Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
57 obserwujących. 47 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj około godziny temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
57 obserwujących.
47 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj około godziny temu.

Blog

sobota, 13 sierpnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 42

(23:54)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Oooo Matko, to chyba jeden z dłuższych weekendów na przestrzeni ostatniego roku (oczywiście poza  minionym urlopem) jaki mam przed sobą. Trochę wyjdę przed szereg, bo w końcu jestem ciągle podczas lektury „Giganci wód i rocka” Adriana Smitha – gitarzysty Iron Maiden, ale zbyt mocno mnie rozpiera muzyczne żebym utrzymał to w sobie. Sama książka, cóż, jak dotąd minęła się dość mocno z moimi oczekiwaniami ale póki co, nie powiem nic więcej, doczytam, wówczas pewnie napiszę coś więcej.

 

A tym czasem sięgnijmy daleko, do sławnego numeru, w którym miał swój udział, dla niecierpliwych 05.00 minuta numeru.

 

 

Rob Halford (wokalista Judas Priest) w swojej autobiografii również wspomina ten projekt i napis jaki był przed wejściem do studia –  „We are all The Stars Hear’n Aid” –  uwieczniony podczas teledysku. Ktoś mądry zapraszając w jedno miejsce tylu muzyków, doskonale wiedział jak taki mix może się skończyć. Ale reakcja odniosła sukces, bo każdy z frontmanów, instrumentalnych wirtuozów, zostawił swoją pychę na zewnątrz i już w środku, wszyscy byli równi. Doskonałe, co widać na załączonym obrazku.

 

Tak, Adrian Smith od drugiej płyty – „Killers” był członkiem zespołu Iron Maiden. A potem już poleciało. Ale jak każdy gitarzysta, dłubał dźwięki „do szuflady” i dzięki takim twórczym posiedzeniom mamy min. tę perełkę…

 

 

Ironi mają to do siebie, że podczas procesu kreowania kolejnych płyt tworzy im się nadmiar pomysłów i niestety nie wszystkie numery trafiają na półkę z zafoliowanym albumem. Z czasem można je znaleźć na tzw. B-side’ach gdzie umieszczone są numery, które nie trafiły do podstawowej set listy. I takim właśnie jest „Reach Out” gdzie nawet Adrian Smith śpiewa, a numer pochodzi z sesji podczas tworzenia płyty „Somewhere in Time” (1986).

 

 

W chórkach oczywiście Diskinson ;) Jak teraz słucham, utwierdzam się w przekonaniu, że numer faktycznie nie pasuje do reszty tych zamieszczonych na płycie. Odbiega nastrojem, więc B-side to odpowiednie dla niego miejsce. W sumie to sama zmiana wokalu mogłaby sporo namieszać w harmonii całego albumu. Dobrze jest jak jest ;)

 

Ale Iron Maiden to jednak nie jedna ścieżka, którą wybrał Smith. Po płycie „Seventh Son of a Seventh Son” (1988) odszedł z zespołu i założył solowy projekt A.S.A.P gdzie oczywiście również śpiewa.

 

 

Dobry numer, drażni mnie ilość elektroniki w tle, ale rytmicznie i wokalnie się buja. Lekko i przyjemnie. Podobnie jak w „Reach Out” refren to najmocniejszy punkt numeru.

 

W 1995 roku Smith odpuścił wokal i stworzył kolejny projekt Psycho Motel. To szmat czasu bo w międzyczasie Ironi wydali cztery kolejne albumy. Jako Psycho Motel stworzyli dwie płyty. Pierwsza to „State of Mind” mega instrumentalny walec. Ciężka, powolna, a perkusista co jakiś czas akcentuje moim ulubionym pod względem dźwięku talerzem. Ciągle daleko od Ironów, ale już nieco bliżej do kolejnych płyt, które miały namieszać w świecie muzycznym pod wodzami innego eks-muzyka Iron Maiden. Pierwszy numer wystarczy ;)

 

 

Przesłuchałem drugą płytę Psycho Motel, ale jest o niebo/piekło lżejsza od poprzedniej. Muzycznie wszystko pasuje, wokalu ciągle nie przyswoiłem. Nie można trafnie ocenić płyty po jednym odsłuchaniu (to w końcu mój pierwszy odsłuch). Może jeszcze kiedyś usiądę do tego albumu. Zaintrygował mnie jeden numer, uwaga ciekawostka dla głębszych słuchaczy. @Mackowy powiedz, że to słyszysz! Ten wstęp, rytmika i oczywiście brzmienie.

 

 

Dodajemy do pamięci i czekamy bo muszę zapowiedzieć, albo nie bo ucieknie. W międzyczasie z Ironów również oddelegował się Bruce Dickinson (wokalista) by rozpocząć solową karierę. Przeskoczę troszkę by przyrównać numer, więc parę płyt później…

 

 

To nie jest idealne punkt w punkt ale przecież… Tak, na tej płycie też tworzył numery Adrian Smith. ”Kiling Floor” to jeden z moich ulubionych na tej płycie, choć cała jest genialna.

 

Ale wracając do solowych płyt Diskinsona, gdzie po pewnym czasie jak już zdążyliśmy się przekonać miejsce gitarnika objął Smith, to wcześniej była „Accident of Birth” (1997), a wraz z nią.

 

 

świetny numer… to jeszcze jeden.

 

 

Ok. Nastał w końcu 2000 rok i ten moment kiedy i Dickinson, i Smith wrócili do Iron Maiden. Cóż Smith miał sumienie czyste, bo tylko zasilił skład zespołu rozkładając od teraz moc na trzy gitary i nieśmiertelny bas. Z wokalem, była już nieco inna historia. Nie można podzielić sceny na dwóch frontmanów, więc Blaze Bayley musiał ustąpić tronu, co jak wspomina było mega ciosem.

 

I wtedy nadeszła płyta, która zmieniła dotychczasowe postrzeganie składów metalowych zespołów. Standardem były schematy wokal, dwie gitary, bas, perkusja, ewentualnie śpiewający bas, ale nie trzy gitary?! Cóż, Iron Maiden poradziło sobie z tym „nadmiarem” doskonale, więc posłuchajmy. Numer z płyty, baaa numer, którego pierwsze takty spłodził Adrian Smith.

 

 

Genialny numer. Pamiętam jak zrobiłem wielkie oczy kiedy pierwszy raz  obejrzałem oficjalnie wydany koncertu z Rock in Rio z 2001 roku. Tu powoli zaczynał się rodzić spektakl jaki będzie nieodzowną częścią podczas przyszłych tras koncertowych. Przybywało rekwizytów, a numery stawały się kolejnym aktem w tym widowisku. Grają do dzisiaj, ale Adrian Smith w dobie światowej pandemii oraz przerw pomiędzy nagrywaniem, odskoczył w bok z kolejnym projektem.

 

 

To jeszcze jeden, ciut bardziej energiczny.

 

 

Na koniec połamiemy schemat, choć może niezupełnie. Będzie to numer, uwaga stworzony przez Adriana Smitha, wydany jako numer z płyty Iron Maiden, ale w wykonaniu Smith / Kotzen (2:18 powinno się rozpocząć).

 

 

To tyle na dzisiaj, dziękuję za uwagę.

(02:50)

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

Tagi:
#Smith#muzyka#muzyczne#szwendanie#heavy#metal#rock
niedziela, 7 sierpnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 41

(02:22)

 

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Czekam sobie właśnie aż moja małżonka wróci z panieńskiego więc trzaskam płytę za płytą. Swoją drogą, skończyłem niedawno czytać książkę „Wyznanie” Roba Halforda, wokalisty brytyjskiego zespołu metalowego Judas Priest. Ja coś mam z tymi Anglikami. Iron Maiden, Motorhead, Queen a ostatnio też przecież The Beatles. Gdzieś pomiędzy w moim sercu zawsze był i Judas Priest, a książka cóż, długo się do niej zbierałem. Jak to zwykle w takich chwilach bywa, bałem się, że może zaburzyć mój przez lata wykreowany obraz i dojdzie do zgrzytu… Ale recka już napisana więc przejdę do prezentacji, nie Judasów, bo to już przerabialiśmy podczas dziewiątego spotkania na łamach Muzycznego szwendania. Niech poleci… zaczniemy spokojnie ;)

 

 

Tak to często jest, kiedy muzyk czuje się nie do końca spełniony pffffu, chciałby poszerzyć swój horyzont i zrobić tzw. skok w bok. Powyższy numer, ba jak i cała płyta pasowałaby do klimatu Judasów, ale stało się jak się stało. Głupio wyszło i tyle, w książce Halford opisuje dokładnie ten czas kiedy był poza głównym kręgiem.

 

To klasycznie, kiedy to Rob został poproszony przez  Sharon Osbourne, aby zastąpił Ozzy’ego podczas jednego z koncertów Blach Sabbath. To właśnie tutaj nasz bohater zaliczył wtopę i nie w punkt wszedł z ostatnią zwrotką. W książce ubolewa nad tym faktem, bo kiedy jak kiedy, ale jemu zdarzyło się w jednym z najbardziej rozpoznawalnych numerów wszechczasów.

 

 

i jeszcze jeden, chyba mój ulubiony z repertuaru Black Sabbath

 

 

Sam Halford wygląda jak taka wróżka/elf hehe

 

Ale wracając do początku „skoku w bok” względem Judas Priest, pierwszy projekt Halforda to zespół Fight a zatem drugi numer z płyty „War of words”. Bardzo dobra płyta, powolna i ciężka.

 

 

i ballady z których znani są Judasi

 

 

Mało będę gadał, bo i godzina późna więc nie powinienem zakłócać ciszy nocnej. Ale numer mega, niesamowity wokal, falsety ach. Dzisiaj będzie szybkie rozdanie, Żona już śpi, wróciła cała i zdrowa ;)

 

Jeśli chodzi o zespół Fight druga płyta już nie utrzymała fali, którą niósł pierwszy album. Mimo to podoba mi się na niej brzmienie gitar. Jest takie siarczyste, piaskowe.

 

 

I na tym też nie koniec, bo Rob Halford postanowił jeszcze bardziej uciec od podstawowych ram metalowego nurtu w stronę… właśnie, jeszcze bardziej odległego względem klasyki metalu.

 

 

To właśnie numer, który miał już jawnie ukazywać, że Halford jest gejem. Niesamowite, że krył się będąc przez 25 lat w Judasach i dbał by nie wpaść z żadnym incydentem, którym mógłby zdyskredytować zespół. Najlepszy tekst jaki pada wówczas w książce, to chyba ten od chyba fanów… Brzmiał on mniej więcej tak „już dawno to wiedzieliśmy debilu”. Fakt, ubiór Halforda podczas koncertów, był bardzo wymowny.

 

Ok, to teraz niespodzianka. W roku 2000, kiedy Haford wydał ostatnią swoją solową płytę i zaprosił do udziału jeszcze jednego muzyka, który dopiero co powracał do macierzystego zespołu po podobnym „skoku w bok”. Puściłem dzisiaj młodszemu Synowi i skumał kto tu śpiewa. Jestem dumny ;) Lecimy…

 

 

Kto poznaje wokal? Bez ściągania ;)

 

Znalazłem też zapis z jakiegoś koncertu, ale to zepsułoby zabawę. Ten akcent utwierdza mnie w przekonaniu, że metal to jedna rodzina, wyjątkowa więź. Swego czasu natrafiłem na dość jasny cytat, jak to było? A wiem, to był wers z numeru Manowar.

 

„If you're not into metal, you are not my friend”

 

I dowód…

 

 

Wracając do Halforda. Choć ta ostatnia płyta była bardzo dobra, cieszę się, że jednak powrócił do grona Judas Priest i tak jak inny brytyjski zespół zaliczył mega powrót. To tyle, w miarę się ogarnąłem z czasem. Ostatni numer. Wielki powrót, choć mógłbym równie dobrze wrzucić całą płytę. OK. Jeden numer. Te dźwięki same ze sobą rozmawiają. Nastrajają na to co za chwilę nadejdzie, choć to niestety ostatni numer na płycie. Doskonałe zwieńczenie poprzednich numerów. Wolny, melancholijny numer. Świetne partie wokalne. Uwielbiam rozłożyć się przy nim na kanapie. Odpalić winyl, wszystkie głośniki w pokoju i odpłynąć.

 

 

Ok, czas spać.

 

(04:55)

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

Tagi:
#heavy#metal#Judas#Priest#Halford#Fight#2wo#muzyka#muzyczne#szwendanie
niedziela, 31 lipca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 40

(00:54)

 

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Koniec urlopu, o zgrozo! Kup sobie dodatkowe książki, mówili. Będzie fajnie, będziesz miał mnóstwo czasu na czytanie mówili. Nieee, nie to żebym nie dotknął książki przez ten czas, bo musiałbym Was okłamać. Tak, za pierwszym razem miałem w dłoniach książkę, jak pakowałem ją na wyjazd z rodziną, potem jak położyłem ją na stoliku przy łóżku no i jak pakowałem ją z powrotem. Później, już w domu, też miałem kontakt z książkami rozdzielając wg nowego porządku jedną z półek. I to tyle, szaleństwo.

 

W to miejsce nadrobiłem mnóstwo filmowych zaległości i dzisiaj ruszyłem z muzycznym klimatem. Temat dość stary, bo dokument ukazał się podobno w 2021 roku a za sterami stanął sam Peter Jackson (to ten od pierścieni, Mordoru i Hobbitów). O tym jednak dowiedziałem się dopiero dzisiaj. Wcześniej widziałem jedną, dość niezrozumiałą zapowiedź tego projektu.

 

 

Na tamtą chwilę nic mi to nie mówiło, poza przykuwającym uwagę pamiętnym dachem. Teraz widzę, że w zapowiedzi padło nazwisko Petara Jacksona, ale wówczas tego faktu nie uchwyciłem. Z drugiej strony co ma Zalewski do Beatlesów? Raczej nic, poza nieczytelną reklamą, bo ta już oficjalna wyjaśniała już wszystko.

 

Uwaga, petarda!

 

 

Serial ukazujący twórczy miesiąc z życia Beatlesów. Samo określenie serial może wprowadzać lekkie zamieszanie, bo to przecież tylko trzy odcinki, ale… Właśnie, w tym przypadku nie w ilości mierzymy tu wartość, a w ich długości. Łącznie mamy około ośmiu godzin materiału. Na chwilę obecną, został mi ostatni odcinek, nieco ponad dwie godziny, zawierający przygotowania do kulminacyjnego występu.

I to trochę jak z ewolucją, najpierw era kamienia, potem nowe odkrycie, kolejne, aż do udoskonalonej wersji, tyle że tutaj świetnie został ukazany proces twórczy.

 

 

W takim klimacie jest zbudowany cały dokument. Pokazuje zespół, który ma miesiąc na stworzenie nowego albumu. Ma za sobą dziesiątki hitów, wzloty i upadki, mniejsze czy większe afery. Czują się i mają świadomość, że są gwiazdami swojego nurtu. A jednak nie jest tak kolorowo. Są kłótnie, mediacje i kompromisy i bardzo widoczny nacisk tych, którzy za te spotkania płacą.

 

Niesamowity dokument i tak jak nigdy nie zagłębiałem się w twórczość The Beatles tak dzisiaj chłonę i szukam kolejnych dźwięków.

 

 

To jeszcze z tych początkowych prób, pod szyldem poszukiwania dźwięków, a tu kilka dni później.

 

 

I tak to właśnie wygląda. To takie podglądanie zespołu jak tworzy, rozmawia ze sobą, próbuje, powtarza jeden moment kilka razy. Piękne. Mówiłem już, że to niesamowity dokument? Taki jest i jak się doczytałem płyta nad którą wówczas pracowali, niestety była ich ostatnią.

 

 

Moje dotychczasowe, niecałe sześć godzin spędzone przy tej projekcji pokazało, że zespół The Beatles to kumulacja świetnych muzyków, baaaa multiinstrumentalistów. Każdy z nich potrafi(ł) grać na kilku różnych instrumentach. Paul McCartney siadał za perkusją, a znowu Ringo Starr dołączał się do klawiszy. Często podczas prób zamieniali się funkcjami i to podkreślało ich klasę. Rozumieli w ten sposób „robotę” kumpli z zespołu. Kiedy coś nie trybiło, w moment wiedzieli gdzie leży przyczyna.

 

W dokumencie pomiędzy próbami, Panowie przywołują mnóstwo starszych numerów (to końcówka ich kariery płytowej, więc zaplecze jest już obfite). To około 170 numerów, które usłyszymy w postaci jednej zwrotki, refrenu czy zapętlonym akompaniamencie podczas czytania najnowszych ogłoszeń z gazety. Wszystko podczas prób, z filiżanką kawy, czasem mocniejszego trunku w szklance i słodkości.

 

 

I to nie tylko numery z poprzednich płyt zespołu, a także coverowe aranżacje znanych w tamtym czasie tytułów.

 

 

albo ten

 

 

Takich akcentów jest mega dużo, które w jakimś stopniu pokazują ich fascynacje muzyczne. A i w rozmowach przewijają się nazwiska takie jak Clapton czy Dylan. Kawał historii, bo to rok 1969 a ma się wrażenie że w tamtym okresie wydarzyło się już wszystko.

 

Jeszcze jeden twórczy przykład…

 

 

i finałowa wersja

 

 

poszły napisy więc to koniec podchodów do finału, kultowego występu na dachu, a zatem polećmy…

 

 

W niedzielę będę oglądał ostatni etap tej historii ale już widzę, że poszczególne numery mają kilka wersji. Ciekawe czym będą się różniły…

 

To kolejny

 

 

i ostatni numer „z dachu” na dzisiaj… ten najbardziej kluczowy, który miał być symbolem płyty, choć później stało się inaczej…

 

 

„The Beatles: Get Back” to dokument, który rozbudził mnie emocjonalnie. Dotknął sfer tych najbardziej wrażliwych. Pokazał magię muzyki i ludzi, którzy potrafią ją okiełznać. Ludzi, którzy tak mocno indywidualni potrafili stworzyć coś niesamowitego. Nie bez zgrzytów oczywiście, ale i tak należą się im wielkie brawa. Ostatnia płyta The Beatles miała nazywać się od numeru „Get back”, ale tak się nie stało, bo na niej znalazł się przecież inny, wielki numer.

 

 

To tyle i dziękuję za dzisiejszą czterdziestkę naszych spotkań, ja przy podobnej okazji takiego świętowania kupiłem swój pierwszy gramofon, dzięki któremu do dzisiaj pogłębiam muzyczne doznania.

 

(03:55)

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

 

Ps. Jeden numer nie daje mi spokoju... posłuchajcie i powiedzcie z jakim wykonawcą Wam się kojarzy, albo ja już kompletnie odleciałem.

 

 

Ja mam swój typ, po tzw. pierwszej nutce hehe. Ale refren też mocno podobny. Czekam na Wasze typy ;)

Tagi:
#Muzyczne#Beatles#rock#sesja
środa, 27 lipca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 39

(23:32)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Taaadaaam i jestem z powrotem. W ramach urlopowych uniesień wyjechaliśmy na kilka dni do Giżycka. Mega miejscowość, fajny klimat, a hotel St. Bruno – strzał w dziesiątkę. A i stała się rzecz najgorsza z możliwych. I był też tam Pan @Johnson, tyle, że minęliśmy się niestety. Może faktycznie powinno się podrzucić kiedyś temat spotkania w szerokim gronie kanapowiczów. Wyobrażacie sobie? Wklepiemy na mapę kto skąd pochodzi, wyznaczymy średnią odległość dojazdu i wyznaczymy punkt spotkania. To byłoby dopiero wydarzenie. ;)

 

Dobra, wróciliśmy, remont u mnie skończony, powiedzmy, bo ta reszta i tak zostaje na moich barkach. Póki co nie myślę o tym. Dzisiaj wieczór muzyczny. Aaaa, jeszcze jedno. Jak już byliśmy w hotelu, młodszy Syn (tak był z nami, swoją drogą ostatni raz!!!), wiedząc, że mam ze sobą laptopa zapytał już po drodze „Tato, a będziesz coś pisał w hotelu?”… Już widziałem te Jego oczy i kłębiące się w głowie myśli typu „Jak wytrzymać ze starymi?”. Tak właśnie chciałem wytłumaczyć moją nieobecność w ostatnim czasie ;)

 

Ale muzyczka… bo tego brakowało mi najbardziej. A dzisiaj? Zacznijmy tak.

 

 

To zespół, który na mojej ścieżce poszukiwań muzycznych narobił niemałego bałaganu. Kolesie z odkrytymi klatami, motory na scenie, skórzane odzienia. Niby wszystko się zgadzało. Ale wokal tutaj był mega inny od tych, które do tej pory miałem okazję poznać. Manowar wzbudzał we mnie zupełnie inne, dotąd nieodkryte emocje. Był zagadką, był kolejną opowieścią, w którą brnąłem z każdym kolejnym numerem. To jeszcze raz z tej samej płyty, mistrzostwo świata.

 

 

Tak chciałem numer live i niby jest, ale ze wspomagaczami. Widzę w sumie 3 perkusje oraz dodatkowych gitarników, więc pewnie to jakiś okolicznościowy koncert. Ale to ty tylko podkreśla rozmach jaki sobą prezentują. Motory na scenie, na którą pewnie wjechali jak niegdyś Rob Halford z Judas Priest. W ich numerach rozwala mnie zmiana nastrojów. Jest czas na wszystko. Na melancholię, delikatne dźwięki i za chwilę mocniejsze uderzenie w trzymającej się koncepcji melodii. Tutaj dużo popisów, przez co i numer trochę dłuższy od oryginału, ale słyszycie chórki???

To była pierwsza płyta jaką usłyszałem, więc jeśli chodzi o chronologię, zacząłem doskonale. Nie ukrywajmy, słychać w numerach gloryfikujące tony, chóry, chwytliwe refreny a dokładając stylizację sceniczną czy nawet tą okładkową z płyt studyjnych, bardzo blisko tu do wikingowskich okrzyków. Valhalla często wspominana w tekstach, tylko potwierdza obraną ścieżkę.

 

 

Oj pasowałaby ta ścieżka do serialu Wikingów za czasów Ragnara Lodbroka.

 

Ale to wszystko ciągle nic, bo to co Panowie z Manowar mieli w zanadrzu na kolejne płyty musiało w końcu wykipieć i roznieść się, w tym przypadku upojnym dźwiękiem. I chyba rok, może dwa lata temu (nie pamiętam) udało mi się kupić taki oto zestaw w limitowanej wersji.

 

 

Zatem polećmy chronologicznie, niech będzie koncertowo.

 

 

Niesamowity klimat, ale to jeszcze nic. Rozgrzewamy się. Dawno temu obejrzałem film zza kulis podczas jednej z trasy Manowar. Wtedy jeszcze nie graliśmy koncertów z DC (Damage Case). To były czasy Defekatora i nagrywaniu własnej kasety. Ale ten dokument pokazywał to co chciałem zobaczyć. Koncerty, mnóstwo ludzi pod sceną i te kobiety, które członkowie zespołu niemal porywali spod sceny, a one nie miały nic przeciwko. Potem imprezy do rana i od nowa, kolejny koncert itd. Nie miałem wówczas rodziny więc moje marzenia były bardzo lekkie. Zespół i możliwości. Taaaaa.

 

 

Świetny numer… tak sobie teraz myślę, Stephen King ma książkę, a nieee, już widzę „Carrie” to zupełnie co innego. Choć muzycznie numer mógłby pasować do sceny podczas balu hehe.

 

To jeszcze jeden z tej płyty.

 

 

Uwielbiam takie tempa w numerach, chodzi mi o to szybsze w refrenie. Tutaj znowu czuć ten wojowniczy wokal.

Dobra ostatni (z tej płyty), totalny armagedon.

 

 

To jest niesamowite, trzech muzyków. Gitarzysta, basista i perkusja. To co robią poza wokalem to jakaś magia. Tak wiem, że Motorhead też grali w trójkę. Hehehe Dc też. Ale tutaj, tempo, moc. Rewelacja. Ale tak jak podążamy po kolejnych płytach, tak też jesteśmy świadkami jak rozwija się zespół, jak zmienia swoje brzmienie, jak dokształca się technicznie by te numery były coraz głębsze. I następuje czas The Heart Of Steel, niesamowita płyta „Kings of metal” a wspomniany numer? Kamień milowy, idealna równowaga pomiędzy mocą a przesłaniem. Oj nie raz się poryczałem przy tym numerze, ale to zawsze tłumaczę, to nie emocje związane z dźwiękami a wspomnieniami jakie przywołują. Tu tkwi sedno łez.  

 

 

Doskonały numer.

O i ten, kiedyś widziałem w aranżacji Tolkiena, może znajdę. Mam! Słuchamy…

 

 

A kolejny numer proszę Państwa, to jak kiedyś pracowałem jako handlowiec wielkogabarytową stalą (metal to metal) miałem w komputerze ustawiony wygaszacz ekranu, który przewijał się „Hail, hail, hail and kill!!!” i wszystko było super, dopóki nie przyuważył tego jeden z dyrektorów centrali podczas jednej z wielu kontroli. Podobno zapytał tylko czyj to komputer, bo mnie wówczas nie było na stanowisku. Rozeszło się po kościach, ale później nagle została zablokowana wszelka ingerencja w ustawienia na wszystkich urządzeniach w firmie. Hehe.

Dobra a sprawcą całego zamieszania był ten numer… niesamowity.

 

 

Swoją drogą, Manowar to podobno najgłośniejszy zespół na świecie. Ta łatka została przypięta już ponad dwie dekady temu więc często w wywiadach poruszany jest ten temat. Nie znalazłem punktu zero i raczej nie będę brnął by ten fakt udokumentować. Musicie mi uwierzyć na słowo ;)

W następnej płycie uwielbiam ten numer… Znalazłem świetne połączenie numeru z kardami z filmu Conan z Arnoldem. Ach ten dźwięk mieczy.

 

 

I te zwolnienia, zmiany nastroju. Chwila oddechu, a potem znowu, strzał w pysk i jedziemy pełną mocą. Szorowane gitary, ciężkie bębny. Taktujące talerze i wokal do granic falsetu. Któż nie czuje przy takiej muzyce dopływu mocy? Dzisiaj wracając z hotelu machnąłem około 300 km za kółkiem. Całkiem niedawno zakończyłem moją sześcioletnią działalność, gdzie taką odległość połykałem codziennie, więc to nie jest jakiś szczególny wyczyn. Zwróciłem jednak uwagę, że radio w tle doskonale podtrzymuje świadomość tego co się wokół dzieje. Ktoś jednak do Ciebie gada a to jak się okazuje jest ważniejsze od muzyki. Przy dźwiękach łatwiej odlecieć we wspomnienia i to radiowe gadanie trzymało mnie dzisiaj w lejcach. Cóż, na współpodróżników nie miałem co liczyć, bo małżonka, jak widziałem w lusterku co chwilę odpływała, a znowu młody zatopiony był w telefonicznych konwersacjach. Ach życie.

 

Dobra to teraz kończący płytę, świetne połączenie z kadrami filmu „Braveheart”… Nic więcej dodawać nie trzeba. Musicie to poznać!

 

 

i jeszcze jeden z tych spokojnych ale już z kolejnej płyty…

 

 

Tak, zaraz kończymy. Może dociągnę do „normalnych” godzin hehe.

 

Niestety po tych płytach długo nie było nic. Minęło 6 lat względem kolejnej płyty, a w międzyczasie mój zapał i chęć nowości mocno osiadły. Tak już mam, że nie wychylam się powyżej jakiegoś albumu, albo to one są już takie, że słuchanie nie wzbudza tych emocji co kiedyś.

Ale znalazł się później jeden numer, który na moment dmuchnął w żagiel i wszystko było jak kiedyś. Nie będę go dłużej chował, niech leci…

 

 

Niesamowite emocje. Gitara z basem taka krocząca jak maszerująca armia i wokal dodający im polotu. Potem czas na odpoczynek, rozstawienie się na polu walki, przygotowanie i… Ogień!!!

 

Mógłbym tak interpretować każdy numer, kiedyś się w to nawet bawiłem. Puszczałem numer i nie zważając na słowa przedstawiałem obraz jaki dyktują mi dźwięki. Fajna zabawa, polecam.  OK, to tyle, dalszych płyt nie słuchałem więc nie będę świrował, że cokolwiek o nich wiem, ale…

Posłucham sobie w tle wokalistę, bo nie jestem pewny czy On jest godzien naszego spotkania i zaraz wracam. Cholera, moglibyśmy poprzedni set machnąć w jego wydaniu i nie poczulibyście większej różnicy, no dobra przesadzam, Erica Adamsa nie da się wokalnie podrobić, ale robi to wrażenie. To co? Lecimy?

 

 

Tu nie będę za dużo gadał, tu trzeba słuchać… świetny wokal i oczywiście muzycy.

 

 

Mam szczękę pod stołem, później poszukam.

Dobra, podnieśmy poprzeczkę do kamieni milowych.

 

 

OK, tu faktycznie nie miał miejsca by rozwinąć się wokalnie, choć całkiem nieźle radził sobie z dołami, aż mi dudni w słuchawkach, tzn. rezonuje. No dobra, w końcówce pokazuje moc. Mega. To jeszcze jedna próba przed finałem.

Eeee niestety, nie urzekło mnie to wykonanie, więc Wam go oszczędzę, zatem cóż… mały zamiennik przygotowujący nas na finał. Numer z pierwszej płyty Manowar.

 

 

Czy to już odpowiedni moment? Powtarzam pytanie, czy to czas na finał?  A jakże. Szybkie wstrząśniecie na koniec.

Uwaga, proszę wygodnie usiąść, docisnąć odpowiednio słuchawki, włączyć tryb pełnoekranowy i możemy zaczynać, a raczej kończyć. Przed Państwem finał.

 

 

Oj tu raczej basista kradnie całą uwagę, ale wokal też mega. Granie na basie palcami to nie lada sztuka, a w takim tempie to już tylko dla wybranych. Śmiem twierdzić, że w taki sposób grają najlepsi w swojej dziedzinie. Basisto/wokalnik w DC też leciał z tematem palcami ;)

 Świetny wieczór, dziękuję.

 

(03:55)

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

Tagi:
#muzyka#wspomnienia#metal#manowar
czwartek, 21 lipca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 38

(22:19)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Tak, urlop trwa i choć w tym tygodniu załatwiam mnóstwo tematów, które czekały od miesięcy to jednak odpoczywam. Dzisiaj np. podczas kompleksowego przeglądu auta (trwał niemal 2 godziny) w końcu zacząłem czytać książkę Roba Halforda, tego od Judas Priest. W międzyczasie nadzoruję prace remontowe jednego z pomieszczeń naszego mieszkania i mam nadzieję, że zdążą się zamknąć przed naszą urlopową ucieczką. Ogarnąłem szczepienie, jutro (w czwartek) mam wewnętrzną rozmowę kwalifikacyjną do nowej funkcji w firmie oraz machnąłem serial „Mandalorian” oraz „Księgi Boby Fetta” z Gwiezdnych Wojen.

 

Ale muzycznie Michale… Tak, tak, już prawie jestem. Przewaliłem dzisiaj mnóstwo zdjęć porównując i komentując w naszym szerokim rodzinnym gronie podobieństwa moje i siostry względem naszych dzieci. Ale znalazłem coś o wiele więcej! I choć nie było wówczas telefonów z aparatem a te prawdziwe wymagały kliszy i pomysłu na dobre zdjęcie, to jednak w moim katalogu uchowały się prawdziwe perełki z gitarami. Nie bez powodu używam liczby mnogiej, bo na przestrzeni lat tak jak dojrzewałem muzycznie, tak również zmieniały się instrumenty, a przynajmniej ich jakość.

 

Zaczniemy tak.

 

 

Moją przygodę z gitarami zaczynałem od polskich numerów. Te były na wyciągnięcie ręki podczas nocnych audycji Radiowej Trójki, która puszczała koncertowe sety. Zasypiałem często w słuchawkach na uszach jako, że miałem swój mały kwadracik w pokoju z rodzicami. W tamtym czasie Mama kupiła mi pierwszą w życiu gitarę, choć to określenie i tak było mocno na wyrost.

 

 

Młody szczyl, początki siódmej klasy podstawówki. Niezła kolekcja kaset i rosyjskie wiosło, struny wysoko ponad gryfem, więc, żeby uzyskać jakiś w miarę przyjemny dla ucha dźwięk, trzeba było naprawdę mocno docisnąć. Pierwsza krew na opuszkach palców, potem pęcherze, zdarta skóra itd. W sumie to samo nastrojenie tego instrumentu było nie lada sztuką. Pomagał mi wówczas kolega z ulicy, który dzisiaj jeździ w trasy z Grażyną Łobaszewską a i gościnnie z Piotrem Bukartykiem. Cóż wówczas nic na to nie wskazywało, że pójdzie tą drogą. Mimo, że to nie materiał metalowy, muzyk z niego pełną gębą.

 

 

Ja też tak chciałem grać, choć gdy koleżeńsko stroił mi to niewdzięczne pudło dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że tak nie można. To nie był instrument do nauki. To było jak przerzucanie opon w boksie, ciągnięcie ciężkich kłód drewna na styl filmu „Rocky”.

 

Długo wytrwałem, skończyłem szkołę podstawową, katując swoje palce i coraz bardziej zbliżając się do barwy normalnego brzmienia. Ale wtedy pojawiła się Ona, bo rodzice widząc, że nie odpuszczam pomogli mi kupić nowy instrument.

 

 

To był czas przełomu – podstawówki oraz pierwszego roku szkoły średniej.  Większe pudło, typowo akustyczne firmy Defil. Nosiłem wtedy chustę, bo w końcu postawiłem na swoim i po raz kolejny zacząłem zapuszczać włosy. Muzycznie też się zmieniło. Miałem, powiedzmy, już swój pokój (niestety z młodszą o 10 lat siostrą) a i słuchana muzyka w moim mniemaniu stała się nieco bardziej cięższa. Jak teraz przybliżam sobie zdjęcie na gitarze nakleiłem pod Dynamo (holenderskim festiwalem) własnoręcznie zrobione logo zespołu Therapy? Starałem sobie dzisiaj odświeżyć numery z tamtego czasu, niestety żaden mnie nie ujął. Nie mam pojęcia zatem co mną wówczas kierowało, że postanowiłem uwiecznić ten właśnie zespół na gitarze.

 

 

Może ten, wyraźnie gitarowy. W tym czasie poznałem wiele zespołów, zacząłem uczyć się grać metalowych, charakterystycznych zagrywek i w końcu przyszedł czas na pierwszą gitarę elektryczną i namiastki własnego zespołu. Pamiętam jak chodziłem pieszo z gitarą i mini wzmacniaczem do miejskiego centrum kultury by w sobotni, wczesny ranek wcisnąć się przed ćwiczącymi tam zespołami i wśród innych czekających na swoich właścicieli instrumentach, pograć sobie na full głośności. Nie trwało długo zanim znalazłem równych sobie. (ja ten po prawej)

 

 

Nazwaliśmy się szumnie „No name” i graliśmy wszystko co udało się nam w tym czasie zagrać. Był też perkusista, nieobecny podczas tego spotkania. Później niestety sala spłonęła, więc w sumie dobrze, że tachałem ze sobą mój sprzęt ale przy tym zniknęła też dalszego możliwość grania. Rozeszliśmy się a ja zostałem sam z moimi marzenimi o sławie. Oprócz swoich aranżacji zagraliśmy wtedy jeden kompletny numer.

 

 

To był fajny czas. Dygałem z tym obciążeniem pieszo niemal 3 km w każdą stronę, by choć przez chwilę poczuć się jak prawdziwy muzyk. Nic, wróciłem do ćwiczenia w domu z coraz cięższym repertuarem, aż nastąpił kolejny przełom. Rozeszło się po mieście, ile poświęcałem, żeby grać więc podczas pewnej przerwy miedzy lekcjami przyszedł do szkoły niejaki Tomek z zapytaniem czy nie chciałbym z nim trochę pograć. Mieli zespół, ale brakowało im takiego zapaleńca jak ja. Przyjąłem ofertę wiedząc, że będę grał nieco lżejsze tematy. Zdobyłem więc nową gitarę elektryczną i ruszyliśmy na podbój.

 

 

Jakiś okolicznościowy koncert przy szkole gdzie mieli próby. Tu wydarzenia poleciały na łeb na szyję w bardzo krótkim odstępie czasu. Dziewczyna śpiewała grane przez nas rockowe numery i to był jej jedyny występ, bo tak naprawdę występ był gwarancją dalszej współpracy jeśli chodzi o miejsce do prób wiec poleciało… w takiej właśnie wersji.

 

 

Nigdy nie grałem dla publiczności więc to był dla mnie szok. Przez większość występu stałem tyłem, kręciłem się by tylko nie patrzeć w jej stronę. Czułem, że to nie to, ale nie odszedłem. Dostałem drugą szansę i kiedy rzucili mi tytuł jako zadanie domowe, oniemiałem. To jest test? Jak mam w ciągu tygodnia ogarnąć gitarę? I kolejne pytanie którą partię, skoro w tamtym zespole też było dwóch gitarzystów? Nie było zmiłuj. Wróciłem i słuchałem. Słuchałem i brzdąkałem szukając kolejnych dźwięków. Potem jeszcze raz i jeszcze i jeszcze… i kolejny. Na następnej próbie zagraliśmy ten numer.

 

 

Niedługo później dokonały się czystki w naszym składzie. Trochę głupio tak wychodzić z sali bo „starzy” muszą się naradzić. Wezwali mnie z powrotem, poleciały głowy, na szczęście nie moja,  wyleciał basista z którym kiedyś grałem w „No Name” a niedługo później pierwszy gitarzysta zespołu (dzisiaj zespół Prototyp). Zostałem sam z perkusistą, który podczas pamiętnej przerwy lekcyjnej namawiał mnie na granie w zespole. Cóż, ściągnąłem drugiego gitarnika ale z czasem oboje czuliśmy, że to nie tędy droga. Nasze myślenie, pojmowanie dźwięków szło w zupełnie inną stronę.

 

 

Mimo to, trochę pograliśmy. Były dwie gitary, perkusja, brakowało basu i oczywiście wokalu żeby grać koncerty, więc i tak byliśmy w czarnej… Podziękowaliśmy nowemu gitarzyście i stwierdziliśmy, że trzeba to ugryźć inaczej. Dotychczasowy perkusista Tomasz poświęcając perkusję chwycił za gitarę basową. Zrobiliśmy we dwójkę materiał na pierwszą demówkę (taka mini płyta początkujących zespołów). Na próbach siadał albo na perkusji, żeby ogarnąć zmiany tempa albo chwytał za bas by zwiększyć ciężar dźwięku i zobaczyć jak to współgra z moją gitarą.

 

 

Przez kolejne dwa lata robiliśmy wówczas głównie własny materiał, sprawdzając go pod każdym kątem. Zaczęliśmy szukać perkusisty ale numery i tak już momentami przypominały znany klimat.

 

 

Wiadomo, że nie można mieć wszystkiego, ale Motorhead uświadomił nam, że do szczęścia potrzebny jest już tylko perkusista. Tomasz jako basista wziął na siebie również odpowiedzialność związaną z wokalem, więc wszystko zgodnie z rock’n’rollowym podręcznikiem. Niedługo później znaleźliśmy nasze wybawienie z kilkuletniej stagnacji.

 

 

Z ogarniętym materiałem weszliśmy do tczewskiego studia i po kosztach nagraliśmy swój pierwszy materiał. Coś się ruszyło. Jako konserwy zrobiliśmy ten materiał jak kiedyś, nagraliśmy go na tzw. setkę, czyli cały numer (instrumentalnie) nagrywa się od razu rejestrując każdy instrument. Zatem jeśli któryś się pomylił, omsknął mu się palec, pominął element perkusji, zaczynaliśmy od nowa. Daliśmy jakoś radę i w ciągu kilku godzin materiał był gotowy.

 

 

To okładka kasety, bo w takiej oldschool’owej formie go wypuściliśmy. Jednym z numerów był cover niemieckiego zespołu Sodom.

 

 

Zagraliśmy w tym składzie również jeden koncert, gdzie publika zdecydowanie nie była przygotowana na takie wrażenia. Na przedramionach mieliśmy skórzane szerokie opaski a w nich dziesiątki długich gwoździ sterczących i lśniących ocynkowaną barwą. Po secie, ludzie podchodzili do nas pytając się po co to wszystko? Że tak się grało kiedyś, nie teraz. Odpowiadaliśmy krótko – Fuck off and die!

 

 

Niedługo potem przyszedł czas na kolejne zmiany, pożegnaliśmy się z perkusistą, znalazł się kolejny i zaczęła się era Damage Case, nazwa zaczerpnięta z numeru Motorhead. Koncerty po pomorskich klubach, plenerowych spędach, zlotach motocyklowych. Mnóstwo alkoholu, zaników pamięci, nieopłaconych należności, przygodnych znajomości. Rock’n’roll.

 

 

Mega etap mojego życia. Były też występy najbardziej znienawidzone przeze mnie. Tzw. okolicznościowe, niebiletowane kiedy to wśród publiczności można było wyłapać wszystkie klasy miejskiej społeczności. Rodzin z małymi dziećmi, ludzi na gapę ale i też tych, którzy przyszli dla jednego powodu. Dla zespołu, ale i oni z minuty na minutę ginęli wśród obojętnego tłumu.

 

Przestaliśmy tak grać po drugim występie. W tej kwestii nie było do trzech razy sztuka, choć fotki dostawaliśmy całkiem niezłe.

 

 

Uwielbiałem za to występy klubowe. Ciasne pomieszczenia i zapłata w postaci alkoholu. Tylko raz przywiozłem z weekendu kasę do domu. I to nie o to chodzi, że ją przepiłem czy przejadłem bo te kwestie mieliśmy w gratisie. Często zorganizowanie transportu pochłaniało całość wynegocjowanej kasy ale nam to wystarczyło. Spotkania z ludźmi, którzy znają teksty Twoich numerów, którzy kręcą się i machają głową tuż obok. To niesamowite wrażenia. To właśnie to, dlaczego pragnie się grać koncerty.

 

 

O samym Damage Case może kiedyś napiszę więcej. Czytając dzisiaj Halforda, stwierdziłem, że to fajna rzecz pokazania jak siedzi się w studiu nagraniowym jak liczy się każdy grosz i łudzi na sukces. Napiszę o tym i zaproszę Was na szwendanie po historii drobnego zespołu z wielkimi marzeniami. Dzisiaj dotknęliśmy fundamentów i poznaliśmy całą moją drogę, żeby znaleźć się w tamtym, kluczowym miejscu.

 

 

(02:20)

Jeszcze nie dzisiaj czas na rozmowy przy wschodzącym słońcu. Musicie wybaczyć, ale rano mam rozmowę o pracę, zatem wg schematu...

 

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

Tagi:
#Wspomnienia#Muzyka#koncerty#metal#rock#studio
wtorek, 19 lipca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 37

(22:54)

 

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Oooo Matko co to był za weekend. Ale po kolei, choć jak się teraz zastanawiam to jego część i tak zostanie dla mnie zagadką i nie jestem w stanie jej zrelacjonować. Może i dobrze. Po pierwsze, w sobotę rano wróciłem z ostatniej nocki, która otwierała przede mną wizję urlopu. Tego prawidłowego, pełnowymiarowego. Półtora roku temu przekwalifikowałem się, przechodząc po sześcioletniej walce z systemem w jednoosobowej firmie na bezpieczny etat. Od tego roku mam w końcu 26 dni urlopu, w tym cztery na żądanie ;) stąd mój zachwyt! Dwa, że po długim czasie mam wspólny urlop z Żoną, więc mamy nadzieję, że wytrzymamy ze sobą ;)

 

Muzyczka, zanim ruszymy dalej z moją opowieścią…

 

Zawsze uwielbiałem tego typy wstępy w ich utworach. Ilekroć jako nastolatek zakładałem na uszy wysłużone drucikowe słuchawki, przepadałem wczuwając się w sytuację, kreowałem w głowie obraz, w tym przypadku szpital, długi korytarz i te kroki pielęgniarki. Na bank kobieta miała upięte włosy jak Siostra Mildred Ratched z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem” (1975) reżyserii Miloša Formana. Ja przynajmniej tak ją widzę dzisiaj.  

 

 

Tekst swoją drogą bardzo dosadnie ukazuje mój ostatni weekend.

 

„I remember now

I remember how it started

I can't remember yesterday

I just remember doing what they told me

Told me”

 

Tak, coś w ten deseń. Co się zatem wydarzyło w sobotę? Ano jak zwykle po całym tygodniu nocek, w sobotę rano nie potrafię zasnąć. Tłumaczę sobie, że pewnie już przeżywam, że weekend, że mam sporo do zrobienia i że nie ogarniam. A tu jeszcze znajdź czas na regenerację. Więc wstaję co chwilę, łażę, patrzę na regały z książkami, a tu trzeba poprawić bo krzywo stoją, a te muszę przełożyć, bo leżą nieadekwatnie do tematyki. I tak mija kolejna godzina a ja ledwo stoję na nogach. Wystarczy jednak że znowu się położę a myśli ponownie wirują i powoli robię się nerwowy bo mam jednocześnie świadomość ile powinienem przespać, żeby później w miarę funkcjonować. Cóż, melatonina moją deską ratunku. Padłem…

A ten ciągle dzwoni.

 

 

Niesamowite jest tu brzmienie basu, chodzi jak buldożer. Miarowo i ciężko, uwielbiam taki klang.

 

Ciągle sobota, popołudniu jechaliśmy na urodzinowego grilla do Siostry mojej Żony, więc to w końcu ta okazja kiedy ja ze Szwagrem po takim spotkaniu robimy sobie wspólne after party i zwykle wracam do domu najbliższego ranka, często „z buta” jakieś 5 km, żeby oczyścić umysł. To taki jeden dzień w roku kiedy nasze Żony potem przez długie godziny relacjonują między sobą jak znosimy rozłąkę i ciężki powrót do rzeczywistości.

 

 

To niedziela rano (ja ten po Waszej prawej), zjedliśmy w ogrodzie śniadanie, po przesłuchaniu kolejnych kilku winyli, baaa podczas nocnych rozmów niczym Pinky i Mózg rozwiązaliśmy wszystkie zagadki świata, stworzyliśmy mega plany na przyszłość i rozliczyliśmy się z błędami minionego roku.

Niedzielę przespałem z przerwami na delikatne posiłki wypijając pomiędzy nimi hektolitry płynów. Około 21 chwyciły mnie w końcu dreszcze zwiastujące powrót do normalnego stanu. Koniec weekendowej opowieści, a teraz już skupmy się na muzyce.

 

Mówiłem, że uwielbiam ten bas i to jest to o czym mówiłem wcześniej.

 

 

Specyficzna barwa.

 

Jak wspominałem, słuchałem tego zespołu jako nastolatek, to chyba były pierwsze lata szkoły średniej. Nie miałem osiemnastki, to na bank. Miałem kuzynkę, a raczej ciocię o dekadę starszą, tzn. źle, mam nadal ale ten kontakt dzisiaj mocno się rozluźnił. Ale w tamtym czasie to właśnie Ona zabierała mnie na pierwsze trójmiejskie imprezy, kiedy pod jej okiem dorastałem. Pierwszy alkohol, pierwsze helikoptery, koncerty, spotkania z gitarzystami (bo ja przecież już 2-3 lata lat ćwiczyłem samodzielnie) to było wtedy coś.

 

I pojawiła się ta płyta, tzn. w moim odbiorze kaseta. Ale Gosia (moja bliska ciocia) przyjeżdżała do nas w odwiedziny dość często. Muzyki słuchałem tylko w domu, nie miałem walkmana. To był szczyt moich marzeń. Ale Ona miała, więc kiedy tylko pojawiała się u nas, pożyczałem sprzęt i szedłem w miasto. Zakładałem słuchawki, włączałem tę ścieżkę, odkręcałem na maksa, żeby ludzie w autobusie odwracali wzrok i świat stawał przede mną otworem. Niesamowite uczucie, szedłem jakbym miał ciągle wiatr w plecy, jakby wszystko było łatwe, bez przeszkód.

 

 

Top chyba przy Niej otworzyły się przede mną kolejne wrota w świecie dźwięków. To właśnie wtedy poznałem zespoły jak Queensryche, Queen, Van Halen, Voivod, Fear Factory, Accept i wiele innych których nie mam już na przegrywanych kasetach. To był dla mnie bardzo odkrywczy czas i dzisiaj jestem pewny, że moja o kilka lat starsza ciocia nawet nie ma pojęcia jak mocno wpłynęła na mój muzyczny rozwój.

 

W tym czasie również nastąpił nie lada przełom w mojej samodzielnej gitarowej edukacji. Dzisiaj mógłbym to nazwać graniem ze słuchu, czyli słyszysz w radiu numer, siadasz do gitary i za moment grasz to samo. Proste prawda? Ale wtedy dla mnie była to czarna magia, z drugiej strony słysząc, widząc te obrazy podczas odcinka Unplugged na MTV, pragnąłem tak grać. Miałem nagrany na video ten koncert i pauzując kolejną sekundę próbowałem wyłapać choć obszar w którym gitarzysta dotyka strun.

 

 

Udało się, po wielu godzinach znalazłem ten wspólny dźwięk, do którego pasowało ułożenie palców. Czułem się jakbym zdobył świat. Potrafiłem grać równocześnie z ekranem, w tej samej tonacji, w tych samych miejscach. Kolejny wielki krok. Kiedy zagrałem ten numer chłopakowi mojej cioci, zdębiał bo to właśnie on nagrywał mi te wszystkie kasety. Był w szoku, że grałem dźwięk w dźwięk, miał swój metalowy zespół, więc był ustawiony bardzo wysoko w moim poważaniu, a tutaj patrzył na mnie z podziwem. Po prezentacji usiedliśmy, pokazałem mu na gryfie obszary, w których mieszczą się dźwięki i to mu wystarczyło. Ale to ja byłem pierwszy hehe.

 

 

Jak tak dzisiejszej nocy analizuję tamten czas, bardzo mocno wówczas żyłem muzyką, dźwiękami i wszelkimi marzeniami związanymi ze sceniczną przyszłością. Uczyłem się grać na gitarze, słuchałem koncertów w radiowej trójce wyobrażając sobie jak to ja stoję na scenie. Muszę poszukać zdjęć z tamtego czasu. Tych instrumentów jakie gościły w moim domu, powolnej ale konsekwentnej przemiany, dojrzewania z „wiosłem” czyt. gitarą. Jak się to wszystko układało, w konkretnym kierunku. Od rodziców, poprzez kolegów z ulicy, kolonie, ciotkę po towarzystwo coraz bardziej hermetyczne muzycznie. Tak, jestem konserwą. Takim muzycznym pakietem turystycznym podczas muzycznego szwendania po minionych czasach.

Na koniec, skoro zaczęliśmy dzisiejsze spotkanie od tego magicznego telefonu i kroków pani pielęgniarki, stanowiących otwarcie albumu ” Operation: Mindcrime” to zakończmy tak jak i on się kończy, również od telefonu…

 

” Dr. David, telephone please. Dr. David”

 

 

uuuu, młoda godzina jak na nasze standardy…

(02:30)

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

Tagi:
#Muzyka#Wspomnienia#Metal#muzyczne#szwendanie
niedziela, 10 lipca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 36

(00:29)

Dobry wieczór, dzień dobry. 

 

Byliśmy dzisiaj z Synem tzn. w sobotę w kinie na nowym Thorze. Jak już wspominałem w komentarzu na łamach bloga @LetMeRead, od roku? Może nawet dłużej, nieważne, w każdym razie od dłuższego czasu zabieram wszystkich nastolatków naszej szeroko pojętej rodziny i chodzimy wspólnie na seanse Marvela. Na najnowszego Spierman’a rezerwowałem dziewięć miejsc. Obłęd, prawie cała gwardia ze mną na czele ;). Thora obejrzeliśmy w kameralnym czteroosobowym składzie. Muzycznie film wypadł wyśmienicie. Większość numerów to Guns N’ Roses i miło było cofnąć się do tamtych lat kiedy chodziłem z koszulą flanelową zawiązaną w pasie a na czole nosiłem czerwoną bandanę. Włosy jedynie miałem krótkie i to był okres kiedy walczyłem z rodzicami o każdy dodatkowy centymetr ich długości.

 

 

I tak to się zaczęło, a ja znowu mam „jokera” na twarzy. Niestety ten skrót nie do końca odpowiada momentowi w którym ten numer został użyty podczas filmu, ale to kwestia czasu by zaczęły pojawiać się odpowiednie odnośniki.

 

Póki co, pominę pozostałe numery z tego obrazu i zaproszę Was do napisów bo tam… zaczęła się magia i Ronnie James Dio. Ktoś kojarzy tego niskiego Pana z niesamowitym głosem? Tak, to ten człowiek, który chyba przez dwa odcinki czasu śpiewał w Black Sabbath. Zatem niech poleci klasycznie z naleśnikowego krążka (numer oczywiście wykorzystany podczas napisów filmu).

 

 

Tak się teraz zastanawiam i mam mega dylemat. Czasem trudno jest znaleźć numer w jakości HD, a przy starych numerów to wręcz niemożliwe. Pobodnie mam z wersjami koncertowymi. Często są to jakości z telefonu, dupowate pod względem dźwięku, zbierane z jednej strony albo z takiej odległości, że tak czy tak, nie da się tego słuchać. Fakt, koncerty pokazują emocje, kontakt z publicznością niestety często kosztem dźwięku. Znowu wersje wyższej jakości są przekombinowane albo tylko pokazują okładkę albumu. Jakie są zatem Wasze preferencje? (tu czekam na odpowiedzi w komentarzach). Na który wariant jesteście w stanie przymknąć oko bądź ucho?

Ten będzie koncertowy…

 

 

Pewnie nie raz widzieliście jak na koncertach pośród publiczności pojawiają się wyciągnięte dłonie złożone w pięść z dwoma wysuniętymi skrajnymi palcami. Tzw. rogi zwanego potocznie „diabelskimi”. Mówi się, że to właśnie ten Pan zapoczątkował ten gest…

 

”Poznałem go dzięki mojej babci. Zwany jest „Malocchio”. Odwraca Oko Zła albo puszcza Oko Zła, w zależności od sposobu, w jaki go używamy. To tylko symbol, ale miał magiczne zaklęcie i usposobienie dlatego poczułem, że będzie świetnie pasował do Sabbath.”

 

Cóż, do dzisiaj „rogi” są nieodzownym rytuałem koncertów i coraz częściej nie dotyczą tych stricte metalowych.

Ale jeszcze o filmach, bo ostatnio zakończyłem epizod z serialem Stranger Things więc się podzielę tymi nutkami w filmowych objęciach. Swoją drogą polecam, wszystkie cztery sezony. Leci…

 

 

Niesamowite… jak cała płyta na którym znajduje się ten numer.

Ok. Ale dorzućmy do tego kotła orkiestrę i oczywiście publiczność, zakręćmy chochlą a wyjdzie takie danie…

 

 

Wiecie, że Lars nauczył się grać na perkusji zaczynając swój epizod w Metallice? Że każde uderzenie, rytm był bity pod powstawające numery? I gdyby spojrzeć na to z perspektywy rzemiosła, trudno mu byłoby się odnaleźć w innym środowisku bo cóż, gra ciągle to samo. Dobra, czepiam się, choć jest w tym trochę racji.

To jeszcze jeden numer z tego koncertu… delikatny.

 

 

W sumie przy smyczkach, wszystko wydaje mi się odrobinę lżejsze. Ten dźwięk wyraźnie płynie. W tym numerze urzekła mnie w drugiej fazie solówka, jej melodia podczas ciężkiego „dży! dżydży dży!”. Niesamowita aranżacja. Te zwolnienia w wokalu też niczego sobie. Dobry numer, ciężki, wolny a jednak dynamiczny. 4:04 zaczyna się solowy pochód. Hetfield jeszcze czysto leciał z falsetem, cóż wszystko ma swój koniec.

Zdecydowanie za dużo dziś gadam, za dużo mi ucieka. W ostatnim tygodniu poszedłem do pracy i zacząłem nucić pod nosem melodię. Nie wiem skąd się wzięła ale znałem ją i już podtrzymywałem jej istnienie z zamiarem odkrycia. Stary kawałek i skoro o nim piszę już dawno rozwikłałem tę zagadkę. Czasem tak mam, że po przebudzeniu mam w głowie gotową melodię. Podobno tylko Kobiety potrafią śnić z dźwiękami. Ja doznaję olśnienia po przebudzeniu. Idę np. myć zęby i trach! Trafiony bo weź tu nagle znajdź wykonawcę, tytuł czegoś co pojawiło się nagle. Dotrwałem wówczas do końca zmiany i ciągle maglując melodię w głowie dopasowałem.

 

 

Nie mam zielonego pojęcia skąd mi się to wzięło. Ja nawet nie znam tego zespołu, choć melodię kojarzę. Jak teraz patrzę, lata dziewięćdziesiąte. Może poleciał numer w jakimś filmie? Nie wiem, nie ważne.

Teraz czas na numer, który zawsze chciałem Wam polecić, ale jak dotąd zwykle o nim zapominałem albo nie pasował do tematu. Dzisiaj, skoro mamy luźne granie można byłoby go wcisnąć o ile go oczywiście znajdę, bo jak nie będę zmuszony skasować akapit ;)

I jest… siódma propozycja po moich słowach kluczach ale znalezione.

 

 

Świetny numer i już mam w głowie kolejny pasujący kadrami na ekranie. Ale jak to poszukać?

 

Nie znalazłem jeszcze…

 

Szukam…

 

Nie wiem jak to ująć, bo to co mam w głowie, Google tego nie rozumie!!!

 

I co? I nico, nie wiem jak znaleźć numer siedzący gdzieś w mojej głowie. Bez sensu ale i tak go znajdę… Minęła niemal godzina więc kończę, muszę odpocząć… Na koniec zapętlę tę listę, a i owszem, będzie numer z Thora choć w wersji koncertowej ale za to jakiej...

 

 

(04:10)

Standardowo, dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy tu zaglądają.

niedziela, 26 czerwca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 35

(23:16)

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Jestem mile połechtany wpisem @Jagrys  https://nakanapie.pl/Jagrys/blog/grane-na-tubie-szwendanie-jagrys-pierwsze po moim ostatnim odcinku Muzycznego szwendania. To świadczy, że muzyka nie jedno ma oblicze, a i to, że tematy, na które trafiam wciąż pozostają otwarte i ciągle niewyczerpane. Ale o to właśnie chodzi, aby dotknąć czegoś i jak się uda, zainspirować.

 

Dzisiaj pójdę inną ścieżką. Ostatnio znowu chodziły za mną koncerty, uwielbiam słuchać i jednocześnie oglądać te widowiska, bo faktycznie, na przestrzeni lat zmieniła się istota stylu koncertowania. Kiedyś była scena, na niej zespół i to w zasadzie wystarczało. Z czasem pojawiały się żywe ognie, wybuchy, scenografia i cała masa efektów, które dostarczały widzom niecodziennego widowiska jakiego nie można było doświadczyć podczas biernego słuchania płyty czy kasety. I dzisiejszej nocy spróbuję pokazać Wam niesamowite obrazy jakimi można zachłysnąć się podczas żywego przekazu. Zadanie trochę trudne, ze względu na jakość takich numerów, postaram się unikać filmów z telefonu i wyłapać te, bardziej oficjalne.

W roli wstępu „doctor, doctor”…

 

 

Niesamowite preludium do spektaklu, bo inaczej nie potrafię tego nazwać. Emocje, niektórzy ryczą już przy tym numerze. Byłem dwa razy na Ironach, miałem w tym momencie wielkie oczy próbując ogarnąć co się dzieje, zresztą jak przez cały koncert. Ale tu, zaraz za moment światła na scenie i lecimy… (dosłownie)

 

 

aż mnie ciarki przechodzą…

 

Tak, to numer o bitwie o Anglię, gdzie między innymi latali nasi piloci jako Dywizjon 303.

 

Ale to nie jedyny przypadek kiedy ponad sceną unosił się latający obiekt.

 

 

Na Motorhead zdążyłem być tylko na jednym koncercie, podczas krajowego festiwalu. Nie pamiętam którym, ale to co Panowie pokazali na scenie, to czapki z głów.

 

A teraz?

 

Kolejny brytyjski zespół… Mega otwarcie, które poprzedzone zostało numerem Blach Sabbath „War Pigs” i ten krzyż… skaczę jak czub pośród jedynych dostępnych numerów, które są nagrane z telefonu i próbuję uzyskać najlepszy dźwięk i całą resztę… 

 

 

Cóż, tutaj nie słychać numeru Sabbatów, ale reszta już jak najbardziej trzyma się koncepcji.

Ale skoro metal to i motory prawda?

 

 

Jakość dźwięku i skład zespołu – doskonały. To jakieś pośrednie lata względem poprzedniego numeru, 2016-2017.

A tu proszę, jeszcze więcej motorów…

 

 

W sumie, to o Manowar też miałbym kilka anegdot, ale to może innym razem.

 

Tymczasem nieco inny klimat, ale jakże wymowny spektakl, wytrzymajcie i złapcie się siedzeń. To jest nieprawdopodobne!!!

 

 

Z czego on strzelił? Mega efekt.

 

A widzieliście unoszącą się nad sceną perkusję? Proszę bardzo.

 

 

i jeszcze jeden aspekt koncertowych wydarzeń, który nie potrafię ogarnąć. Tzn. ok, kumam psychologię tłumu itd. studiowałem te klimaty. Ale to co się czasem odwala w relacji jeden człowiek a kilka tysięcy, co prawda nie będących w tym miejscu przypadkowo, rozwala wszelkie pojęcie. Chyba nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać. Lecimy i przysiądźmy w ukuckach.

 

 

Szok!

 

Chciałem dzwon, ale jeszcze jeden zespół z tych… sami ocenicie. To już nawet śmieszne.

 

 

Kwestia krwi na scenie to nie nowoczesny wynalazek, a Slayer świetnie wplótł ten deszcz w swój ostatni numer tamtego wieczoru. Umazani zagrali go doskonale. Muszę w końcu kupić ich kilka płyt na winylach. Ale tyle jest płyt, które muszę kupić, że aż mnie to przeraża.

 

 

Dobra Koniec mrocznych scen, czas na dzwon? Chyba możemy bo to również kamień milowy na ścieżce światowych dźwięków. Zaczynam coraz mniej gadać, ale wybaczcie, w ciągu ostatnich, hmmm jeśli dobrze liczę to podczas ostatnich 40 godzin, spałem może 5 w dwóch etapach. Ale to nic, muzyka uskrzydla przecież ;) Dzwon miał być. Zatem niech się niesie.

 

 

Doskonałe. Spojrzałem przed chwilą na czas rozpoczęcia dzisiejszej przygody i miną za moment trzy godziny?!? Ok, rozumiem, że czas na szukanie odpowiedniej wersji numeru, wertowanie w głowie nazw zespołów, bo coś się nagle objawi i wtedy znaleźć tytuł, w którym potwierdzę swój wybór, to już wyższy poziom wtajemniczenia. Tak, to może pochłonąć trochę czasu, ale szwendanie takie miało być z założenia. Nie układać listy przed rozpoczęciem, a popchnąć ją by żyła sama.

 

To jeszcze jeden z bardzo ponętną Panią.

 

 

a skoro obecność Pań na scenie to Motorhead też miał taki epizod. Już szukam… i proszę, tak, takie numery to ja przecież od ręki.

 

 

oraz taki obraz, podczas którego były bardziej muzycznie zaangażowane…

 

 

i tyle chyba na dzisiaj, bo chciałbym skończyć przed trzecią. Cholera, w głowie mam jeszcze jeden wątek. Bo dotychczas pokazywałem scenę w jednej postaci, ze światłami, efektami specjalnymi itd. Ale jest przecież zespół, który złamał tę koncepcję i ustawił scenę po środku publiczności, która od tamtego czasu również okalała ją z każdej strony. Tu będzie ten niesamowity bieg perkusisty pomiędzy stanowiskami perkusji? Chyba dobrze kojarzę, zaraz podrzucę minutę, bo to spektakularna akcja w historii.

 

 

nieeeeeee, to nie jest ten numer. I właśnie tak to się odbywa, coś mam w głowie, ale znaleźć potwierdzenie na już to nie lada sztuka. Byłem blisko, bo to jednak ten sam koncert, przepraszam za pomyłkę. Już się poprawiam. Oto numer słynnego biegu perkusisty pomiędzy stanowiskami (2:04) zrywa się. Niezły patent, nie spotkałem tego wcześniej ani raczej nikt nie odważył się tego zdublować.

 

 

Zbliżamy się do końca i oczywiście jestem zmuszony, baaaa pragnę zapętlić to spotkanie jakże widowiskowym numerem. Uwaga! Mr. Eddie we własnej osobie, choć tych odsłon (w zależności od płyty) ma wiele i na przestrzeni lat pojawiał się na scenie przy różnych numerach. Tutaj jako postać z okładki płyty The Final Frontier.

 

 

Koniec i tu powinny polecieć napisy itd.

 

(03:18) Idę spać, reszta jest mniej ważna (oj będę się bił w piersi rano).

Standardowo, dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali.

środa, 22 czerwca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 34

(23:42)

 

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Tak, powinienem być właśnie w robocie (moja Żona poprawia mnie kiedy używam takiego określenia hehe) w pracy, mimo wszystko to szczególny wieczór bo w końcu wykorzystuję kilka dni z zaległego urlopu. Chciałoby się powiedzieć, że odpoczywam, poprzedniej nocy nie mogłem zasnąć. Leżałem i kręciłem się jak czub by dzisiaj przespać pół dnia. Cóż, czas zacząć brać melatoninę. Póki co, jestem.

Zanim przejdę do sedna podrzucę już pierwszy numer.

 

 

Czy dobry słuch może być przekleństwem? A i owszem, w moim przypadku jak najbardziej. Pisałem już o kuchennym radiu? Nie pamiętam, więc może przybliżę o co chodzi. Kupiłem Żonie radio, takie do kuchni, podwieszane pod półką czy szafką. Wszystko było ok, podłączyłem, zainstalowałem, działa, sukces. Ale po wyłączeniu zaczęło wydawać cichy pisk, niemal niedosłyszalny. Ciągły i równomierny. Upewniłem się co do wszystkich gniazdek w pomieszczeniu, jakości uziemienia, trybów wyciszenia, czuwania itd. Wciąż piszczało. Wychodziłem z pomieszczenia, wracałem – upewniając się, że słyszę. Za chwilę pomyślałem, czy mogę tak żyć by moja małżonka była szczęśliwa z wymarzonego radia w kuchni. Dałem sobie dwa dni. Aaaa w między czasie obserwowałem chłopaków jak i Żonę kiedy wchodzą do kuchni z piszczącym dla mnie radiem. Nic, zero poruszenia, poza reakcjami „ooo, nowe radio”, wszyscy zadowoleni. Nie wytrzymałem, zawołałem wszystkich na rodzinne zebranie. Jak można tego nie słyszeć!? Powiedziałem w czym problem i faktycznie słyszeli, ale nie rozumiejąc źródła, nie na tyle by przeszkadzało. Każdy z kolei nadstawiał ucho do wyłączonego radia i przyznawał mi rację, piszczy. Dziękuję, nie zwariowałem. Zwróciłem do sklepu.

 

 

Kilka dni temu podzieliłem się z moją rodziną, że zamierzam kupić nowy telewizor. Podałem im moje wszelkie wątpliwości żeby pomogli mi wybrać. Przy jednym z modeli zaznaczyłem, że specjaliści od testów skarżą się na dźwięk… To był koniec rodzinnej dyskusji. „Ooo nie. Przy radiu przez dwa dni chodziłeś struty, co dopiero przy telewizorze”. Dzisiaj był wielki dzień otwarcia, nowy ekran, Disney+, Netflix, który zaczął wyglądać zupełnie inaczej. Jestem w szoku, nieco podniecony, stąd dzisiejszy wieczór. Filmowy wieczór i oczywiście muzyczny, bo jakże niesamowitą rolę w filmach odgrywa dźwięk oraz pełne utwory, które poprzez zmienione aranżacje dopełniają obrazu.

 

Postaram się zachować sceny z filmu i uchwycić numery, które był użyte w danym momencie, bądź kojarzące się z tytułem. W drogę, poszwendajmy się troszkę.

 

 

Tego filmu chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Kult nad kulty. Kamień milowy i tyle, a ruchy taneczne sukcesywnie przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Najłatwiej byłoby rzucić się na musicale, bo tam temat jest już opracowany, ale ja jak zwykle podążę za swoim instynktem.

 

 

Doskonały film, niesamowita historia. Nie obejrzałem wersji amerykańskiej, nie jest mi potrzebna. Tu uzyskałem wszystko co widz może otrzymać, więc nie będę burzył wykreowanego w głowie obrazu.

 

 

Równie dobry film. Ciut mocniejszy od „Bohemian rapsody” jeśli chodzi wziąć pod uwagę orientację Eltona Johna ale i tak, muzycznie to kolejne dzieło sztuki.

 

Oglądamy teraz na Netflix „Umbrella academy”… numer chyba z pierwszego odcinka i robi swoją robotę. Klimatyczny, bo to znowu jakieś minione czasy. Nie byłbym sobą, gdybym nie sprawdził – 1987. Chyba podświadomie tkwię w tych czasach. A teraz hicior…

 

 

Ta na schodach to niegdyś Ellen Page. Na jej podobieństwo stworzono postać w grze komputerowej „The last of us” w klimacie zombie survival. Cóż, dzisiaj nie ma Ellen, a jest Elliot i to już jako on pełni jedną z głównych ról w „Umbrella academy”. Scena z filmu? Nastraja mnie dobrą energią. Jak teraz patrzę na kadry z tego numeru, Ellen/Elliot zdecydowanie rusza się jak facet.

 

Ok. To teraz ogródek bliżej. Kolejny serial od Netflixa, który wywołał na mnie ogromne wrażenie. Podczas ostatniego odcinka trzeciego sezonu nawet „spociły” mi się oczy. Potem była długa przerwa aż w końcu nastał dzień i kolejny sezon, a z nim oczywiście numer hehehe. Nie pytajcie jakie lata.

 

 

Swoją drogą, przy tym tytule klimat dwóch światów przypomina Freddy’ego Krugera moich czasów.

 

To teraz znowu czas na pełnometrażową projekcję. Numer, który wielokrotnie był coverowany, min przez samego Merilyna Mansona i jak kiedyś puściłem go mojemu kilkuletniemu Synowi zdębiał. Do tamtego czasu odważny, łakomy horrorów, tutaj zwątpił. Po kilku latach słuchaliśmy go znowu razem. Przyznał, że się przestraszył, choć nadal twierdzi, że numer niezły. Teraz w nieco łagodniejszej odsłonie, wprost ze świata fantastyki rodem z X-man.

 

 

Świetna scena.

 

To teraz Marvel i to na co z Synem zwróciliśmy szczególną uwagę. Ja z perspektywy znającego te dźwięki, On jako doświadczający i wśród swoich rapsów potrafiący docenić niezbananą klasykę.

 

 

Niesamowita aranżacja. Specjalnie wybieram numery przesiąknięte scenami z filmu. To jest zupełnie inny wymiar słuchania konkretnego numeru. To trochę tak, jak podczas samotnego słuchania, kiedy w głowie zaczynają budzić się sceny z własnego życia, dopasowywać się emocjami i zaczynają układać się w rytm odbieranych dźwięków.

 

To jeszcze jeden przeskok w czasie…

 

 

Tu, w tej krótkiej scenie jest mieszanina wszystkiego. Martin cofając się w czasie gra jak na tamte lata pierwszy raz numer Chucka Berryego – Johnny B Goode. Mało tego, stosuje gitarowe techniki znane z naszych czasów. Skacze na jednej nodze jak Angus Young z AC/DC, demoluje sprzęty jak Kurt Cobain z Nirvany, używa tappingu jak Eddie Van Halen i gra na leżąco, choć nie potrafię wskazać, kto pierwszy rzucił się w taki sposób na deski. Jest tego sporo i fajnie jest patrzeć na tego typu akcenty.

 

To jeszcze jeden numer z podobnych czasów. Taki ukłon w stronę czytających moje wypociny Kobiet.

 

 

To był hit i jak się okazuje również pokonał granicę swoich czasów. Tak się przez moment zamyśliłem. Jakby stworzyć cykl muzycznych potańcówek z tamtych czasów. Ktoś by przychodził?

 

Pamiętam przez mgłę ten serial, ale z dzisiejszej perspektywy podkład pasuje idealnie.

 

 

To może jednak mocniej, bo filmy to przecież nie same lekkie dźwięki. Szukałem Iron Maiden, nie znalazłem poza wtrąceniami w postaci nazwy, choć uknułem już pewien plan. Nie będzie to naciągnięcie bo trzyma się konkretnego filmu i fragment stosowany podczas koncertów broni się pełną gębą. Ale to za chwilę. Póki co AC/DC, który dość często używany jest jako podkład do tak wyniosłych scen.

 

 

To jest ta jedna z „miliona” hoolywodzkich scen kiedy nabiera się głębokiego wdechu, poczym wstrzymuje oddech do jej końca. Takich projekcji jest mnóstwo, ale za każdym razem daję się ponieść tej chwili. Gloryfikacji i wiary w zwycięstwo dobra nad złem. W doświadczenie weteranów i zapału młodych umysłów.

 

Nieco mniej klasycznie jest tutaj.

 

 

Metallica a jakże.

 

Teraz nice lżej choć nadal filmowo.

 

To też był swego czasy wyciskacz łez. Moją kryzysową sceną była ta w której Matka, która nie chciała uświadomić Syna o istnienia Ojca nazywając go „sprzedawcą” w momencie kiedy telewizja pokazuje ich jako ostatnią nadzieję, zmierzających do promu mówi „ to Twój Tata”.  Niesamowite, że tyle pamiętam z filmów. I jeszcze postać grana przez Steve’a Buscemiego, bujającego się okrakiem na bombie. Świetna kreacja.

 

To jeszcze jeden Marvelowy akcent.

 

 

Starszy Syn byłby zadowolony. Ma fioła na punkcie Deadpoola. Ma mnóstwo lego figurek z różnych koncepcji tej komiksowo-filmowej postaci. Co nieco się przy nim uczę.

 

Zbliżając się do końca dzisiejszej nocy…

 

 

Jeden z tych filmów obok Rambo, które zapierały dech w piersiach. I marzyłem wtedy by Oni wszyscy stanęli po jednej stronie razem, bo przecież nie mieliby wówczas równych sobie. Kilka dekad później stało się, powstała seria „The Expendables” choć nie taka o jakiej marzyłem.

Na koniec trudne dla mnie zadanie, a raczej dla Was. Bo film był wyśmienity, ale nijak nie nawiązuje muzycznie do zespołu, który w jednym z numerów przedstawia tę samą scenę. Możemy dokonać analizy, ale uwierzcie mi na słowo. Mówimy o tym samym. Spróbuję chociaż.

 

 

To słynne przemówienie Winstona Churchilla a raczej grającego go Gary’ego Oldmana w filmie „Darkest Hour” (2017). To co nas w tej chwili interesuje to jego wycinek. Od momentu który wskazałem (2:20 – 03:06) kończąc na słowach „we shall never surrender”. Tak przez co najmniej dekadę aż do ostatniego roku zaczynały się koncerty jednego z metalowych zespołów. Burczały w tle silniki samolotów, na telebimach można było śledzić poczynania Spitfire’ów, a Ci którzy, znali dobrze historię tych walk, wiedzieli, że gdzieś tam latali nasi piloci.

 

Na koniec, jak najbardziej filmowym w temacie… „we shall never surrender”.

 

 

Nie znalazłem lepszego ujęcia. Powinno się zacząć od przemowy Churchilla, a zaraz po tym numer o latających bohaterach. I ten samolot nad sceną ;) To był mój priorytet kiedy dwa lata temu robiłem sobie tatuaż na ręce. Taki rękaw Iron Maiden. Musiałem mieć ten samolot, z tymi numerami na kadłubie. Ale o tym innym razem ;)

 

Ogłaszam koniec, idziemy spać, a przynajmniej ja.

 

Nigdy nie myślałem, że wrażliwe ucho może być przekleństwem. Zwykle czerpałem z tego faktu fascynację, że słyszę więcej. Rozróżniam dźwięki, słyszę konkretne instrumenty, potrafię rozróżnić blachy w perkusji itd.  Dzięki temu wiem w jaki sposób ktoś gra i mam świadomość ile musiał ćwiczyć by taki poziom osiągnąć. Moja Żona już nauczyła się ze mną żyć, wychwytuje mnóstwo moich osobliwych momentów. Czasem coś usłyszy i mówi „słuchaj, to ten numer co szukałeś”. Uśmiecham się wówczas, bo to znaczy, że jeśli chodzi o dźwięki, żyję nimi. Wpływają na mój nastrój, kierują moimi emocjami. Jestem dość przewidywalny, cieszę się, że jeszcze nie wpadła na pomysł puszczania mi ulubionych dźwięków, z podtekstem, „kupuję kolejną torebkę, zapłacisz?” hehe.

 

Dobranoc, zaczynam świrować.

 

(04:26) Koniec na dzisiaj…

 

Standardowo, dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali.

niedziela, 19 czerwca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 33

(00:15)

 

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Na początku chciałbym  podzielić się kilkoma słowami o pewnym drzewie... Podobno facet powinien zbudować dom, posadzić drzewo i spłodzić syna. Nie wiem w jakiej kolejności prawidłowo powinno się to odbywać ale Syna mam, a i ćwierć wieku temu postanowiłem posadzić „swoje” drzewo. Wówczas, jako osiemnastolatek pojechałem rowerem na zakupy i kupiłem małą doniczkę z choinką. Jej zielona część wystawała niewiele poza plecak, w którym ją przywiozłem.

 

Dzisiaj, tj. podczas sobotniej, rodzinnej uroczystości pozwoliłem sobie na chwilę zadumy w ogrodzie rodziców, gdzie znajduję się moje drzewko. Dwadzieścia pięć lat! Przetrwało niejedną wichurę, choć raz faktycznie wyrwało choinkę z korzeniami. Postawiłem ją wówczas na swoje miejsce, ustabilizowałem linami i o dziwo następnego sezonu, znowu zakwitła. Z biegiem lat pętle wrosły w powiększający się pień, a ja sukcesywnie je usuwałem patrząc jak przez kolejne żywica zabliźnia rany. Niesamowite.

 

Znalazłem też ostatnio gniazdo ptaków na jednym z „pięter” pośród gałęzi. Póki co, jest puste, ale pewnie za jakiś czas znowu znajdzie swoich nowych lokatorów. Nawiązując jeszcze do jednych z pierwszych zdań, cóż, nie zbudowałem ciągle domu.

A teraz gwiazda wieczoru, taaadaaaam.

 

 

Swoją drogą, muzycznie (bo jakże inaczej) podchodząc do tematu, mógłbym go rozwinąć np. o zespoły, które niegdyś jako nieśmiała grupa zapaleńców na przestrzeni lat rozrośli się do potęgi światowej ikony. To by pasowało idealnie do mojego drzewka, które z rozmiarów małej sadzonki zmieniło się w potężne drzewo. Pójdźmy jednak innym tropem, na zasadzie przeciwieństwa. Bo mnóstwo jest jednak zespołów, które bardzo szybko przeminęły. Były jak meteoryt, który rozbłysnął na niebie a za chwilę niestety zgasł. Po niektórych nadal brzmią echa doskonałych numerów.

 

 

Story Of The Year to zespół jednego sezonu. Świetny, żywiołowy. Pierwszy raz usłyszałem go w jednej z audycji radiowych. Oniemiałem, a to był… musiałem sprawdzić – 2003 rok, bo wtedy wydali ten album. I super, wszystko śmiga. Dobry wokal, muzycznie rewelacja i choć nie ma za dużo mojego ulubionego przecież „dżydżydży” to fajnie się słuchało. Nieeee no jak teraz słucham, głos w partiach krzyczanych – total. Nie o to chodzi, że zmienia się osobisty gust potencjalnego słuchacza. Że nagle zablokuje się wszelkie wiadomości napływające na temat znudzonej kapeli. Te informacje znikają same. Ktoś jest na tzw. topie, widzi, słyszy, czyta się o nim wszędzie, że niemal strach otworzyć lodówkę, bo może i tu… a nagle koniec. Cisza, pustka, którą potem wypełnia inny rodzynek i to nie tylko w przypadku ciężkich brzmień.

 

 

Świetny głos, muzycznie lekko, rytmicznie. Melodia w refrenie super. Po tym numerze, cóż jak dotąd nic go nie przebiło, a ostatnia płyta wydana została w 2016 roku. Nie liczę zatem na jakiś olśniewający powrót.

 

Często też następuje zwrot na poziomie samego wykonawcy. Zaczynają się eksperymenty, próby czegoś innego, poszerzanie horyzontów itd. W każdym razie, dla mnie to brak konsekwencji, bo wydawanie płyt w widocznie odmiennych klimatach to już lekkie nieporozumienie. Chciałbym w tym momencie posłużyć się mocnym przykładem, choć będzie on odbiegał od zespołów jednego sezonu/numeru. OK, może na koniec podrzucę zgnite jajo dzielące do dzisiaj fanów.

 

Póki co, lecimy dalej.

 

 

Śmiem twierdzić, że każdy słyszał ten numer, podśpiewywał czy może i utożsamiał się z wykonawcami. Ja też, to były moje czasy podstawówki. Oh jaki to był hit. Każda dyskoteka, naśladowanie solowych partii gitar. Prześmiewczo śpiewało się też „i cofają tramwaj” hehe. Pamiętam jeszcze jeden numer i dalej ciemność. Fakt, tu jeden numer wystarczył by odcisnąć swój ślad na przestrzeni muzycznych dekad. Nie znam tytułów żadnej z płyt, ale te dwa numery baaaa…

 

 

Aż mi się przypomniały te wolne tańce na dyskotekach, na które czekało się niemal połowę czasu. Czasem to wystarczyło, by coś ugrać w relacjach z koleżanką. Pamiętacie okna w szkołach za dawnych czasów? Wielkie okna z ramkami. Przed dyskoteką wycinaliśmy na kształt tych małych okienek kartki, malowaliśmy je na czarno i zaklejaliśmy szyby, by mimo wczesnych godzin maksymalnie zaciemnić salę. To się nazywa poświęcenie by zacieśnić relacje podczas tańców. Do dzisiaj pamiętaj swój taniec z koleżanką z klasy w takiej scenografii.

 

 

Ahhhh…

 

Czuję, że zaczynam się rozkręcać. Jeździłem raz w życiu na łyżwach, za nastolatka, kiedy z głośników otaczających lodowisko poleciał ten numer. Gitarowy, chyba już wtedy urzekał mnie dźwięk akustycznej gitary. Kiedy później zobaczyłem teledysk w MTV zapragnąłem tak grać. Mieć długie włosy, zespół itd. Z perspektywy czasu, mogę potwierdzić, że wszystko to uzyskałem, ale co może wydawać się śmieszne, wówczas już ani przez chwilę, nie pomyślałem o tym numerze.

 

 

Kolejny utwór, to bardzo bliskie dźwięki względem poprzednich nutek, płynące z akustycznego pudła. Znając ten numer i grając go wśród nastoletnich niewiast. Oj to było coś, co nadawało prestiżu i przykuwało uwagę. Patent „na gitarę” działa do dzisiaj.

 

 

Świetny, mega niski wokal no i brzmienie gitar.

Tą Panią chyba również nie trzeba nikomu przedstawiać. Mawiało się „łysa” i wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Bardzo dobry numer tamtych czasów.

 

 

Aż mnie ciarki przeszły jak włączyłem. Właśnie wyczytałem, że numer ten został napisany przez samego Prience’a. Fakt, pasowałby do niego samego. Świetne to wykonanie z koncertu.

 

Mam petardę w dwóch odsłonach. Numer „I'm Too Sexy” i z jednej strony jest ten numer sprzed lat ale ja już kiedyś odświeżyłem go zupełnie nowym obrazem, więc podtrzymam nowszą wersję.

 

 

Doskonałe wykonanie, dystans i scenografia numeru z 1991 roku. Niesamowita aranżacja.

 

Jeszcze jeden wcisnę? Baaaa wiadomo. Numer wszechczasów, po za którym nie znam żadnego innego z tytułu. Często jest też tak, że ktoś mnie pyta o utwór a ja rozdziawiam usta szperając w głowie by wpaść chociaż na najdrobniejszy ślad jego istnienia. Zwykle spalam się kapitulując, ale kiedy usłyszę pierwsze dźwięki, z automatu potrafię donucić resztę, bądź kluczowe momenty.

 

 

Musicie to znać.

 

I to tyle, miałem jeszcze napisać o pewnym zespole, który podzielił swoich fanów swoją twórczością. Jedni go uwielbiają, jedni nienawidzą. Zmiana muzycznego nurtu nie zawsze wychodzi na dobre. Może i w zamiarze ma pozyskanie nowego potencjalnego słuchacza, ale nie zawsze wychodzi to na dobre względem fanów od „pierwszej” płyty. Część odejdzie jak i ja, ale to może jednak innym razem pociągniemy ten temat bo wydaje się być długi.

Na koniec zapętlimy. Uwielbiam jak się udaje i tak będzie tym razem.

 

Przed Państwem Story of the Year raz jeszcze…

 

 

kurczę, jest jeden, nawet dwa momenty w tym teledysku kiedy jest obrót gitarą. Muszę jeszcze raz, mam – 1:51 po prawej gitarzysta wypuszcza z rąk gitarę, a ta na pasku przelatuje za jego plecami i wraca do podstawowego uchwytu. Ledwo widzialne, uchwycone przez kamerę ale jest mega.

Mam, znowu to zrobił. Faktycznie przerzuca gitarę wokół swojego ciała. Jako dowód, podrzucam numer z koncertu.

 

 

1:11 w jedną stronę i za moment w drugą. Wariat jak nic. Niesamowity, bo jest mnóstwo filmików w sieci kiedy ten patent gitarzystom się nie udaje i gitary wczepiając się z uchwytów lecąąąąąąą i wtedy dopiero boli taka strata. Zatem, szacunek dla tego Pana.

 

Koniec na dzisiaj… Dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali, miłej niedzieli.

 

(03:20) 

niedziela, 12 czerwca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 32

(23:40)

 

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Nie sądziłem, że dzisiejszy wieczór skończy się, póki co próbą, kolejnego szwendania. Wstałem dziś rano, tj. sobotniego ranka o czwartej by dzielnie zakończyć roboczy tydzień pierwszych zmian. Pewnie mógłbym zaśpiewać sobie numer Starego Dobrego Małżeństwa „Czwarta nad ranem”, ale daleko mi było do tak bogatego i delikatnego słownictwa jakie składają się na tekst tego utworu. Później niby odpocząłem, bo jako, że byłem w pracy, ominęło mnie wszechstronne sprzątanie. Wróciłem na gotowe ;)

 

Później, typowe ogarnianie tematów, na które nie miałem czasu w ciągu ostatniego tygodnia. To taki właśnie, szczególny moment kiedy mogę bez pośpiechu usiąść do kompa i nadrobić zaległości. Przeczytałem między innymi recenzję książki „Hyperion” Dana Simmonsa, która wraz z resztą cyklu zalega na mojej półce. Recenzja zatytułowana została „Siedmiu wspaniałych?”. Doskonale pamiętam film o podobnym tytule, chyba jeszcze czarno-biały. Nie, jednak w kolorze (sprawdziłem). Tak. Tytuł z 1960 roku reżyserii Johna Sturgesa. Świetne wykreowani kluczowi bohaterowie, a ich nazwiska to jak ówczesna obsada „The Expendables” choć to już mocno odległy temat od westernowych klimatów.

 

Zacznę o tak.

 

 

Tak to motyw przewodni z filmu i ten nie problem było znaleźć, ale ja chciałem coś więcej. Bardziej strunowego (jakże inaczej), elektrycznego, a jednak trzymającego się koncepcji. W klimacie lat sześćdziesiątych.

 

I znalazłem. Czarno-biały to nie taki kiepski wybór. Mi ułatwił życie w kwestii ubioru, a muzycznie?

 

 

Doskonałe, Oszczędzę sobie dzisiaj detektywistyczną funkcję i nie będę sprawdzał skąd i gdzie numery zastały wykorzystane. Ranek mnie zastanie. Krótki numer, więc…

 

Dzisiejszy odpowiednik?

 

 

Bardzo cenię Chrome Division. Ubolewam, że nie mogę ich dostać na winylu. Szukam, ale bez sukcesu, a chętnie przytuliłbym trzy pierwsze płyty ;)

Ale wracając, bo już odpłynąłem.

 

 

Wstyd się pewnie przyznać, ale nigdy o tym zespole nie słyszałem, tzn. z nazwy, bo numer znam i zdaję sobie sprawę, że dzisiaj będę nadwyrężał określenia typu „genialne” itp. Hehe basista, ten z postawionym kołnierzem ma wciśniętego papierosa pod strunami na główce gitary. W końcówce numeru wyraźnie widać jak wyciąga go i wkłada do ust. Kolejny dla mnie szok, bo dotychczas żyłem w świadomości, że był to „patent” Eddiego Van Halena i cóż. Runęło moje wyobrażenie tego zjawiska.

 

Podrzucę jeden numer żeby nie być gołosłownym.

 

 

Dwaj bracia, gitarzysta Eddie i perkusista Alex, niegdyś 2/4 zespołu Van Halen. Doskonała improwizacja, która na przestrzeni lat stała się milowym krokiem dla wielu gitarzystów. Ale to obok, bo nam chodziło przecież o papierosa, który faktycznie tam tkwi.

 

O Matko, znowu uciekłem. Ale to nic, takie powinno być szwendanie, gdzieś gaśnie, gdzieś się zapala lampka. Wracamy do lat sześćdziesiątych. Troszkę inaczej, ale rocznik się zgadza.

 

 

Już chciało mi się wymsknąć „doskonałe” ale zatrzymałem hehe. Nie no rewelacja. Jest też taki szajbus co aranżuje podobne numery na wersje bardziej ciężkie. Dodaje odpowiednie ilości ołowiu, przetapia sztaby stali by uzyskać odpowiednią wagę, taką na miarę wykopanego numeru. Koleś jest samowystarczalny. Ogarnia wiele instrumentów, więc z mojej perspektywy mogę jedynie patrzeć, słuchać i skoro potrafi więcej ode mnie, to życzyć mu samych @&@$T*@$@ sukcesów hehehe.

 

 

Świetny koleś!!!

 

To swoją drogą niesamowite, że ten sam numer może brzmieć tak inaczej.

Skoro było mocno, to w latach sześćdziesiątych również dawali radę. Perkusista wymiata!!!

 

 

Tak, tak, tak. Znalazłem i tego odpowiednik. Bardziej amatorsko, choć patrząc na technikę zarówno na bębnach jak i gitarze amatorka to nieodpowiednie określenie. Jak ja ich wszystkich nienawidzę hehehehehe.

 

 

Jeszcze jeden numer rzucił mi się w oczy. Kurczę, to któryś numer bez wokalu. Może nie śpiewali wówczas przy takiej muzyce? Może aranżacje pochłaniały taka bardzo, że nie było miejsca na śpiew? Ciekawe.

 

 

I za ciosem, dzisiaj.

 

 

Nie trzeba zbyt wiele się wsłuchiwać by wychwycić różnicę lat. I pomijając już indywidualne umiejętności muzyczne, to wyraźnie słychać postęp techniczny. Wzmacniacze, gitary, instrumenty perkusyjne. To kolosalna różnica, której nie da się nadrobić zwinnością i dyscypliną.

 

Coż, to tyle dzisiaj. Nie będzie Iron Maiden. Panowie wówczas mieli po kilka lat więc, póki co, nie będę ich w to wciągał. Niech dorastają do swoich czasów.

 

Wracając jeszcze na moment do westernowego tematu, Król i tak pozostanie jeden –  Ennio Morricone. I tym akcentem możemy kończyć i tak okrojony wieczór.

 

 

Czy tam w okolicy sceny wisiał koleś na stryczku? Oooo, słyszycie przejście w drugi numer? Ale się złożyło. Doskonałe połączenie numerów z tym co miałem w głowie na następną chwilę. Aż się upewnię, że słuchamy tego samego. Tak, rewelacja. Pięknie się ułożyło.

Zatem petarda na koniec, skoro skaczemy po latach. Nie będziemy się ograniczać. Wydaje mi się, że to najlepsze połączenie smyczków z metalową muzyką.

 

 

Kolejna wersja tego koncertu, której projekcja odbyła się w kinie nie była już taka dopracowana. U mnie czułem niedosyt. Za cicho, za nudno. Zbyt nowocześnie. Ale, ta powyższa to milowe dzieło sztuki.

 

Tym miłym akcentem, dziękuję za uwagę, wytrwałem w boju.

 

(02:40)

 

Dobranoc i dzień dobry wszystkim, którzy niedawno wstali.

niedziela, 5 czerwca 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 31

(02:05)

 

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Zacząłem wpisywać godziny żeby każdy widział o której zasiadam do szwendania. Nieraz zdarzyło mi się zniknąć, mogę też stracić poczucie czasu, a tak,  przynajmniej będziemy wiedzieć gdzie mnie szukać hehe. A tak na serio, mam za sobą dwa tygodnie nocek, więc nie sądzę, że usnę o wczesnej porze. Wczesnej może tak, ale patrząc chyba od strony porannych godzin.

 

Właśnie skończyłem pisać recenzję „Moja przyjaciółka opętana” Grady’ego Hendrixa i moje odkrycie, z którego jestem dumny podrzuciło mi myśl na dzisiejsze szwendanie. Nie umieszczę tu wszystkich tytułów z książki bo jest ich sporo jak na jeden wieczór ale wybiorę te, które znam doskonale.

 

I rozdział i już perełka.

 

 

Tak, to lata osiemdziesiąte. Miałem jedenaście lat kiedy się skończyły więc co nieco pamiętam. W sumie to dużo pamiętam, bo te numery zanim przedarły się przez żelazną kurtynę naszego ustroju to już pewnie byłem przy końcu podstawówki.

 

III rozdział zatytułowany był w taki sposób.

 

 

Hehe, znam numer, ale nie mam związanej z nim żadnej głębszej historii ale jak teraz słucham, Steve Wonder? Aż zminimalizuję pisanie… taaaak, ooo i Elton, ale towarzystwo. Ostatniej Pani nie znam, musiałbym posłuchać, ale to nie dzisiaj.

 

IV rozdział to dla mnie mega zaskoczenie.

 

Eddie Murphy? To naprawdę On śpiewał? Znałem ten numer, ale w zupełnie innej wersji. Ta mi wpadła w oko trzymając się lat osiemdziesiątych.

 

V rozdział – oświecenie

 

 

Dopiero w tym momencie domyśliłem się, że coś jest nie tak z tymi rozdziałami. Za każdym razem dwa tytuły, pierwszy w języku angielskim a zaraz pod nim w polskim. Doskonale znam ten numer bo jak inaczej? Pomyślałem sobie, że skoro ten piąty rozdział jest tytułem numeru z lat osiemdziesiątych w których klimacie utrzymana jest ta książka to czy reszta też skrywa tę tajemnicę? Jasne, że tak, ależ jestem byłem z siebie dumny. Od początku zatem, jest to szwendanie oparte na kilku rozdziałach z książki  „Moja przyjaciółka opętana” Grady’ego Hendrixa.

 

s'il vous plaît ;)

 

VII rozdział

 

 

Długo trwało, zanim zaczaiłem co to za numer. Musiałem poczekać do refrenu aż wszystko stało się jasne. Genialne czasy. Chłopaczek z teledysku przypomina mi mojego Syna, postura, deska, luźne jeansy, bez koszulki, zupełnie nie poszedł w styl Ojca hehehe. A tak się starałem.

 

X rozdział

 

 

To już mi dobrze znany numer. Pewnie też gdzieś go radiowo wychwyciłem, bo nie pamiętam, żebym kiedykolwiek go szukał.

 

XII rozdział

 

 

oooj gdybym usłyszał ten głos, na bank bym poznał. Ale jako The Police mało znam, kiedyś chyba jeden numer uczyłem się grać na gitarze i pewnie gdybym go sobie odtworzył też bym rozpoznał. Za moment przekroczymy połowę książki jeśli chodzi o stronę muzyczną, teraz już z górki.

 

XIII rozdział

 

 

Gdybym nie patrzył na nazwę numeru, momentami pomyślałbym, że zalatuje Rolling Stonesami, gitarowo słabiej, ale wokalnie już blisko. Chociaż ta wstępna zagrywka mogła by pasować do klimatu wspomnianych dziadków.

 

XIV rozdział

 

 

Ooooo Matko, i to jest numer dla których się żyje. Ile to? Rok wydania 1983. Prawie czterdzieści lat i co? Nadal wzrusza, nadal przelatują ciarki. Leciało przecież na dyskotekach. Stało się pod ścianą, a ten odważny, który czuł, że nie zostanie odepchnięty, prosił do tańca. Był wygrany jeśli mógł tańczyć na tyle blisko by ocierać się koszulką ze swoją wybranką.

 

XVI rozdział

 

 

a tu już wyglądałoby, że siedzimy w bliższych latach a tu guzik. Ciągle siedzimy w tych osiemdziesiątych ;) Dla jednych początki kariery, dla innych zmierzch.

 

XIX rozdział

 

 

Królowej przedstawiać nie trzeba. Niesamowita postać popkultury. Osobiście nigdy nie czułem tej fascynacji, jako nastolatka, nie pociągała mnie aż tak fizycznie. Chyba dopiero teraz zaczynam doceniać jej wpływ na rozwój muzyki pop. Wtedy było to obok, dla mnie rodził się metal więc wszystko co nie miało wyraźnych gitar odpadało już na starcie. Może Madonna to taka Marylin Monroe lat moich czasów?

 

XX rozdział

 

 

I to jest numer, nie wiem dlaczego, ale przypisywałem go dotąd zupełnie innemu wykonawcy. Straszne uchybienie. Ale już teraz znam, wiem i się poprawię. Bardzo dobry numer, taki do kierownicy jak się leci odpowiednią prędkością. Wokalnie, instrumentalnie w punkt.

 

XXVI rozdział

 

 

Nie sądziłem, że ten numer ma tyle lat. Mam wrażenie jakby upłynął niemal dekada. Idealny muzycznie, uwielbiam taką prostotę graną na samym „pudle”, akustycznie, rewelacja. Jak moje ostatnie granie przy grillu hehe. Nieeee, tak miękko nie graliśmy. Musiałbym usiąść i się osłuchać, żeby odtworzyć.

 

I to tyle jeśli chodzi o książkę „Moja przyjaciółka opętana” Grady’ego Hendrixa. Świetna przygoda, niesamowita podróż z tej perspektywy. Przy jednym numerze spociły mi się oczy, ale to pewnie ze zmęczenia ;). 

 

Kończę zatem ale jeszcze jeden numer będzie i króciutka historyjka w nawiązaniu do poprzedniego akapitu. Już chyba wspominałem, nie pamiętam, to już ponad trzydzieste szwendanie, wiec pozwalam sobie na powroty. Ale któregoś wieczoru zagrałem niespodziewanie Żonie (dla niej oczywiście, bo ja się odpowiednio do tego momentu przygotowałem) razem z numerem lecącym z głośników. Numer Eda Sheerana, którego w danym momencie słuchała namiętnie. Wyobraźcie sobie Jej zdziwienie, a mamy doskonale nagłośniony pokój. Nie wiedziała na co patrzeć, czy na okalające ją głośniki czy na mnie z gitarą która punkt w punkt zlewała się z dźwiękami płynącymi niemal z każdej strony. To jest magia, bez względu na minione lata. Dźwięk wyraża więcej niż słowa. Amen

 

 

Niesamowity numer, choć znalazłbym od ręki tego asa. Nie grałem ale wykonanie mistrzowskie.

 

 

Niesamowite.

 

Ale zróbmy dzisiaj pętlę, lata osiemdziesiąte.

 

 

bez komentarza. (04:50)

 

Dobranoc i dzień dobry dla tych co właśnie wstali.

niedziela, 29 maja 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 30

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Wróciłem w sobotę rano z nocki i padłem przy książce. Zwykle staram się zjeść na szybko jakieś śniadanie i położyć się delektując zmysły rozpoczętą historią (z reguły czytam na leżąco). Tak było i tym razem, ale niestety po kilku stronach głowa opadała i nie pamiętałem gdzie skończyłem. Poddałem się i poszedłem spać.

 

Na 16-tą mieliśmy umówione rodzinne grillowanie. Fakt, pogoda nie sprzyjała, więc męska część zasiadła z parasolami przy murowanym ruszcie, a kobiety wraz z dziećmi pozostały w domu. Układ niemal doskonały, posyłaliśmy im talerze z mięsiwem, sami racząc się wytwornymi trunkami i tym co udało się uchronić przed spaleniem.

 

Puszczę sobie muzyczkę żebym pamiętał o czym piszę.

 

 

Ale do rzeczy. Zabrałem też na to spotkanie jedną z moich gitar, jako że siostrzenica Żony jest w fazie ćwiczeń, więc miałem parcie na jakieś twórcze spotkanie. I udało się, zarówno grill, degustacja jak i strunowa muzyka.

Jestem samoukiem, grałem kiedyś po klubach. Od pierwszego dotyku gitarowych strun minęło jakieś trzydzieści lat. Dzisiaj doświadczyłem lekkiego zderzenia. Siostrzenica mojej Żony chodzi na lekcje, ale to chyba inny świat. Usiedliśmy naprzeciw siebie, zestroiłem instrumenty i co? Lecimy.

Na pierwszy ogień poleciał numer…

 

 

Nie wiem dlaczego nauczyciele uparcie trzymają się chwytów, machania ręką po całej szerokości strun. Większość rockowych numerów, bo przecież taka jest muzyka gitarowa, nie ogranicza się do chwytów. Zagrywki, sola, wszystko to pojedyncze dźwięki. Zaraz pewnie ktoś mnie obrzuci, że głoszę herezję, ale co? To trochę jak z tą kurą i jajkiem co powinno być pierwsze. Każdy chwyt gitarowy to zespół pojedynczych dźwięków uderzony w jednym momencie. Prawda? Prawda. Wiec, po co na wstępie uczyć się wszystkiego jak można zacząć od fragmentów tego chwytu i już zacząć grać. Uczyć się na numerach i lecieć z tematem.

 

Kiedy opanowaliśmy Nirvanę, poszliśmy o krok dalej.

 

 

Nie ma chyba numerów które nie można zagrać na pudłach. Oczywiście nie ma wówczas mięsistego efektu dżydżydży ale melodia pozostaje na tyle wyraźna, że każdy bez problemu jest w stanie rozpoznać grany tytuł. A o to właśnie chodzi.

Oczywiście ja również zaczynałem swoją przygodę od tych nieszczęsnych chwytów. Mało tego, przez parę miesięcy chodziłem na lekcje do miejskiego domu kultury i uczyłem się grać z nut!!!

 

 

Odpuściłem sobie granie muzyki poważnej i podziękowałem Panu nauczycielowi. Był niepocieszony sytuacją i poradził, żebym nie porzucał instrumentu. Nie miałem takie zamiaru, nie pasował mi klimat, w moim wyobrażeniu miałem cel. Podłączyć kolejną gitarę do prądu.

 

 

Ale na to jeszcze nie byłem gotowy. Ćwiczyłem na korytarzu poza mieszkaniem. Siadałem na klatce i tłukłem, nie było wówczas internetu, więc kopiowałem zagrywki z czasopism. W  tym cały graniu chyba chodzi i upór. Że wbrew wszystkim przeciwnością jednak brniesz dalej. Wówczas tak miałem, ostatnie lata podstawówki, a ja na lekcje muzyki zabierałem gitarę. I plumkałem jakieś proste melodie, a Pani nauczycielka wstawiała na koniec roku najwyższą ocenę.

 

 

A później trafiła się pierwsza elektryczna gitara i życie stało się piękne. Potem kolejna i poleciało. Wzmacniacze, wielkie kolumny. Kiedy znowu wracam do pudła, wszystko wydaje się takie proste. Ogniskowe granie, dzisiaj łapałem się na tym, że grając przy grillu tłumię dźwięki jak przy elektrycznej gitarze. Nadaje to co prawda swojego uroku, ale dalekie jest od lekcji na etapie klasycznej czy akustycznej gitary. No nic, może jest w tym metoda. Przejść przez góry, by później hycać z lekkością po niższych partiach. Mimo wszystko muszę przyznać rację co do jednego faktu. Kiedy ktoś potrafi zagrać numer na pudle i to brzmi, na elektrycznej gitarze będzie to formalnością. Odwrotnie, niekoniecznie.

Na koniec magik klasycznego pudła.

 

 

Dobranoc i dzień dobry tym, którzy zaglądają tu w niedzielę ;)

 

Ps. Zawsze ciężko mi się rozstać, bo zwykle coś jeszcze wpadnie mi w ucho i gadam sobie, ze to już koniec, kładź się spać ale… przecież jeszcze tylko jeden numer.

 

Tutaj np. Blaze Bayley wokalista, który zagościł na dwóch płytach Iron Maiden. W połączeniu z gitarnikiem z filmiku powyżej.

 

 

dobra, do spania

 

 

świetnie pokazane różnice pomiędzy gitarami.

 

03:27

niedziela, 8 maja 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 29

Dobry wieczór, dzień dobry.

Dzisiaj/wczoraj miałem wolną sobotę. Żona w pracy, młodzieńcy w łóżkach. Wstałem dość wcześnie, mimo, że to w piątek po drugiej zmianie rozpocząłem swój weekend. Zamiast wpaść w melanż, postanowiłem dokończyć książkę Mastertona i wypocząć przed sobotnim dniem. Aaaaa, w piątek rano rozpakowałem jeszcze przesyłkę z czarnymi „naleśnikami i właśnie do tego zmierzam.

 

 

Zatem jeszcze raz, piątek wieczór spędziłem przy książce, by rano ruszyć pełną parą. I faktycznie, wstałem około dziewiątej, zjadłem śniadanie i w rytm nowych, choć dobrze znanych dźwięków ruszyłem na podbój czystości naszego mieszkania.

 

 

Oooo Matko jak to brzmi. Odkurzanie przy takiej muzyce, zmywanie podłóg, dodaje mega mocy. Zatem poszło, powiesiłem w międzyczasie dwie nowe lampy w kuchni (oczywiście czarne) więc rozpierducha na całego. Tu odkurzacz, tu wiertarka, mop, kosze z narzędziami, wkrętami, kable. Ogarnąłem, a w tle oczywiście Testament. Niestety dla mojego sąsiedztwa musiałem otworzyć wszystkie okna aby podłoga wyschła po myciu więc chcąc nie chcąc dzieliłem się moimi muzycznymi uniesieniami.

 

 

Uwielbiam takie weekendy. W tle kręci się winyl a ja próbuję coś zrobić pożytecznego. Zwykle słucham muzyki na słuchawkach ale kiedy odpalam sprzęt, słuchamy z sąsiadami. Niestety. Nie to żebym robił coś komuś na złość. Nieeee, nie mamy tu wrogów. Ktoś może przecież gadać przez telefon w ciągu dnia tak głośno, że słyszę go zza ściany i nie robię mu z tego wyrzutów. Ktoś nagle wierci jak ja dzisiaj (ale to były tylko dwa otwory) i też nie wstaję, nie stukam po rurach czy kaloryferach. Ktoś chrząka, rzuca czworonogowi zabawkę, a ten tupta w tę i z powrotem. Blokowisko, cóż począć jak nie przełknąć i wyluzować. Na całe szczęście towarzystwo ma podobne zdanie, bo jeszcze nikt nie wezwał na mnie mundurowych.

 

 

Swoją drogą, mocno zaniedbałem odsłuch Testamentu w ostatnim czasie. Straciłem poczucie jego wartości i mocy brzmienia. Podczas sobotniej akcji ze sprzątaniem zastygałem przy kolejnych numerach wsłuchując się w każdy drobny detal. I kiedy już miałem wszystko ogarnięte, lampy kuchenne świeciły, podłogi również, przyszedł czas na zmianę płyty, kilka lat wstecz, gdzie za bębnami usiadł niejaki Lombardo (ten od Slayer). Już wtedy wygodnie ułożyłem się na kanapie…

 

 

Niesamowita moc, tempo, precyzja. Mój dobry kolega komentuje ten album jako niepotrzebny, zbyt brutalny jak na Testament. Jest inny, to prawda. Wokal jest mroczniejszy, agresywny, bębny bardziej gęste, szybsze i wydaje się, że gitarowo ciągle trzyma się to całości.

 

 

W sumie, to dobrze, bo to i tak nie duży odskok patrząc na eksperymenty innych zespołów. Tu nastąpiła zmiana perkusisty, więc jako nowy ludek musiał coś wnieść, przemycić. A skoro miał w „łapach” kilka studyjnych płyt Slayera cóż, nie da się tego nie usłyszeć.

 

 

Ten numer, z początku trochę przypomina klimat Kinga Diamonda, ale to moja luźna refleksja. Wszystko jak widać miesza się w jednym wielkim rondlu. Powiązania, naleciałości, fascynacje.

 

No nic, mieszkanie wysprzątane, Żona zadowolona, ja naładowany potężną, muzyczną energią. Popołudniu poszliśmy jeszcze do kina na Dr Strange’a.  Bardzo mroczny film. Pani przed nami zasłaniała dziecku oczy. Cóż, Disney i Marvel pomimo jednej ścieżki, to jednak nie to samo. Skończyło się familijne oglądanie.

 

Na koniec jeszcze dwa numery… taaaaa oczywiście Testament. Pierwszy numer, w sumie to oba z tej samej płyty, której nie ma póki co w wersji winylowej. Nic. Będę polować. Tzn są ale używki, a ja chciałbym te dziewicze.

 

Płyta ”Dark Roots Of Thrash”…

 

 

i jeszcze jeden wyjątkowy numer na płycie jako zderzenie dwóch światów. Angielskiej klasyki z amerykańskim ostrzem. Wyszło świetnie, brutalnie, a jednak przejrzyście. Dobry cover.

 

 

W takiej okoliczności nie mógłbym zasnąć prze finałem. Nie testamentowym ale właśnie temu, któremu oddali hołd na swojej płycie. Zatem nie będę przedłużał. Iron Maiden i oryginalna wersja numeru „Powerslawe” oczywiście w wersji koncertowej. Takie uwielbiam najbardziej.

 

 

Amen. Wszystko w temacie.

I tym miłym akcentem, życzę dobrej nocy albo dzień dobry.

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 28

Dobry wieczór, dzień dobry.

 

Ostatnio znowu docierałem się muzycznie z moich Synem. Zarzucał mnie swoimi rapsami, a ja już przestałem kontrować to swoimi typami. Patrzyłem na Niego ze zrozumieniem i uśmiechałem się pod nosem, bo już to kiedyś przerabiałem, tyle że wówczas stałem po drugiej stronie barykady. Jak tylko mój Tato przechodził obok mojego pokoju, wybiegałem z rumieńcami na twarzy wołając „chodź, posłuchaj tego!” po czym puszczałem ciężkie dla Jego ucha swoje faworyty.

 

Sprzęt miałem kombinowany, zbudowany na miarę nastolatka. To było cudo, lepsza wersja „jamnika” firmy Sanyo  z rozdzielanymi głośnikami, który był podłączony do wzmacniacza Radmor, a ten przekazywał sygnał na cztery kolumny (dwie wielkie firmy Tonsil i 2 malutkie z mojego Sanyo).  Zrobiłem sobie w pokoju kwadrofonię, tyle, że ciągle siedząc w tzw. środku, podłączyłem kolumny na skos. W rezultacie nie miałem standardowego odbioru kanałów lewa, prawa, a bardziej przód lewa z tylną prawą i przód prawa z tylną lewą. Dźwięki latały mi nad głową, ale w tamtym czasie nie było czegoś takiego jak kino domowe w postaci zestawów 5 głośnikowych, a mój patent, uwierzcie, brzmiał wyśmienicie. Jak na domową robotę, czułem się wówczas zwycięzcą i często karmiłem rodziców, a przy okazji sąsiadów swoimi dźwiękami. Ach, to były czasy.

 

Muzyczka… dzisiaj będzie ciekawie, bo ja już wiem o czym chcę napisać ale to wyjdzie dopiero za moment. Nie będzie pętli, więc wieczór (przynajmniej mój) zapowiada się ciekawie.

 

 

U mnie leci, zatem wracam do myśli. Tak jak ja wówczas wołałem mojego Tatę chcąc podzielić się jakimś muzycznym odkryciem, tak dzisiaj przychodzi do mnie mój Syn otwierając przede mną swoje dźwięki. I wszystko ok. Zauważyłem jednak, że na przestrzeni tych lat coś się zmieniło. Nie nadążam za muzycznymi aplikacjami, nie mam, nie stosuję. Kiedy Młody uświadomił mnie, że wrzuca sobie jakieś numery na Spotyfi, że tam ma całą dyskografię, źle, zbiór ulubionych numerów, zdębiałem. Kiedyś nagrywałem sobie tak płyty, które opisywałem „Różne”. Czyli wszystko i nic.   

 

 

Ale nie, jednak nie wygląda to tak topornie jak sobie wyobrażałem. Można to ładnie skatalogować ale i tak nie o to mi chodzi. Starałem się wytłumaczyć Synowi i tu dochodzimy do sedna, że numery wyrwane z płyty mają ciut mniejszą wartość. Oooo pewnie, zdurniał powiecie. Tyle singli, tych chociażby radiowych, które są hitami. I wszystko się zgadza, tyle, że gdyby zespół chciał nagrać tylko ten numer, nie robiłby płyty. Bo po co? Więc jaki jest cel są pozostałych numerów? To, że numer będzie na tzw. topie czuje się już na próbach. Co zatem z resztą? Gorsze? Przecież nie nagrane jako wypełniacze.

 

 

Staram się zaszczepić w Młodym, że powinno się słuchać płyt w całości, od deski do deski. Bo tylko wtedy można wychwycić istotę albumu, który wydał dany zespół. Nic nie jest przypadkiem, a tym bardziej ułożenie numerów na płycie. Mają kierować w konkretny sposób emocjami słuchacza, czasem jest to złożona opowieść, kiedy tekst wszystkich numerów opowiada jedną historię jak w przypadku kilku płyt Kinga Diamonda. Doskonale pamiętam jak sam ze swoim zespołem wybieraliśmy kolejność utworów na demówkach. Zawsze chodziło o zbalansowanie emocji, rytmu. Zwykle ruszało się mocnym akcentem, potem podtrzymanie, i jeszcze trochę, by za moment nieco spuścić z tonu i dać odpocząć słuchaczowi. Potem znowu, konkretne poderwanie i finał, który powinien zapaść w pamięć. Z pozoru proste zadanie, 5-6 numerów, ale żeby w pełni pokazać ich wartość, nie mogło to się odbywać na automacie. Powinno to jakoś wyglądać (brzmieć), miało ciekawić, opowiadać muzyczną historię, nawet nie połączoną tekstem. Nie mam pojęcia jak to ma się w praktyce z innymi gatunkami ale przyznam szczerze, że w najbliższym czasie spróbuję zrobić sobie taki ”research” i sięgnę po jakąś płytę wykonawcy preferowanego przez mojego Syna.

 

 

Na moje szczęście mam wiele płyt, które są genialne w całości. Jest też kilka zespołów których całe dyskografię mogę łykać bez zwątpienia i za każdym razem podczas takowego okrążenia wychwytuję coraz to ciekawsze detale. W poprzedniej pracy dużo jeździłem autem. Oczywiście na pendrivie miałem między innymi dyskografię Iron Maiden, która leciała w pętli. Od pierwszej płyty do ostatniej i tak w kółko. Niesamowite, bo przy takim odsłuchu słyszy się również zmiany czasowe. Ewolucja sprzętu, jego brzmienia, które z biegiem lat stawało się coraz czystsze i bardziej wyselekcjonowane. Aaaa i przede wszystkim doświadczenie muzyków. Podobnie mam z Motorhead, czy chociażby ACDC.

 

 

Doszedłem do tego etapu, że aby poznać interesujący mnie zespół, zaczynam nie tyle słuchać ich całych płyt, co właśnie wałkując pełną dyskografię. Często się zdarza przecież, że zmieniają się muzycy. Jedni odchodzą, inni przychodzą. Nikt nie jest taki sam i choć dobiera się tych najbliższych „duchem”, to technika, styl zawsze się rozróżni, a już w ogóle prezentacja sceniczna. Kiedyś pisałem o tych zmianach, ewolucjach zespołów, to było na samym początku przygód z muzycznym szwendaniem (mam, cz.2 – sprawdziłem).

 

 

I teraz zobaczcie. Kiedy pada pytanie, znasz zespół X? W głowie świdruje odpowiedź, bo słyszałem kilka numerów w radiu, czy może przeleciały mi na YT. To znam czy zaledwie wiem o jaki zespół padło pytanie? Tu można oczywiście pójść o krok dalej, a mianowicie czy podoba mi się takie granie. Można trafić zupełnie przypadkiem na słabą płytę, bo i takie się zdarzają. Albo lepiej, z innym wokalistą, który przez kilka płyt był w zastępstwie. Jak wówczas ma się to do wiarygodnej oceny? Nijak, nie da się. Ten przykład pokazuje, że nawet słuchając płytę od deski do deski, obraz zespołu nadal jest za mgłą.

 

 

 

To tyle na dzisiaj, poniżej rozpiszę płyty, które polecam w całości. Wystarczy wkleić w wyszukiwarkę YT i zachłysnąć się dźwiękami. I tego Wam i również sobie życzę…

 

Anathema - Judgement (FULL ALBUM)

R̤am̤mst̤e̤in - Mṳt̤ter 2001 Full album

King Diamond - 1998 - Voodoo © [2×LP] © Vinyl Rip

M͟e͟g͟a͟d͟eth͟ ͟Y͟o͟u͟t͟h͟a͟n͟a͟sia͟ full album 1994

Metallica - Master Of Puppets [Full Album]

Judas Pries̲t̲ - Angel Of Retributi̲o̲n̲ (Full Album) 2005

Iro̲n̲ Maid̲e̲n̲ - B̲r̲ave N̲ew W̲o̲rld (Full Album) 2000

oraz bonusowy

Motörhe̲a̲d̲ - I̲n̲ferno (2004) [Full Album] HQ

 

Dobranoc, a dla niektórych pewnie dzień dobry.

Pozdrawiam Michał

Archiwum

© 2007 - 2024 nakanapie.pl