda.

 

Żywiec 2019

 

 

Tak, Polacy też potrafią…

 

 

i tu można siać setki przykładów, ale są również zespoły, które nie wybiły się spod metalowej kurtyny i przez styl zostały w kraju. Albo ten, to przecież muzycznie brzmi prawie jak amerykańska Pantera.

 

 

TSA wrzucę dla rozluźnienia.

 

 

To chyba wszyscy znają…

 

 

i kolejny z nowym wokalistą, daje radę, byłem na ich koncercie w tym składzie. Numer, jeden z tych do których można wzdychać i robić wiele innych rzeczy.

 

 

Jeszcze KAT oczywiście, do dzisiaj temat wielu kłótni, poróżnień. Obecnie chyba stanęło, że mamy dwa zespoły pod tą nazwą. Ten podstawowy jak dobrze rozumiem i ten drugi z Romanem Kostrzewskim na wokalu, który wraz z basistą i perkusistą odeszli z podstawowego składu. To długa i zagmatwana historia. Bo skoro został w pewnym momencie sam gitarzysta to jaki z niego zespół? Wyglądałoby to jakby to On wyleciał. Nie zagłębiałem się. W każdym razie na dziś dzień są dwa KAT-y. Z Romanem Kostrzewskim i tym co pozostało i się odbudowało. Osobiście, co jakiś czas bywam na koncercie Kat i Kostrzewski. Reszta mnie nie interesuje.

 

Tu jednak przed rozłamem. Najlepiej, uwiecznione wykonanie do dzisiaj. Genialne.

 

 

„Okręt mój płynie dalej, gdzieś tam
Serce, choć popękane, chce bić

nie ma Cię i nie było

jest noc

nie ma mnie i nie było

jest dzień”

 

Doskonały tekst. Wcześniej jeszcze ”daję Ci moją łzę”…

 

To jeszcze jeden od którego rzeczywiście zaczęła się moja przygoda z KAT

 

 

 

Na koniec mój numer jeden. Szybko, bluźnierczo, jak na zespół przystało. Na koncertach brzmi to jeszcze potężniej.

 

 

Nie mam zielonego pojęcia jak w tym ujęciu zatoczyć koło. Wszystko co dzisiaj podesłałem było polskie.

To od początku. Bass Astral X Igo, ten który pierwszy raz usłyszałem i popchnął mnie dalej.

 

 

Dobranoc Państwu ;)

 

PS. na deser jeszcze inny wariat. Mam słabość do multiinstrumentalistów. Z drugiej strony z takim zapleczem technicznym, też bym się pobawił. Będzie niespodzianka!!!

 

 

i

 

 

a potem poszło w tę stronę

 

 

i skoro wszyscy czytamy książki nie mogłoby zabraknąć tego numeru…

to będzie idealne zakończenie tego wieczoru.

 

 

 

Dziękuję, za wspólną podróż i dotrwanie do jej końca.

 

M

Archiwum

© 2007 - 2024 nakanapie.pl