Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
64 obserwujących. 48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 13 godzin temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
64 obserwujących.
48 obserwowanych.
Kanapowicz od ponad 4 lat. Ostatnio tutaj około 13 godzin temu.

Blog

wtorek, 21 lutego 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 59

(22:28)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

A to niespodzianka, tak, wywalili mnie znowu na urlop, mam za dużo zaległego. Wstępnie jeszcze jutro ale najbliższe 24 godziny zdecydują czy nie przedłużą mi do końca tygodnia. Tak się porobiło. Miałem zacząć dziś czytać Abominację ale Syn wciągnął mnie w kolejny serial od Marvela. W ostatnim czasie machnąłem już kilka, ale teraz przyszedł czas na postaci z Defenders. Tak sobie zatem lecę, obecnie Daredevil, wcześniej The Punisher. Chciałem pobawić się i zachować w tym wszystkim jakąś chronologię, ale jak znalazłem rozpiskę dzielącą kilka tytułów seriali, ich sezonów a nawet konkretnych odcinków, odpuściłem sobie. Nie chce mi się tak skakać, choć ma to sens. Zacznijmy ten wieczór od dźwięków, które najbardziej utkwiły mi w głowie po obejrzanym The Punisher.

 

 

Ach te podciągane dźwięki. Gdzieś już też to było tak wyeksponowane. Teledysk na pustyni, gitarzysta, muszę to zapisywać, bo zaraz mi ucieknie. Numer na bank The Beatlesów ale oczywiście w innym wykonaniu. Dobra zaraz poszukam.

 

Wracając do serialu, drugi numer, gdyby nie sceny (bo serial jest mega brutalny), napisałbym, że to spokojna piosenka. Niesamowite emocje, świetny głos aktora. Znowu mam ciarki.

 

 

Tak sobie myślę, co powoduje, że dany numer zapada w pamięć, że są te ciarki, a być może nawet wzruszenie. Sam numer? Może w tym pierwszym odsłuchu. Ale później, bo są utwory, które zostają z nami na lata, dekady. Buduje się wokół nich obrazy wspomnień i śmiem twierdzić, że to właśnie przez to. Melodia, utwór zaczyna nam się kojarzyć z jakimś konkretnym wydarzeniem z naszego życia, jest jak ten, powiedzmy teledysk, który ukazuje sceny z serialu i osobnego filmu. Oglądając grę aktorów, mało kiedy przywiązuje się uwagę do muzyki w tle. Coś tam leci i wspomaga obrazy. Kiedy odwróci się te role, jak w powyższym projekcie, wydaje się, że numer jest doskonale znany, przecież go znam, choć oglądając odcinek mignął mi i mógłbym o nim zapomnieć. Mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi.

 

Szukam tego numeru co sobie zapisałem.

To było proste i druga strona barykady patrząc na bohaterskie uniwersa.

 

 

gdzieś, kiedyś widziałem wspaniały tatuaż hehe, jeśli ktoś jest ogarnięty w temacie to będzie wiedział co tu jest nie tak ;)

 

 

Ostatni tydzień znowu trochę jeździłem autem i kolejny raz trafiłem na ciekawy numer. Na przestrzeni lat sporo się zmieniło, bo w poprzedniej robocie jeździłem około 300 km dziennie, dzisiaj jedynie droga do pracy, która zwykle zajmuje jeden, góra dwa radiowe numery. Kiedy jednak trafi się taki numer jak ten, robię sobie dodatkową rundkę by wysłuchać go do końca ;)

 

 

Uwielbiam Planta ze względu na Led Zeppelin i choć zawsze sobie mówię, że muszę poznać jego solowe płyty, nadal gdzieś mi to umyka. Skoro był jeden, musi być i ten.

 

 

Świetna robota gitarzysty i to wejście bębnów, prawie jak u Phila Collinsa, choć temu trudno dorównać. Kiedyś miałem wersję, gdzie chodzi po scenie, śpiewa, potem zasiada za perkusją i wykonuje to legendarne przejście. Zaraz to znajdę. Musicie to zobaczyć, baaa posłuchać.

 

 

Doskonała aranżacja. Takie wykonanie chciałbym poczuć na żywo. Niesamowite emocje.

 

Ja ogólnie bardzo przeżywam słyszane dźwięki. W sumie filmy też, bo Szeregowiec Ryan, Piękny umysł, Gladiator czy nawet Hair. W tych ostatnich scenach, nie to że ryczę, ale mam taki atak ni to śmiechu, ni to płaczu.  Czasem nasz Syn pytał, a Tata płacze? Żona też nie wiedziała jak to wytłumaczyć bo na mojej twarzy widać było uśmiech i łzy. Do tego połamany oddech i w sumie nie wiadomo czy ratować czy pogłaskać hehehehe. W każdym razie, z muzyką mam tak samo. I tak jak wcześniej napisałem, może to przez wspomnienia związane z jakimiś numerami, albo wizualizacje jakie rodzą się wówczas w głowie. Ciekawy temat do analizy.

 

No dobrze, skoro już siedzimy w tych odległych czasach, posłuchajmy sobie tego zespołu.

 

 

Przy takich archaicznych występach od razu zwracam uwagę na sprzęt jakim muzycy dysponują. Tutaj wzmacniacze Marshalla i jeden Orange (ten pomarańczowy), który do dzisiaj mają taką samą kolorystykę.

 

Dobra to jeszcze tych wariatów puścimy.

 

 

Ten zespół znam z opowieści mojego Taty. Tak jak Mama słuchała Janis Joplin, Jima Hendrixa, tak Tata obracał się w klimatach Slade, Uriah Heep i AcDc. Będąc już w szkole średniej, nieee, źle, byłem na studiach, wtedy miałem swój pierwszy komputer i dostęp do internetu, który jednocześnie blokował linię telefoniczną. Wtedy robiłem rodzicom „imprezy”, takie tylko dla nich. Siedząc u siebie w pokoju puszczałem im zza ściany muzykę jaką kiedyś słuchali. Sprzęt miałem ogromny jak na nasze możliwości. Muzykę puszczałem z komputerowego Winampa, potem dźwięk szedł do mini wzmacniacza potem do kolejnego Unitra i kolejnego nie pamiętam jakiej firmy. Podłączone szeregowo rozrzucały dźwięk na cztery kolumny ustawione w pokoiku około 10 m2. Nie było mowy wówczas o kinach domowych więc rozstawiając kolumny po rogach pomieszczenia połączyłem je na skos. Nie miałem lewej i prawej strony. Przodu czy tyłu. Miałem wszystko. Jeśli dźwięk był w jednym kanale, to ja go słyszałem z przodu i z tyłu, tyle, że po przekątnej. Stereo na czterech kolumnach, efekt był piorunujący. I tak sobie staruszkowie czasem nawet potańczyli kiedy puszczałem ich muzyczkę. Fajne czasy.

 

 

Ciągle nie ruszyłem ze zdobywaniem winyli zespołów z tamtych lat. Przeraża mnie to, no i nie mam tyle dostępnych środków. Kiedyś ten czas jednak przyjdzie, a wtedy znowu będę miał atak.

 

A taki zespół znacie?

 

 

Numer, który wykorzystany został w niejednym filmie o tematyce wojennej. Za to kolejny, dla mnie jest mega niespodzianką. Zupełnie nie wiedziałem, że to ich twór. A może nie ,skoro śpiewała go też Tina Turner. Taaaa, pewnie i tak zaraz to zweryfikuję. Chwila. Ha. Ich. Potem zaśpiewała go Tina i nasz Acid Drinkers, a po drodze setki wykonawców. Zatem, do źródła, bo to wyjątkowe odkrycie.

 

 

Kopiemy głębiej? Jak na razie wszystko na to wskazuje. Tam były lata siedemdziesiąte to spróbujmy dalej z zachowaniem klasy.

 

 

Dobra, jeszcze jeden, bo kiedyś nawet poszedłem na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy z nadzieją, że znajdę jakiegoś gitarzystę, który pokaże mi jak zagrać ten numer. W sumie, śmieszna historia, bo kiedy kończyłem podstawówkę, moja przygoda z gitarą trwała już rok. Z mojego podwórka miałem jednego gitarnika, ale wstydziłem się go zapytać bo miał już długie włosy i nosił się jak prawdziwi metalowcy. Wąskie spodnie, koszulki z zespołami. W moim wyobrażeniu byłem do niego sznurkiem w koszuli flanelowej, więc szukałem innej drogi. Tak też przyszło na nowe grono znajomych i pielgrzymka. Jedna, potem druga i kolejna i jeszcze. Po drodze znalazłem szukane przeze mnie dźwięki i mogłem samodzielnie zagrać ten właśnie numer.

 

 

To jeden z tych, które nie potrzebują komentarza.

W podobnym czasie powstał ten numer.

 

 

Kończymy na dzisiaj, przydałoby się jakieś konkretne zakończenie tego wieczoru. Zaczynaliśmy od filmowych dźwięków, skończyliśmy na klasyce sięgającej lat sześćdziesiątych. To bardzo proste, choć nieco pokręcone. Bo film, o którym teraz myślę miał premierę w 1994 roku. Ale jego pamiętna, muzyczna scena to przecież utwór Chucka Berry’ego z 1964 roku. Zapraszam.

 

 

Tym miłym akcentem, dziękuję za ten niespodziewany wieczór.

 

PS. Na koniec chciałbym jeszcze przywołać klasyka…

 

 

 

Dobranoc i oczywiście dzień dobry w ten wtorkowy poranek (jak to dziwnie brzmi).

(02:14)

niedziela, 19 lutego 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 58

(01:42)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

W ostatnim czasie zaciekle kompletuję winyle zespołu Anathema, który wielokrotnie zamieszczałem na łamach Muzycznego szwendania. Hmmm, tu podobnie jak zespół Metallica, coś się kończy, coś zaczyna. Często się słyszy a to Metallica skończyła się na tej i tej płycie. Cóż, mam tylko pięć pierwszych winyli tego zespołu, więc chyba należę do tych,  których drogi już dawno się rozeszły. Anathema w swojej historii ma zdecydowanie bardziej radykalną przemianę. Całkiem niedawno doceniłem wartość muzyczną pierwszych płyt a tym samym rozbudziłem pragnienie ich skompletowania. Został mi jeden album, który już dawno mógłbym mieć. O tym jednak za chwilę. Muzyczka z mojego najnowszego zakupu. Niesamowity numer!

 

 

Wracając do tego, śmiało można powiedzieć felernego albumu. Nie pod względem jego wartości muzycznej, bo to bardzo dobra płyta. Zamówiłem sobie, kliknąłem i padła płatność. Ok. Odświeżyłem, nic, wisiało jako nieopłacone bez możliwości wznowienia płatności. Cena, bo to istotne – 129 zł. Anulowałem proces ale z racji, że była to jedna sztuka nie mogłem wznowić zakupu. Napisałem do sklepu, że przepraszam za zamieszanie, że kłaniam się do stóp, że mam pieniądze itd. Że zniknęła możliwość ponownego zakupu. Odpowiedzieli, że spoko, wystawią ponownie i co? Wystawili, ale już za 149 zł. Rozwaliło mnie to na łopatki. Tak, tylko 20 zeta, ale to i tak słabe.  Niech się udławią. Kupię w innym miejscu choćby było drożej.

 

 

Ale ja chciałem dzisiaj napisać o takiej przykrej sytuacji. Zrobiłem dzisiaj zdjęcia żebyście lepiej mnie zrozumieli. Sprawa ciągnie się, jak teraz patrzę w notatnik od września 2022. Wówczas miałem już świadomość, że coś jest nie tak i będąc już wyczulony stwierdziłem, że te momenty zacznę sobie zapisywać. To jednak nie był pierwszy raz, zakładam że trzeci? Sprawa dotyczy dźwięku. Haha „muzyczne” to czemu innemu. Ok, ale takiemu który nie słucham ani nie wydobywam osobiście, a pojawia się od tak. Puszczam kolejny numer, bo lepiej mi się wówczas pisze.

 

 

To był okres jak czytałem dużo o nawiedzonych miejscach więc trochę ukierunkowałem swoje zmysły. W ciągu tygodnia często czytam po nocach, więc wśród domowej ciszy „pstryk” wydaje się być hałasem a to szklane stuknięcie wybiło mnie z lektury. Brzmiało jakby ktoś właśnie pstryknął w coś szklanego. Godzina? Około 23. To był nawet tydzień kiedy wpadałem do domu po drugiej zmianie i korzystając z sytuacji, że wszyscy śpią zasiadałem do lektury. No i pstryknęło. Olałem jak i za kolejnym razem, tzn. innego wieczoru. Za trzecim „spotkaniem” zapisałem sobie godzinę – 03 września 2022, 23:35. Odłożyłem książkę i poszedłem za domniemanym śladzie dźwięku. Wazon, pstryknąłem w niego palcem i w sumie? Trochę pasowało, ale jakoś tak bardziej był to stłumiony dźwięk. Wróciłem do książki.

 

 

Kolejnego wieczoru sytuacja się powtórzyła, więc śmiało odpowiedziałem „dobry wieczór” nie ruszając się z łóżka. Mieszkanie odkupiliśmy od starszej Pani, która wcześniej pochowała męża. Dopuszczałem myśl, że może zmarł w tym mieszkaniu i że teraz się uaktywnił. Ale po co? I dlaczego po tylu latach? Nie przychodziło mi do głowy żadne logiczne rozwiązanie. Na samym początku, podczas pierwszych remontów pod szyldem odświeżania pomieszczeń zrywałem u Syna tapetę…

 

Ps. Padam (03:10), jeszcze godzina i dziesięć minut a miałbym czyste 24 godziny na chodzie.

 

 

Sobota (01:42)

 

 

Jestem, 6 godzin przespane, więc spoko. Pisałem wczoraj o remoncie. Faktycznie, takie odkrycie to skarb. Zrywaliśmy tapety w pokoju Syna (2006) a tam…

 

 

 

Byłem w szoku bo doskonale znałem to logo.

 

 

Hehehe, niezła niespodzianka, którą już wzmacniam muzyczką.

 

 

Jak widzicie, od początku było w klimacie. Wracając jednak do nocnych dźwięków. Nijak nie potrafiłem sklasyfikować ich źródła, aż w końcu znikło. Spłoszyłem, pomyślałem. Uciekło, bo pewnie usłyszało, że ten też słucha tego rzępolenia co poprzedni lokator i dało sobie spokój.

Pewnego ranka znalazłem skazę.

 

 

 

 

Trochę mnie zabolało, bo w końcu to replika mojej gitary za czasów scenicznej świetności. Z drugiej strony, zacząłem zastanawiać się czy nie jest to czasem znak. Szkło pękło samoistnie. Nie wiem, temperatura, ciśnienie? Nie mam zielonego pojęcia, bo nie ma mowy o uszkodzeniu mechanicznym. Najlepsze, że później znowu wróciły charakterystyczne trzaski. Już wiedziałem gdzie szukać, a rysa leciała coraz śmielej, tworząc równie wymowny kształt.

 

 

Trochę jak kosa prawda? Nie było tu żadnej ingerencji z zewnątrz, mało tego, punkt łączący te dwie linie jest ukształtowany w taki sposób, że nie da się go wepchnąć do środka. Wygląda jakby jedyną drogą było wyjście na zewnątrz. Jakby coś chciało się uwolnić.

 

 

Bardzo dziwne. Póki co jest spokój, nic się nie powiększa, nie pogłębia. Może skoro już kształt został dokonany, nic dalej się nie wydarzy. A może to znak, żeby nie zamykać gitar, nie odstawiać na półkę tylko brać w dłoń i grać! To jeszcze muzyczny temat z duchami…

 

 

Bardzo dobry zespół, szczególnie pierwsza płyta. Ostatnio pojawiło się wznowienie na CD ale ja nie mam w domu takiego urządzenia. Gdyby było na winylu, wziąłbym nawet na kredyt. Zresztą sami posłuchajcie.

 

 

Ubolewam, że takie zespoły nie mają żadnych konkretnych zapisów z koncertów. Wszystkie to jakieś dupowate filmiki kręcone telefonem czy pralką jeśli patrzeć na selektywność dźwięku. Ciekawostką, jaką zauważyłem, jest fakt, że do składu powrócił wokalista/gitarzysta z pierwszego składu. Nie wiem czy to tylko na ten koncert, na który trafiłem, czy na stałe? To byłaby bardzo dobra wiadomość. Ok, jeszcze jeden numer.

 

 

i

 

 

Ok. Wystarczy.

Ostatnio szukałem winyli zespoły Slayer i na tym polu również utrzymuje się posucha. W sumie to nie rozumiem dlaczego tak jest. Jest mnoga liczba płyt, które nie otrzymują wznowień, przepadają i tyle po nich widziano. Oczywiście kwitnie wówczas rynek wtórny ale to też na krótkim dystansie. Chcesz kupić winyl zespołu z okresu lat dziewięćdziesiątych? Zapomnij, no chyba że to Iron Maiden czy Black Sabbath. Nie rozumiem tego rynku.

 

 

Na koniec przydałby się jakiś numer, typowo koncertowy z dobrym albo wręcz idealnym dźwiękiem, publicznością i tym wszystkim czego dzisiaj brakowało. Żeby spuściło nam łomot selektywnością dźwięków, brzmieniem i głośnością (to już samo możemy sobie podkręcić).

 

Finał.

 

 

Tyle, dobranoc i oczywiście dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(03:41)

niedziela, 19 lutego 2023

O książkach i czytaniu

 Zainspirowany @LetMeRead , @jatymyoni, @nordic.spirit

 

  1. Czytam tylko książki papierowe – muszę czuć książkę namacalnie, przewracać strony. Uwielbiam delektować się dotykiem, zapachem kartek czy grubością i fakturą papieru.
  2. Nie korzystam z biblioteki publicznej – jak i nie pożyczam cudzych książek. Jeśli interesuje mnie jakiś tytuł, kupuję, by mieć go na wyłączność.
  3. Zwracam uwagę na okładki – często to właśnie one mobilizują mnie do głębszej analizy. Kiedyś kupiłem nowe wydanie posiadanej już książki, bo okładka była o niebo lepsza od poprzedniej.
  4. Twarda i miękka okładka – o ile jest wybór, twarda okładka zarezerwowana jest dla wyjątkowych tytułów, ponadczasowych.
  5. Nie porzucam czytanej opowieści – zawsze czytam książkę do końca, bez względu jaka by nie była. Poległem raz, przy tytule „Sztuka Wojny” Sun Pin, Sun Tzu, do której wróciłem po roku.
  6. Jedna książka, jedna historia – nie czytam kilku książek w jednym czasie.
  7. Książki mam w stanie idealnym – stosuję zakładki, nie otwieram książek do 180 stopni, by nie przełamać ich brzegu.
  8. Czytam tylko na leżąco – uwielbiam wyciągnąć się na kanapie i oprzeć książkę o klatkę piersiową, ale…
  9. Zdarza mi się zasnąć – to dlatego, że czekam do ostatniej chwili i odkładam książkę gdy wypada mi z rąk.
  10. Mogę czytać przy włączonym telewizorze, muzyce – ale już rozmowy domowników całkowicie wybijają mnie z rytmu.
  11. Zniszczono mi książkę – znajomy nie oddał mi książki, bo jej stan uległ pogorszeniu i od tego momentu...
  12. Nie pożyczam swoich książek – jeśli już wędrują w inne ręce, to i tak odbywa się to tylko w granicach naszego mieszkania. Nadal trudno mi odmawiać bliskim spoza tego kręgu.
  13. Układam książki na regałach wg schematów – pierwszy to przeczytane (stojące) i nieprzeczytane (leżące), potem wg autorów, serii, wydawnictw czy tematyki.
  14. Nie czytam książek po raz kolejny – czasem wracam, wyszukuję fragmenty bądź konkretne zdanie potrzebne mi do jakiegoś tematu.
  15. Czytam cykle w jednym ciągu – chyba, że jestem już na czysto, a kolejna część ma odległą datę wydania.
  16. Robię sobie tematyczny reset – w tym celu używam książek skrajnie brutalnych. Dużo krwi, ekskrementów, przemocy, wynaturzeń. Mam do tego celu specjalną półkę.
  17. Ciągle zawężam swoje wybory – na początku rzuciłem się we wszystkich kierunkach, ale czas szybko zweryfikował moje możliwości czytelnicze, a tym samym wymusił węższy zakres gatunków.
  18. Opowiadam znajomym o książkach – nawet jeśli nie czytają, wkręcam ich w fabułę podczas luźnych rozmów.
  19. Obserwuję premiery – wrzucam na bieżąco do koszyka interesujące mnie tytuły i czekam aż uzbiera się jakieś pokaźne zamówienie.
  20. Nie panuję nad książkami – tak jak samo stanie przy regałach jest dla mnie jakąś formą odprężenia, tak też łapię się na lęku, który mnie paraliżuje wraz ze świadomością jak wiele mam zaległości.
sobota, 11 lutego 2023

Niespodziewanki ;)

Oj to był długi i wyjątkowo ciężki tydzień. W nocy nie powinno się chodzić do pracy! A tak serio, lubię nocki, lubię wracać do domu jak wszyscy się budzą i rozpoczynają swój dzień. Najgorsze dla mnie w tym wszystkim, są przejścia pomiędzy poszczególnymi tygodniami. Dla przykładu taki poniedziałek - kiedy jestem wyspany po weekendzie. Ciężko zmusić się w ciągu dnia do jakiejkolwiek drzemki. Świadomość, że najbliższej nocy nie zmrużę oka nie sprzyja odprężeniu. 

 

We wtorek rano wracałem z pierwszej nocki, ale niestety, o śnie mogłem jedynie pomarzyć. Na 9-tą miałem badania więc zanim wróciłem do domu była jedenasta. OK, to teraz spać bo wieczorem przecież kolejna nocka. Na tę chwilę, nie spałem od poniedziałku rana. Zasnąłem na 2 godziny!!! Telefon z PKO, potem KURIER. Po spaniu. Zasnąłem w środę rano zaliczając około ośmiu godzin snu. Hurrra!!!

 

Gdzie w tym szaleństwie niespodzianka???


Słowo klucz to KURIER, od naszej, kanapowej Koleżanki.

 

W tym dniu, kiedy walczyłem o sen, @Wiesia zrobiła mi dzień i mega podniosła morale. Dobra, nie przedłużam, czas na prezentację.

 

 

W paczuszce było jeszcze czerwone pudełko pralinek LINDOR, a ja skakałem z radości chwaląc się domownikom. Po jakimś czasie wróciłem jeszcze raz do owego pudełka, otworzyłem a tam... nie było pralinek...

 

 

Mistrzostwo świata!!! Yoda jak żywy. Z tego miejsca, chciałem jeszcze raz podziękować za prezenty i idealny moment. 

Dziękuję 😘

 

sobota, 21 stycznia 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 57

(01:10)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Powinienem być właśnie pracy, podczas ostatniej nocki, ale nie. Kiedy wpadałem do domu w piątek około 6:20, tylko ja wiedziałem, że właśnie rozpoczynam weekend. Stały schemat poranka, kąpiel, śniadanie, rozmowa z Żoną szykującą się do pracy. Potem jeszcze „godzinka” z książką i czas by odespać pracowitą nockę. Potem już z górki. Obiad, przywitanie Żony wracającej z pracy, ogarnięcie bieżących spraw, szybka drzemka przed moją ostatnią zmianą… Dotąd wszystko wyglądało jak w każdym dniu takiego tygodnia. Tyle że zamiast szykować się do pracy powędrowałem do lodówki, zabrałem pifffko i poszedłem do pokoju starszego Syna. Nie zdążyłem otworzyć i już mieliśmy Mamusię na karku. Jak wielkie było Jej zdziwienie kiedy to ja wychyliłem pierwszy łyk. Chłopak, bardzo spokojnie podszedł do tematu. Czuł, że coś nie tak w momencie jak już wszedłem z butelczyną i domyślił się, że ostatniej nocki nie ma. Małżonka, zburzyłem nieco jej wygląd wieczoru hehe. A jeszcze nie powiedziałem o poniedziałku i wtorku. Cóż, dowie się w swoim czasie.  Ale w kwestii niespodzianek, zobaczcie co znalazłem.

 

 

Totalny kult. Jacek Cygan i młode gwiazdy, choć tego Bułki to nie kojarzę żeby się jakoś rozwinął, bo Antkowiak to jeszcze się kiedyś tam pojawił. Cygan jaka skórzana kamizelka ze stójką hehe.

Potem ten hicior Antkowiaka

 

 

a i jeszcze ten

 

 

Takie były numery. Dyskoteka Pana Jacka to dzisiaj niemal skarbnica polskiego popu z tamtych lat hehe. Ostatnio kolega zarzucił mi, że za bardzo trzymam się przeszłości. Że powinienem już dawno przekreślić tamto grubą krechą i łykać to co jest dostępne dzisiaj. Nie potrafię. Lubię wspominać, lubię odkrywać dawne dźwięki, uwielbiam sięgać do fundamentów, analizować to czego wówczas nie rozumiałem. To jakby wyrzec się musicalu „Hair”, mojego number one i to nie tylko, że jego premiera zgrała się z moimi narodzinami. Jest genialny, ponadczasowy i tyle.

 

 

Ten numer to mistrzostwo świata. W swoim czasie zdobyłem winylowe wydanie tej ścieżki dźwiękowej na aukcji. Pierwsze wydanie! Nie wiem, czy było więcej, ale płyty mają tyle lat co ja. Niesamowite. Oj dzisiaj będzie muzyczny misz masz.

 

Jest! A teraz ten sam numer w naszej polskiej wersji. Kiedyś słyszałem tę wersję, ale zniknęła i długo, długo była poza YT. Mistrzostwo świata.

 

 

Ach…

Parę minut po minionym sylwestrze puściłem zamówienie na 3 pierwsze płyty zespołu Anathema i jedną Unleashed. Miały być dziesiątego, potem dwudziestego, dzisiaj sprawdzałem i znowu kolejny termin, dwudziesty piąty. Miesiąc czekania i wszystko przez jedną płytę. Nie, nie chcę żeby przyszły osobno, swoją drogą napisałem już, że poczekam żeby nie musieli rozbijać na osobne przesyłki.

W zeszłym tygodniu jechaliśmy z Żoną do Starogardu Gdańskiego. Z reguły jest tak, że jak ktoś kieruje to dyktuje sekcję muzyczną. Włączyłem oczywiście Radio Trójkę a tam poleciał numer.

 

 

Krzyczę do mojej Żony słuchaj uważnie dźwięków, zaraz Ci coś puszczę w ten deseń. Czekamy, czekamy… I gdy już uważam, że wystarczy, wyłączam radio i zmieniam na pendrive…

 

 

Tempo szybsze, ale dźwięki bardzo blisko siebie. Chyba zwariowałeś – słyszę z siedzenia obok. Ja nie wychwycę takich detali. Koniec tematu.

Dzisiaj zastanawiałem się, czy istnieje gdzieś zapis koncertu zespołu Guns N’ Roses z lat dziewięćdziesiątych, który był puszczony w TVP w dwóch partiach. Pamiętam ten dzień bo leżałem na podłodze przed telewizorem i chłonąłem z wypiekami każdy dźwięk.

Jest w całości.  Gdyby ktoś chciał przeżyć to jeszcze raz, poniżej link.

 

 

a ja choć nie ma dużego wyboru podrzucę temat z terminatora 2 z tego właśnie wieczoru. Zdecydowanie najlepszy skład muzyków jaki kiedykolwiek istniał.

 

 

Dobra to teraz coś na czasie. Kiedyś już wrzucałem ich numery, świetni muzycy z okolicznego podwórka.

 

 

i tu, wielokrotnie powtarzałem, są numery których się nie dotyka, nie wolno!!! Panowie nie posłuchali. Wyszło? Dobrze, parę razy się skrzywiłem ale ogólnie całkiem spoko. Dopuszczalnie by posłać Wam, bo tu selekcja jest bardzo restrykcyjna.

 

 

oooo i jeszcze ten… pewnie też już leciał ale dzisiaj szwendam się po wszystkich stronach.

 

 

Brakowało mi takiego wieczoru. W ostatnim czasie nie mogłem sobie na taki pozwolić więc bardzo cieszę się, że dzisiaj się udało. Dziękuję za uwagę, a na koniec oryginał poprzedniego ze światową czołówką.

 

 

Dobranoc oraz dzień dobry w ten sobotni poranek.

(03:31)

sobota, 7 stycznia 2023

Chciałbym...

Chciałbym dostąpić dnia kiedy nic mnie nie goni. Chciałbym przestać patrzeć na zegar z myślą ile czasu mogę poświęcić lekturze. Chciałbym przeczytać książki, których nie zdążyłem dotknąć poza momentem, w którym umieszczałem je na dedykowanych półkach. Zwłaszcza te, które odsuwałem czekając na odpowiedni moment. Jestem gotowy, nie, nie na wszystkie, ale krok po kroku. Coraz dalej. To nie wyścig lecz świadoma ucieczka. Przed problemami dnia codziennego oraz obawami co przyniesie jutro. Ucieczka przed dziećmi, Żoną, przed rodziną spoza pierwszego kręgu. Tak, to bardzo egoistyczne, ale o wiele łatwiej jest doradzać, oceniać literackich bohaterów niż zmagać się z własnymi wyzwaniami. Uwielbiam ten właśnie moment. Kiedy przestaję słyszeć dźwięki otaczającej mnie rzeczywistości. Kiedy wszystko przestaje mieć znaczenie. To już nie moja opowieść, to autor zabiera mnie w kolejną podróż. Daleko od mojego domowego kącika, od ulubionej kanapy i czarnej poduszki z geometrycznym wzorem. Żegnam się, nie warto zaczepiać, nic już nie słyszę...

 

 

Miałem nadzieję, że jakoś wybrnę, albo chociaż zminimalizuję zaległości z czytaniem w ostatnim roku. Niestety. Boli, oj bardzo boli, że ciągle jest tego więcej niż potrafię przetrawić. Mógłbym przecież ogłosić embargo na nowe tytuły i pewnie po osiemnastu miesiącach dokonałbym cudu czyszcząc w takich okolicznościach wszelkie zaległości. Ale jak wytrwać i jeszcze czytać kolejne wpisy w poście "Co ostatnio kupiłeś/aś?". Jestem tylko człowiekiem i mam świadomość swoich słabości, a jednak ciągle łapię się na tym, że spinam się, że nie ogarniam, że już dawno przestałem nad tym panować. 

 

To nie był słaby rok, a moim największym aktem rozliczenia się z przeszłością było przeczytanie cyklu książek „Koszmar z Elm Street” wydanego przez nieistniejące już gdańskie wydawnictwo Phantom Press. Cała reszta tytułów, to już utarte schematy. Masterton, horror ekstremalny w wykonaniu Tomasza Siwca, Edwarda Lee. Literatura pola walki, troszkę Sc-fi, kilka ujęć literatury naukowej i biografii muzycznych. Względem ostatniego gatunku, jestem na czysto (chociaż tutaj). W międzyczasie było jeszcze kilka książek z tematem paranormalnych zjawisk, postapokaliptycznych wizji świata i w sumie tyle. Aaaa… moje największe odkrycie, choć nie wiem czy to odpowiednie słowo w sytuacji kiedy od dłuższego czasu, w „ciemno” gromadziłem na półkach książki tego autora – Dan Simmons – mistrz.  

 

Boję się grubych książek, nie ich rozmiaru ale możliwości, że coś pójdzie nie tak i ugrzęznę. Że będę co chwilę patrzył ile zostało do końca z myślą, że ta historia mogłaby się już skończyć. Czy tak kiedyś miałem? Nie, ale przecież tym bardziej, statystycznie muszę na taką trafić. Cegiełek w mojej domowej bibliotece czeka na mnie nie mało. Wbrew wszystkim moim lękom zacząłem ten rok odważnie, od pokaźnej książki „Silos” Hugha Howeya stanowiącej jedną trzecią cyklu jaki na mnie czeka. Potem ruszę po kolejne, niech się dzieje. W tym roku, postanowiłem, niech priorytetem będą cegły. Zobaczymy jak długo wytrzymam, albo jak szybko się skończą.

 

Miłego weekendu ;)   

czwartek, 5 stycznia 2023

Książka - prezent! POMOCY!

Słuchajcie, mam gorący temat na weekend i potrzebuję Waszej POMOCY! 

Nasz chrześniak ma urodziny i postanowiliśmy kupić mu książkę. Przy ostatniej uroczystości rodzinnej rozmawiałem z nim troszkę o tym co obecnie czyta itd. Zna tytuły jak "Potęga podświadomości" czy "Kto zabrał mój ser?". Na bank nie czytał "Magia wiary" Josepha Murphy'ego.  Właśnie rozpoczyna swój pierwszy biznes i opowiadał mi o kolesiu, jakiś biznesmen, który zaczynał od zera a dzisiaj jest na szczycie. 

 

Przeprowadziliśmy również śledztwo i takie tytuły ma na półce (dołączę zdjęcia). Zwróćcie uwagę, że większość książek ma "udekorowane" zakładkami.

 

 

 

Zastanawiałem się nad książkami:

 

- Ekstremalne przywództwo. Elitarne taktyki Navy SEALs w zarządzaniu - Jocko Willink, Leif Babin

 

https://nakanapie.pl/ksiazka/ekstremalne-przywodztwo-elitarne-taktyki-navy-seals-w-zarzadzaniu-906976

 

- Równowaga przywództwa. Jak taktyki Navy SEALs pomagają znaleźć balans niezbędny do zwycięstwa
Jocko Willink, Leif Babin

 

https://nakanapie.pl/ksiazka/rownowaga-przywodztwa-jak-taktyki-navy-seals-pomagaja-znalezc-balans-niezbedny-do-zwyciestwa

 

Te czytałem całkiem niedawno i wydają mi się, że mogą wnieść tu nieco inne spojrzenie na temat biznesu i w sumie nie wiem...

 

Liczę na Waszą pomoc i propozycje.

 

Pozdrawiam - Michał

niedziela, 1 stycznia 2023

Muzyczne szwendanie – cz. 56

(00:58)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

I skończyło się, z jednej strony dobrze bo to był ciężki rok, z drugiej, już przywykłem do zaciskania zębów na rosnące ceny czy inne przeciwności ale z biegiem czasu potrafiłem w jakimś stopniu radzić sobie z tą sytuacją. Co będzie jutro? Nie wiadomo, jestem pełny nadziei a zarazem obaw i lęku przed tym co jeszcze może się wydarzyć. Miniony rok zakończyłem z hukiem, jadąc rano w dzień sylwestrowy na pogotowie. Spuchnięta przynosowa część twarzy, dwie godziny w poczekalni uzbrojony w maseczkę – diagnoza – zapalenie zatoki szczękowej. Po drodze dokończyłem przesłuchiwanie dyskografii zespołu Anathema i jestem rozwalony na łopatki. Różnorodnością płyt pod względem tempa, ciężaru kompozycji, który potrafił balansować pomiędzy doom metalem a atmosferycznym rockiem. Gruba przemiana. Poniżej to już numer z tych lżejszych.

 

 

Nie wiem dlaczego ale mocno trąca mi tu Depeche Mode. Nie znam za dobrze tego zespołu, poza kilkoma głównymi numerami ale ten motyw syntezatorowy pasuje mi tu idealnie. W podstawówce miałem koleżankę zafiksowaną na ich punkcie. Ubierała się na czarno i po latach przyznaję, że nawet poruszała się jak wokalista Dave Gahan. Toczyliśmy wówczas ze sobą wojnę  nie rozumiejąc się zupełnie. To była era czasopisma Bravo, więc kiedy któreś z nas przynosiło do szkoły egzemplarz, w którym znajdował się artykuł ulubionego zespołu (moim był wówczas Guns N’ Roses) przechwytywało się go zostawiając na kluczowych zdjęciach parę dodatków jak dorysowane wąsy, okulary czy tlącego się papierosa. Oj bolało, kiedy Axl Rose wrócił do mnie w takim wydaniu. Głupio było prosić Mamę o dodatkową kasę, bo przecież już kupiła mi ten egzemplarz. Kombinowałem, namówiłem nawet kuzyna by kupił sobie na rzecz swoich disco fascynacji, a ja umiejętnie podmieniłem swoje „zniszczone” strony. Ciężkie czasy hehe.

 

To jeszcze jeden z tej płyty.

 

 

Znalazłem już w undergroundowym sklepie trzy pierwsze płyty Anathemy, te najbardziej ciężkie patrząc na brzmienie gitar i wokal, ciągle daleki od tego, którego właśnie słuchamy. Do tego dojdzie mi kolejna płyta Unleashed więc póki co wbijam zęby w ścianę by to udźwignąć. Pod choinkę jednak sprawiłem sobie taki prezent…

 

 

Limitowana wersja i jak widzicie nie jest to czarny winyl, a Picture czyli krążek wydany jest w okładkowej szacie graficznej, przez co również nieco grubszy. Przesłuchany w drugiej części wigilijnego wieczoru, zaraz po powrocie od moich rodziców. Na tej płycie poza sentymentalną wartością znajduje się numer, który rozpoznają również fani Judas Priest. Uwaga…

 

 

Brzmienie niesamowite, ciężkie gitary, to wszystko da się jeszcze jakoś przełknąć ale wokal. Cóż, mi nie pasuje względem barwy Halforda i nie będę koloryzował, że tak nie jest. Ale szacunek dla Panów, że  postanowili uwzględnić na swojej płycie ten właśnie numer. Na zdjęciu widać też kawałek pierwszej płyty Kinga Diamonda, który również znalazł się po choinką a tym samym dopełnił w tym momencie kompletną kolekcję studyjnych płyt.

 

Mam, kupiłem, trzy pierwsze płyty Anathema i płytę Unleashed, która pojawi się w undergroundowych czeluściach już dziesiątego stycznia. Uległem presji, bo jakiś czas temu były dostępne w preorderze trzy wersje tej płyty, a dziś już tylko dwie. To również limitowane krążki więc rozumiecie hehe. Ale dlaczego się jaram tą płytą? Na łamach któregoś szwendania opowiadałem jak nagrywałem w dawnych, dawnych czasach radiowe audycje na kasety. Trafiłem wówczas na numer, który przez lata pozostawał bez nazwy bo za późno włączyłem nagrywanie. Taki niepełny obraz nosiłem ze sobą przez lata aż zupełnie przypadkiem, po jakiejś, dobrej dekadzie doświadczyłem oświecenia. Tak, już o tym pisałem. Zatem numer…

 

 

To taki walec, wolny, ciężki i w moim wyobrażeniu wszystko niszczący na swojej drodze. Jako piętnastolatek byłem w szoku zmian w utworze, rytmicznej i czytelnej perkusji, gitary szorujące niczym wiertarka z udarem, a przy tym melodyjne. Znowu wokal, niski i groźny. To gardłowe  „uuuuuuuu” niszczy. Potem znowu zmiana nastrojów kiedy następuje moment instrumentalny i znowu, zamiast zawrotnej solówki delikatna melodia niczym poezja. Mistrzostwo, bo dzisiaj nic nie zmieniło się w kwestii odbioru tego numeru. Nic to, teraz pozostało mi już tylko czekać na przesyłkę. Oj, to będzie uczta!

 

Ale sylwester! Zostaliśmy z Żoną w domu, starszy Syn pojechał do swojej panny, młodszy do kolegi klatkę obok więc, wykąpani przywitaliśmy ten rok w piżamowym odzieniu. Z racji że nie mieliśmy bieżącej telewizji wykupiłem jakiś tam internetowy pakiet by śledzić jak to się inni bawią. Padło no TVP2 a tam obok Górniak wystąpił zespół Black Eyed Peas. Myślałem, że znam tylko jeden numer, ale okazało się, że nie, znam dwa hehe. Taki jestem osłuchany. Wracając do myśli, przypomniało mi się wykonanie z 2009 roku i zaraz po serii życzeń noworocznych puściłem Żonie. To koncert na łamach The Oprah Show więc na scenie znalazła się i pani gospodarz. Jakże wielkie zdziwienie było na jej twarzy kiedy podczas numeru tańczyła tylko jedna osoba. Aaa zobaczcie sami…

 

 

Tu już tego nie widać, ale kiedy pierwszy raz oglądałem ten obrazek, Oprah skakała na początku numeru na scenie zachęcając publiczność do ruchu. Świetny materiał i poruszający jak większość akcji pod szyldem Flash Mob. Fakt, to zupełnie co innego niż pobudzanie publiczności podczas standardowego koncertu. Tutaj mieliśmy założony schemat, wszyscy znali plan i układ. Co innego tutaj, zupełnie świeży numer. Dla niecierpliwych zabawa z publicznością zaczyna się od około 04:42 minuty utworu.

 

 

Niesamowite, a takie proste. Wcześniej klaskali na raz, cholera to jest ciekawe i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Bo zanim Diskinson narzucił swoje akcentowanie wszystko pasowało patrząc i słuchając względem perkusji. Potem podyktował dwa krótkie oklaski i pauzę co też pasuje. Oj musiałbym się dłużej w to wsłuchać, swoją drogą później też były w numerach takie „trójki” jak np. tutaj.

 

Czym dalej w las… tym więcej można wychwycić. Swoją drogą, jak odnowimy kiedyś z Żoną uroczystość weselną to powyższy numer zatańczymy w formie walca. To będzie dopiero wydarzenie.

 

Dobra zbliżamy się do końca. Jak deklarowałem na początku naszego spotkania, dotarłem za kierownicą do końca dostępnej mi dyskografii zespołu Anathema. Mam jednak wrażenie, że coś tu skopałem. Nie znalazłem dwóch numerów, które w swoim czasie wpłynęły na swój sposób na moje życiowe wybory. Albo pominąłem jakąś płytę, albo mam nagraną bez dodatków jeśli takimi były te utwory. Dobra już wiem, sprawdziłem, ale wtopa. Nie mam czterech najnowszych albumów. To będzie długa przygoda. Póki co, ostatni numer na dzisiaj.

 

 

Swoją drogą film z którego kadry oglądacie całkiem dobry, polecam. O masowej zarazie, która odejmuje ludziom zmysły. „Perfect Sense” (2011)

 

 

Na koniec, tak, już teraz tak, bo uświadomiłem sobie, że nigdy nie podrzuciłem numeru z koncertu, a przecież to już Nowy Rok więc nie będziemy dopuszczać takich uchybień hehe. Łoooo Matko otworzyłem worek bogactw w tym momencie patrząc na propozycje. Nowsze, starsze. Dużo tego, więc wstrzelimy się w umowną granicę pomiędzy nastrojami w zespole. Kładę się, bo poza spuchniętą częścią twarzy nic się u mnie nie zmieniło. Dziękuję za uwagę i życzę wszystkiego dobrego.

 

 

Dobranoc oraz dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(04:43)

niedziela, 18 grudnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 55

(23:17)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Dzisiejszy ranek przebiegł w miarę znośnie. Ostatniej nocy, zaraz po naszej audycji, odpaliłem sobie jeszcze grę „This War of mine”, która jakiś czas temu zasiliła swoją wartością… nie wiem jak to określić, bo to przecież nie lektura szkolna, więc powiedzmy, że to jakiś inny rodzaj pomocy dydaktycznej. Grę można pobrać ze strony gov.pl, nie trzeba się nigdzie logować itd. Poza grą dostępne są scenariusze przykładowej lekcji z całkiem przyjazną instrukcją. Kiedyś grałem w tę grę zaraz po jej premierze i przyznaję, że to ciekawa pozycja. Wówczas ta muzyczka mocno siadła mi na bani. Te wiercące czyste gitarowe dźwięki. Mając w głowie destrukcyjny obraz wojny i klimat w jakim skąpana jest gra, ta partia wydaje się być bardzo radosna i niosąca nadzieję.

 

 

Ale dzisiaj. Ogarnąłem choinkę do domu. Zwykle samodzielnie wycinam upatrzone drzewko w okolicznej leśniczówce, ale niestety, okazało się, że w tym roku wycinka zaczyna się od poniedziałku co lekko nadwyrężało moją swobodę ruchów. Wsiadłem więc do auta z Anathemą ;) ten numer mnie nie opuszcza, chodzi za mną, gwiżdżę go, wypełnia mi głowę. Mam już wrzucony winyl do koszyka, czekam na przypływ gotówki.

 

 

 A co do choinki, pojechałem na polowanie. W czwartym punkcie dopiero trafiłem. Od lat stosuję zasadę zauroczenia. Ta, która po pierwszym spojrzeniu skradnie moje serce zabierana jest do domu. Nie ma czegoś takiego jak przebieranie, a może ta czy może jednak tamta. Zakup zwykle kończy się po 10 minutach. Póki co, działa. Moja Żona dzisiaj nabijała się ze mnie, że co roku są takie same, względnie niskie i gęste.

 

 

Po południu wrzuciłem sobie serial Willow mając w pamięci film o tym samym tytule z 1988 roku reżyserii Rona Howarda z Valem Kilmerem. Póki co, tylko cztery odcinki, ale już muzyczne olśnienie. Numer jak najbardziej znany, to w końcu Soundgarden ale w zupełnie nowej wersji.

 

 

Serial całkiem spoko, początki wręcz rewelacja, ale dalej już napięcie opada, dużo gadania a i sceny głównie nocne więc słabo to się prezentuje. Potem znowu jakiś przebłysk i wyciszenie. Muzycznie jednak bogato, bo już za chwilę pojawiły się takie nutki…

 

 

W takich momentach lecę szybko z telefonem do telewizora i podkładam mu go by rozpoznał wykonawcę. W tym przypadku, nie po to by dowiedzieć się co to za numer, bo to oczywiste, ale z czystej ciekawości, kto odważył się na taki krok. Kiedyś to było nie do pomyślenia, że tak to wszystko będzie hulać, że wystarczy podłożyć telefon pod głośnik i już znasz tytuł, wykonawcę i zaraz otrzymujesz link do wyszukiwanej wersji. Zatem oryginał na miarę serialu.

 

 

Gitary mało wyraźne, za to bębny (obawiam się, że to komputer a nie żywy instrument). Dziwne te dźwięki. No nic, nie zawsze jest doskonale. Ooo ciekawa zmiana w połowie numeru (słucham razem z Wami). Ogólnie spoko, ciekawa interpretacja, choć w kwestii seriali uwielbiam ten obrazek.

 

 

I to się nazywa doskonała muzyczna scena. A potem taki zespół zaprasza Cię do sali prób i już jako cywil bez doczepionych włosów możesz polecieć z tematem.

 

 

odpłynąłem trochę i uciekło parę minut z kolejnymi propozycjami YT, bo np. tutaj. Na telebimach pojawiają się kadry z tego kluczowego odcinka serialu Stranger Things i postać grana przez Josepha Quinna. Ale i ten numer Metallica gra już trochę inaczej względem minionych dekad. Tempo cały czas odpowiednie, ale pojawiają się bardziej akcentowane mini przerwy. Ciekawe i w niczym nie ujmujące zabiegi kosmetyczne. Rozjechało się w 05:23, gitary się nie zgrały, no już cofnąłem z myślą, że to jakiś internetowy lag. To pewnie Kirk, który podszedł w tym czasie do mikrofonu. Mimo wszystko, wielki szacunek, że mimo minionych lat numer ciągle brzmi wyśmienicie.

 

 

To chyba tyle na dzisiaj, bo to takie spontaniczne spotkanie. W sumie, takie powinny być te szwendania. Na koniec zapętlę jak za starych, dobrych czasów. Numer nie pojawił się podczas wspomnianego wyżej serialu, ale też składa się na dorobek artystki.

 

 

Dobranoc oraz dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(02:06)

sobota, 17 grudnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 54

(22:33)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Nadszedł długo wyczekiwany przeze mnie weekend. To jest niesamowite, że przez poprzednie cztery wieczory, o tej porze już słodko spałem (od poniedziałku budzik na 04:20) a dzisiaj proszę, cudowne uzdrowienie. Baaa nawet piwko mam i jak do tej pory trzymam się wyśmienicie. Zobaczymy jak długo. Ten tydzień pod względem muzycznym przyniósł kilka niespodzianek. Pantera, Anathema, Unleashed? To dużo jak na jeden tydzień i zdecydowanie nie do ogarnięcia, ale po kolei.

 

 

Zespół Pantera ruszył w trasę. To trochę szokująca informacja, która od kilku miesięcy zatrważała wszystkich fanów zapowiedziami tego przedsięwzięcia. Bo jak? Charyzmatyczny gitarzysta został zastrzelony 18 lat temu z rąk pseudofana podczas koncertu pobocznego projektu pod szyldem Damageplan, brat – perkusista również zmarł kilka lat temu, więc kto? Kto uniesie ten ciężar?

 

Mamy ciągle nieśmiertelnego basistę i wokalistę, którzy na swój sposób ciągle są aktywni. Nie ma braci, a to jednak marka nazwiska i boskich umiejętności. Rozwiązanie może dało się przewidzieć. Metal to jedna rodzina i muzycy bardzo chętnie podchodzą do kwestii wymian.

 

 

Więc kto? Ano brakowało dwóch panów i proszę. Gitarzysta musiał być mega doskonały.

 

 

Technika, oczywiście musiała być z najwyższej półka z tych buntowników. Nie panów, liczących pod nosem takty albo prześcigający się w ilościach zagranych dźwięków na sekundę. To musiał być taki drwal wśród kołnierzyków. I stało się. Nie było innego. Dla podpowiedzi… A niech będzie na bogato… Swoją drogą numer poświęcony zabitemu gitarzyście Pantery.

 

 

i tu świetnie nawiązany teledysk

 

 

Tak, Zakk Wilde objął funkcję gitarnika i całkiem słusznie, a miejsce perkusisty zajął Charlie Benante (Antrax).

 

 

i mając w głowie taki zestaw muzyków, sprawdźmy reakcję publiczności hehe. To już czas.

 

 

Jak piszą muzyczni recenzenci tego spotkania, 15 tysięcy fanów. Niesamowite!

 

W ostatnim czasie zastanawiałem się też nad „choinkowym” prezentem. Nie znalazłem, nie mogłem się zdecydować, nic mnie nie natchnęło. Moja Żona już (oficjalnie) poddała się z elementem zaskoczenia względem mojej osoby, bo niby wszystko mam, a temat płyt to dla niej grząski temat. Ma dziewczyna traumę bo ja też nie potrafię utrzymać języka za zębami. Kupiła mi kiedyś drugą płytę Judas Priest na winylu i wręczając prezent zacytowała internetowe opinie, typu, że „najlepsza płyta”. Moja reakcja była daleko od Jej oczekiwań – Najlepsza? Dla kogo? Wówczas czar prysł i niesiemy ten ciężar od chyba dwóch lat. No nic, taki świąteczny akcent. Ogólnie, to ja w naszym domy ogarniam prezenty, a dla siebie? Kupujemy już sobie sami z przeznaczonej wcześniej na to puli. Zdarzają się oprócz tego drobne, mniej konfliktowe niespodzianki.

 

I teraz wrzucę coś co powaliło mnie na kolana. Zespół, na który poluję od czasów podstawówki, bo wtedy szukałem nazwy. Po latach trafiłem a dzisiaj niedaleko mnie leży zapakowany ciągle winyl i to w jakim wydaniu. Póki co, dla fanów Judas Priest, numer właśnie z tej płyty.

 

 

Już odliczam dni, bo w styczniu ma się pojawić wznowienie kolejnej szukanej przeze mnie płyty. Dobra, dzisiaj jeszcze tylko jeden numer z tego samego krążka.

 

 

Mega, proste, surowe, rytmiczne granie. Uwielbiam tak czasem uciec od klasycznego metalu. Zresetować się, spuścić głowie łomot i z uśmiechem wrócić na tory. W sumie, to z literaturą mam podobnie. Czasem czuję, że potrzebuję mocniejszego uderzenia i sięgam po bardziej ekstremalny horror, innym razem wystarczy jego klasyka. Odpoczywam totalnie przy literaturze faktu, aby za chwilę zatopić się w odmętach postapokaliptycznego świata. Nie ma jednak reguły, pod tym względem cieszę się, że ponad setka tytułów patrzy na mnie bo mam w czym wybierać. Dobra, bo odpłynąłem za daleko.

 

Anathema to dla mnie zespół niespodzianka. Doskonale znam jedną płytę, która w postaci winyla również zajmuje swoje wyjątkowe miejsce na mojej półce. Na studiach miałem kolegę, który żył tym zespołem. Napisałem dzisiaj do niego, żeby nie palnąć głupoty, ale jeszcze nie dostałem informacji zwrotnej. Póki co, będzie więc bez głębszego przekazu. Muzyka jest wystarczająco wymowna.

 

 

I to jest numer z pierwszego krążka, już wrzuciłem go sobie do koszyka jak dwa kolejne z początkowego okresu zespołu.

 

 

Zauważyłem, że istnieją płyty, które nie rozbijają harmonii przypadkowego słuchacza. Czasem włączę jakąś rzeźnię, która leci w tle i faktycznie czuć, że atmosfera w domu robi się bardziej gęsta. Domownicy robią się bardziej nerwowi, wrażliwi na niejasno sformułowane zapytania, a katastrofa wisi w powietrzu. Ale nie tutaj. Dzisiaj podczas podobnego odsłuchu wiozłem jednocześnie czteroletnią Siostrzenicę, moją Mamę czyt. Babcię względem pierwszej i jeszcze Żonę. Nikomu nie przeszkadzało, bo może miałem cicho puszczone ale nieeeee. Były komentarze, zwłaszcza tej najmłodszej z grona, więc muzyka docierała do każdego.

 

 

I to właśnie jeden z pierwszych numerów jaki pamiętam z pierwszego roku studiów. Te piski, ta lekkość dźwięków, a zaraz zmiana w ciężkie brzmienie. Doskonałe. Jak już wspomniałem jestem podczas konsultacji względem trapiącego mnie wątku z historii zespołu i czekam na odpowiedź kolegi, który mam nadzieję, uświadomi mnie w temacie. Póki co, ostatnia przesłuchana w tym tygodniu płyta.

 

 

Bardzo ciekawy zespół, wymagający skupienia i jak się pewnie okaże, chronologii.

 

I tym miłym akcentem, mogę spokojnie położyć się spać. 04:20 co prawda jeszcze daleko, ale sobota przed świętami to będzie jeden z tych trudniejszych dla mnie dni. Sprzątanie itd. Nie mamy jeszcze choinki, zwykle jadę do leśniczówki i własnoręcznie ścinam drzewko. Teraz nie przypasowało, żniwa zaczynają się od poniedziałku więc muszę ogarnąć to przed pracą. Damy radę.

 

Zapętlimy jak za kiedyś, przeniesiemy się swoją drogą znowu do lat dziewięćdziesiątych. Do czasów mojej podstawówki a z nią do kultowych dyskotek. Chwil kiedy każdy pragnął bliskości płci przeciwnej chociaż w tańcu a tzw. wolne były ustawiane i przeliczane z góry. Zaciemnione pomalowanymi kartkami okna i klasowi operatorzy, którzy wiedzieli co, gdzie i kiedy. W takich okolicznościach poprosiłem o ten numer. Oh jakże wielkie było zdziwienie tych, którzy podążyli ku swoim wybrankom i zdążyli je ukryć w swoich ramionach. Okrutne.

 

 

To tyle na dzisiaj, temat zespołu Anathema innym razem, muszę pozbierać więcej informacji. Dziękuję za dzisiejszy wieczór i… ten też pasowałby do takiego obrazu.

 

 

Dobra, już dobra, kładę się, po co te krzyki?

 

Dobranoc oraz dzień dobry w ten sobotni poranek.

(01:53)

 

Ps. Po latach zdobyłem, jeszcze dwie...

 

sobota, 10 grudnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 53 (edit)

(01:56)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Gdybym chciał rozpocząć dzisiejszą nockę zacząłbym w taki sposób.

 

 

W sumie byłoby to idealne połączenie z aurą jaką mamy za oknem a ja dzisiaj, tzn. wczoraj walczyłem z przymarzniętymi drzwiami auta. Kończę powoli tydzień urlopu, bo zaległo mi się dni, że już sami wypychali mnie na kopach. I tak spędziłem ten tydzień na niczym, choć domowe obowiązki wystarczająco wypełniają czas ochotnika, który postanawia w nim zostać. Nadrobiłem trochę tematów muzycznych, poczytałem i obejrzałem głośny w ostatnim czasie serial „Wednesday” na Netflix a tam? Właśnie… Mistrzowska aranżacja Vivaldiego, skrócona to fakt ale rozpływałem się przy tych dźwiękach. Do dzisiaj Jenna Ortega pojawia mi się w niemal co drugim proponowanym poście na FB. Tu też czas na…

 

(!!!) Kolega @Mackowy słusznie wskazał, że coś tu jest nie tak, a ja pominąłem kluczowy akapit i wyszło jak wyszło. Oczywiście trudno było szukać w scenie z dachu dźwięków Vivaldiego. Więc skąd mi on się wziął? W pierwszej chwili zwariowałem, bo przecież słyszałem. Nie w tym numerze ale słyszałem. Przecież nie mam aż takiego świra! Oddychaj, oddychaj. Zatem po kolei. Vivaldi i prawidłowa scena.

 

 

Teraz już z górki. Oczywiście, filmowa aranżacja numeru "Paint in black" zespołu Rolling Stones. Na smyczkach każda muzyka brzmi niewiarygodnie. Może to doskonały przepis na wyostrzenie dźwięków i wyniesienie ich na "salony".

 

 

Był też inny kwiatek dobrze znanego zespołu podczas jednego z kolejnych odcinków. U nas w domu to taki zwykle jest głuchy teleturniej „po pierwszej nutce”. Przeważnie wygrywam hehehehe, bo w oglądanych przez nas filmach częściej pojawiają się nutki starszych zespołów.

 

 

Ale Metallica, bo rzuciło mi się w tygodniu zrobiła numer zwiastujący nową płytę. Jeszcze nie słuchałem, choć czytałem w międzyczasie komentarze. Słucham.

 

 

Po pierwszym przesłuchaniu, nie zrobił mnie ten numer już brzmieniowo. To pierwsze uczucie bo kompozycyjnie wszystko trzyma się poprawnie. Aż włączę sobie drugi raz. Trochę nawiązuje schematy z dawnych lat, jak numery z płyty „Garage inc.”. Wesołe, proste i brzmieniem bardzo podobne. Może to jakiś znowu zwrot w karierze, jeśli tak to super, lubię zespół do czasów czarnego krążka. Jestem ciekawy co będzie dalej.

Ale co śmieszniejsze rozszerzając wątek komentarzy pod oficjalnym otwarciu numeru wpisał się niejaki przedstawiciel polskiego zespołu KAT. Wiecie, że to też skomplikowana sytuacja, więc w skrócie. Był KAT, muzycy z wokalistą Romanem Kostrzewskim. Potem doszło do rozpadu. Kostrzewski zabierając perkusistę sformował swój projekt „Kat i Kostrzewski”, a gitarzysta swój jako ten właściwy KAT i ten drugi odział robi wokół siebie co jakiś czas dziwne zamieszanie. To właśnie on zarzucił, że Metallica skopiowała ich riff czyli zagrywkę gitarową z ich numeru.

 

 

„Gratulujemy Metallice nowego utworu "Lux Æterna". Bardzo mocne uderzenie i znakomity song na otwarcie albumu. Trochę nam przypomina nasze "Satan’s Nights" z albumu "The Last Convoy" , ale to z pewnością niezamierzony przypadek. W końcu Metallica wie co to są dobre riffy. Pozdrawiamy KAT”

 

i wisienka na torcie… bo pomimo, że metal nie powinien dzielić, to ten przykład długo tkwi ością w gardle metalowego społeczeństwa. Użytkownicy portali wskazali kolejny utwór, który powstał wcześniej niż ten KATa i rozwiewa wszelkie wątpliwości…

 

 

No nic. Co jakiś czas wypływają takie kwiatki jak ktoś się zapędzi, ale Internet nie zapomina.

 

Trochę straciłem wenę odbiegając od tematu smyczków jakie mieliśmy na początku. Ale wracając, bo ten „Nothing Else Matters” to wykonanie zespołu Apocalyptica, prawda? To ci co w czwórkę machnęli na raz jedne z największych hitów zespołu Metallica. Może nie na raz, bo numery coverowali jeszcze na kolejnych płytach. Na 18-tkę dostałem w prezencie ich pierwszy album. To był mega prezent więc pozwólcie, że na moment przeniesiemy się w czasie.

 

 

Patrząc z dzisiejszej perspektywy to idealny ja. Mało słów, dużo dźwięków. Mógłbym gitarowo wyrażać swoje emocje, smucić się, kłócić. Cóż, na resztę musiałbym odłożyć gitarę.

 

A mam jeszcze jednego gościa, którego nienawidzę, ale gra bardzo dobrze, mało tego znalazłem stare wykonanie i z jakością może średnio ale dźwięk.

 

 

Ale jako facet i tak uwielbiam babki, a te z instrumentami to już oooo.

 

 

i

 

 

Ale patrząc na polską scenę muzyczną, jak dotąd jest jeden władca smyczków.

 

od 1:21powinno ruszyć (nigdy nie mam pewności, że to działa)

 

 

i jeszcze jeden, jeszcze pod skrzydłami zespołu Hunter. W Tczewie swojego czasu grałem z zespołem przed nimi jako suport. Ale minęło, i dla mnie, i dla nich.

 

(od 35:51)

 

Drak, czyt. wokalista ma identyczny model gitary jaką posiadam ja, z tą różnicą, że on ma Gibson, ja Epiphone. Takie gitarowe przepychanki hehe.

Ok. To tyle na dzisiaj z smyczkowych akcentów i muzyki poważnej. I prawie bym zapomniał. Odszedł bym tak po prostu a przecież miałem w głowie genialny numer z motywem „Dla Elizy”. Potrafię go zagrać na pianinie taki jestem zuch. To będzie idealne zwieńczenie wieczoru.

 

 

Mam ten koncert w postaci ekskluzywnego winylowego wydania.

 

 

I tym miłym akcentem...

Dobranoc i dzień dobry w ten sobotni poranek.

(04:30)

niedziela, 27 listopada 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 52

(00:34)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

W sumie to nie mam zielonego pojęcia co dziś zaprezentować. Odpaliłem sobie ostatni zapis Muzycznego szwendania a tam czas jego rozpoczęcia wskazywał chwilę po drugiej. Rozpoczęcia, powtórzę. Matko, wczoraj czyt. piątkowy wieczór/noc to ja wlokłem się do łóżka o tej porze po dwudziestu dwóch godzinach trybu „na nogach”. Dzisiaj jest już o wiele lepiej.

 

Powinna być muzyczka. OK, odpalmy YT i zobaczmy co ten twór mi zaproponuje.

Pierwszy od lewej, hehe, ooo nie znam, nie słuchałem, więc odpalam.

 

 

Zespół Rammstein owszem, znam, baaa mam nawet album „Mutter” na winylu, ale ostatniej płyty nadal nie ogarnąłem, a to pewnie kolejny numer z tego właśnie albumu. Wcześniej w radiu słyszałem „Zeit” i tak średnio do mnie przemawiał. Tyle, że właśnie, mało jest tych numerów, które poderywają serce, dusze, czy drżące niższe partie wnętrzności za pierwszym razem. Jeśli się to odbywa przy pierwszym spotkaniu to chwała wykonawcom. Często jednak mam tak, że przesłuchuję numer kilka razy, w różnych odstępach czasu i czasem dostrzegam w nim coś, ku czemu warto nadstawić głębiej ucha. Podobnie miałem z wspomnianym przed chwilą numerem „Zeit”. Nie czułem tej mocy, ale dzisiaj już przychylniej na niego patrzę.

 

 

Tak, nadal jest mega spokojny, nie ma tego pazura, mimo to zacząłem dostrzegać czy raczej doceniać elementy, które czynią go wyjątkowym. Ciężkie gitary z jednoczesnymi wysokimi, chóralnymi partiami wokalnymi świetnie się komponuje. Tyle, że faktycznie, te dwa numery są tu mocno rozciągnięte, przez co wydają się być… może nie nudne, ale rozwodnione.

 

Oooo przepraszam, znam trzeci numer z tej płyty, który faktycznie pojawił się w mediach jako pierwszy singiel zwiastujący nadchodzący album. Zupełnie o nim zapomniałem, a zdecydowanie jako jedyny nawiązuje rytmiką do starszych płyt.

 

 

Ooo i nawet starsza Pani z publiczności pokazała biust. Że też tego nie wychwycił, taaaa, ja mam u siebie spersonalizowany YT, więc może być znowu, że jak wrzucę link do bloga to okaże się dostępny tylko po weryfikacji. No nic, zobaczymy. Kończymy na tę chwilę z niemieckimi akcentami.

Ostatnio dotarły do mnie trzy albumy Kinga Diamonda w wersjach naleśnikowych czyt. winylowych. Jest mnóstwo zespołów, których nie można kupić od tak, pstryk, kupuj i już. Winyle są tego idealnym przykładem. Tutaj w wielu przypadkach często trzeba liczyć na wznowienia, bądź zdesperowaną duszę, która akurat chce się pozbyć swojego bogactwa. Niby rynek winyli znowu kwitnie, a ja mam ciągle nieskończoną listę albumów do kupienia, których faktycznie nie ma albo osiągają wartość kawalerki czy dobrego samochodu. Dobra, trochę przekoloryzowałem ale wiecie o co chodzi.

Np. pierwszy znaczący album (w rzeczywistości piąty) zespołu Pantera

 

 

I kiedy zobaczyłem, że po jakimś roku pojawiły się wznowienia Diamonda, to nie ma czegoś takiego jak kupić, nie kupić? Tu trzeba cisnąć od razu i kiedy wrzuciłem mój zestaw do koszyka, jedna z tych płyt dzięki mnie znowu zniknęła z aktualnej oferty, czyli nakład zszedł znowu do zera. To mega dziwne, że kupując winyle, wybieram na pierwszy strzał nie te, które lubię, ale te, które najrzadziej się pojawiają. Tym oto sposobem brakuje mi tylko jednego albumu, pierwszego, który dostępny jest wszędzie na już.

 

Na kolejne trudności natrafiłem przy  albumie Pantery „Far Beyond Driven” z 1994 roku. Fakt, pojawił się ponownie w sprzedaży, ale już z nową okładką, więc nieco można przymknąć oko skoro muza jest nietknięta.

 

 

Ale taki Chrome Division? Cisza w eterze. Żadnych szans. Ogólnie szaleństwo, bo dopiero piąty album można wyszarpać na tym nośniku. Piąty i ostatni!!! Istna rozpusta, trzymajcie mnie, bo zaszaleję.

 

 

Podobnie jest z wieloma metalowymi zespołami. Slayer, czekam na trzy płyty, bo kolejne dwie, które jeszcze mnie interesują, już można dostać normalnie. To numer jednej z nich. Grałem kiedyś, w sumie to i dzisiaj mógłbym polecieć nutka w nutkę. W ósmej klasie podstawówki słuchałem tej kasety.

 

 

Jak już napisałem, trzy płyty ciągle są poza moim zasięgiem, ale to nie wyjątek.

Z Megadeth również chciałbym wyszarpać trzy środkowe albumy. Tak to ten zespół rudego, którego w początkowych latach wyrzucili goście z Metallici.

 

Uwielbiam to brzmienie gitary basowej. Ostatnio nawet miałem sen. Macie muzyczne sny, że budzisz się, wstajesz i nucisz muzyczkę? Potem analizując wychwytujesz jakieś obrazy ze snu ale to melodia jest tym najpewniejszym elementem? Miałem znowu, ale to było głupie, bo słyszałem poniższy numer a przeglądałem w jakimś sklepie płyty Slayera. Serio. Zupełnie pokręcone.

 

 

Tutaj jeszcze podrzucę numer z niedostępnej płyty „Youthanasia”.

 

 

Takich płyt uzbierałbym pewnie cały worek a nasze spotkanie przeciągnęłoby się do późnych, niedzielnych godzin a i tak, moim biadoleniem nie zmienię niczego. Nie ma to nie ma. Trzeba czekać, albo liczyć, że ktoś zapragnie się pozbyć i nie zażąda kosmicznej ceny.

Tutaj, podobnie.

 

 

jak i ta, kiedy to zasłyszany w radiu w latach 90’ numer nagrałem na kasetę nie słysząc zapowiedzi względem tytułu czy nazwy wykonawcy. Ten poniższy numer tkwił tam przez lata, słuchałem go sobie ale nie było wówczas internetu więc nijak nie mogłem go sklasyfikować. Wolne, szorowane gitary napędzały moje zmysły a ja żyłem w nieświadomości. Od tamtej audycji minęło dobre 10 lat kiedy dostąpiłem oświecenia. Uczucie bezcenne, choć dzisiaj znowu próżno szukać tego albumu w wersji winylowej. Jestem cierpliwy.

 

 

 To nie tak, że coś sobie wymyślam. Że chcę winyl takiego i takiego zespołu na już. Ja wszystko rozumiem, no prawie bo kolejny przykład nijak nie łapie się w moich założeniach. Rozumiem zespoły mniej znane ale te tworzące klasykę metalu? To już jest nie do pomyślenia. Płyta „Nostradamus” w wersji winylowej – również niedostępna.

 

 

Genialny numer, a raczej połączenie dwóch tytułów. Achy i ochy powinny popłynąć w tym momencie z każdej możliwej strony. Doskonały pomysł jak i wykonanie. Są oczywiście jeszcze dwie płyty podczas nieobecności Halforda, ale tych jeszcze nie szukałem, a mimo to i one same nigdy nie rzuciły mi się przed oczy. Póki co, a przepraszam, sprawdziłem, zalicytowałem i jak na razie jestem na dobrej drodze do zakupu jednego z tych dwóch albumów bez Roba Halforda, oczywiście w wersji winylowej.

 

Ok. To tyle na dzisiaj, luźny temat, trochę biadolenia nad beznadziejną sytuacją i jednocześnie neutralnym rozważaniem typu chcieć a mieć. Nie rwę włosów z głowy, bo w odróżnieniu od minionych lat nie mam ich za wiele. Znowu z długiej brody? To przecież widać, że to nie te włosy.

Na koniec znowu luźno, ale skoro zaczęliśmy głosem Till Lindemanna niech zatem będzie. Dzisiaj w radiu znowu słyszałem ten numer.

 

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(03:50)

niedziela, 13 listopada 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 51

(02:03)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Jestem, choć to już mega późna pora żeby cokolwiek coś zaczynać, ale… może się ogarnę. Trochę mam żal po ostatnim szwendaniu, że nikt nie dopatrzył się dwa razy wrzuciłem ten sam numer. Już to naprawiłem, a sytuacja odnosiła się do motywu flagi z mojego tatuażu. Miał polecieć utwór The Trooper, a załączyłem jeszcze raz Flight of ikarus, ten z motywem Ikara i płomieniami. No nic, naprawione, nie ma tematu. Swoją drogą strasznie długo ładuje mi się finalny wygląd szwendania i jedyne co sprawdzę na szybko to tekst. Może dlatego, że te ostatnie były mega przeładowane linkami, zdjęciami itd. albo mój sprzęt powoli już zaczyna niedomagać.

 

Nie planowałem nic na ten weekend, ale parę dni temu obchodziliśmy narodowe święto, więc pomyślałem, że może, choć skromnie, to jednak coś napiszę i podkreślę ten fakt muzycznym akcentem. I znowu zażalenie, choć nie do Was, bo nie uświadczyłem jak dotąd polskich zespołów, które nawiązują tekstami swoich utworów do historii czy też zbrojnych walk naszego kraju. Być może, wynika to z mojej zaledwie podstawowej znajomości i mocno ograniczonego nurtu muzycznego, ale i tak, na tym podwórku, nie bardzo miałem gdzie się skierować. A tutaj proszę, szwedzka grupa i numery jak z rękawa.

 

 

Bardzo melodyjne granie i pomimo ciężkich brzmień słucha się tego bardzo dobrze. Do dzisiaj puszczają ich w radiu, więc to zdecydowanie… jak to się teraz określa?... nie popkulturowy, a mam – mainstream. Wszystko się zgadza, w piątek wracaliśmy z kinowego seansu Czarnej Pantery 2 i właśnie leciał nieznany mi numer w radiowej trójce. Nieznany, choć po pierwszych dźwiękach gitar już potrafiłem go przypisać konkretnemu zespołowi. A utwór? Nie wiem co to było, ale brzmiał i konstrukcją bardzo wpisywał się w utarty już schemat. Ok, ale wracając, uwielbiam koncertowe wykonania. Tutaj, mega czuć tę energię. Dobra, lecimy dalej.

 

 

i po sąsiedzku, choć tu już widać drobną manipulację. Wyszło świetnie.

 

 

To jeszcze temat naszej husarii…

 

 

Podejrzewam, że już zdążyliście wychwycić podobieństwa względem numerów. Są głośne, stonowane zwrotki z chóralnymi refrenami. Bardzo rytmiczne utwory, a przy tym przyjemne dla ucha. Tu nie ma eksperymentów, to raczej utarty i sprawdzony szlak, w którym nie wiele się może wykoleić. W połączeniu z tekstami, nawiązującymi do naszej historii, to przecież idealny sposób na sukces, czego wynikiem są rzesze fanów w naszym kraju. Miło słuchać o naszych bohaterach.

 

 

Sygnatura 4859 odnosi się oczywiście do więźnia Auschwitz – polskiego oficera kawalerii z czasów II wojny światowej, agenta wywiadu i przywódcy ruchu oporu –  Witolda Pileckiego.

 

I kolejny… Takie ujęcia napełniają dumą i pokazują, że Polska to jednak waleczny kraj.

 

 

Sabaton to jednak zespół, który nie tak, że nagle wybrał sobie Polskę i jej historię, bo jednak patrząc na całość, nie tylko nasze karty historii zostały uwiecznienione w tekstach zespołu. OK. Tu jeszcze i drobne nawiązanie, ale to już nie nasze niebo.

 

 

Podobnie tutaj, choć uroczystości i D-Day czyli lądowanie w Normandii, co roku rekonstruowane jest na piaskach naszego Helu. W koncertowym ujęciu, mega lufa, armata, a może i cześć kadłuba czołgu wystająca spod perkusji. Zasieki na scenie, pięknie. Przyłożyli się. Niesamowite ujęcie, takie zza pleców.

 

 

Ooo ten film ostatnio obejrzeliśmy z Żoną na Netfliksie, co prawda trudno szukać tam tego numeru więc znowu ktoś minimalnie zmanipulował obraz. Wygląda super, więc się nie czepiam. Film to „Na zachodzie bez zmian” (2022) reżyserii Edwarda Bergera opowiadający przerażające przeżycia młodego niemieckiego żołnierza na froncie zachodnim podczas I wojny światowej.

 

 

I kolejny numer, choć z drugiej strony barykady.

 

 

A ten to kupuję w ciemno za same kadry z filmu, nie znając wcześniej dźwięków. To przecież „Greyhound” (2020) reżyserii Aarona Schneidera i głównego odtwórcy roli – Toma Hanksa. Genialne kino. Ach i te piski na gitarze.

 

 

To kończąc ten jakże spontaniczny wieczór, jeszcze jeden numer nawiązujący do niemieckiej 7 Dywizji Pancernej, dowodzonej przez Rommla w czasie kampanii we Francji w 1940. Świetne, koncertowe ujęcie.

 

 

Szybko poszło, no prawie, bo za chwilę piąta, ale patrząc na ilość numerów to i tak bogato. Ostatni numer, przy takim wieczorze raczej nie będzie niespodzianką. W każdym razie znalazłem, ten który leciał w radiowej trójce podczas naszego powrotu z kina. Zapraszam.

 

 

Dziękuję za to mocno spontaniczne spotkanie.

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(04:42)

sobota, 5 listopada 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 50* uzupełnienie

(23:17)

 

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Taka niespodzianka w ten piątkowy wieczór, bo nie zasnę mając świadomość, że gdzieś tam ciągle zostawiłem niedokończony temat, stąd też dzisiaj odcinek muzycznego – „uzupełnienie”. W ostatnim wpisie wspominałem o książkach, które nawiązują do twórczości Iron Maiden i jak przed chwilą sprawdziłem, nie rozwinąłem wystarczająco tematu. Słowo „nawiązują” jest tu kluczowym wyznacznikiem, bo nie sztuką jest znaleźć książkę o IM, ale tę w której, jak w grach komputerowych można trafić na tzw. „easter eggi”, oddające drobnym symbolem hołd konkretnemu tytułowi. Czytając jakąkolwiek książkę, zawsze w takich momentach zaczyna szybciej bić moje serce, a opisywana sytuacja przyprawia mnie o osobiste wspomnienia. Do dzisiejszego dnia trafiłem na takie trzy akcenty.

 

„Berserk. Spowiednik” –  Paweł Majka, gdzie opisywany obraz podrzuca mi tylko jedno rozwiązanie. Numer jak i płyta o tym samym tytule „Fear of the dark”. Wykonanie koncertowe miałem przyjemność zaprezentować w ostatnim odcinku szwendania, więc teraz wersja książkowa.

 

 

„Potępiona” – Bartłomiej Fitas, tu już nie ma niespodzianki, również tytułowy numer, tym razem z trzeciej studyjnej płyty (dla odsłuchania zapraszam do poprzedniego odcinka szwendania).

 

 

„World War Z” – Max Brooks, świetna kompozycja i obraz w jakim został przedstawiony numer z mojej ulubionej płyty. Również był ostatnio, ale i dzisiaj poleci, choć w innym ujęciu.

 

 

To tyle jeśli chodzi o książki, póki co, więcej nie znalazłem podczas moich czytelniczych wojaży zatem tym miłym akcentem przejdziemy do bardziej dźwiękowej części.

 

Drugi temat to mój tatuaż, mocno identyfikujący się z zespołem Iron Maiden. Jak już wspominałem, długo wymyślałem motyw, który miał być uwieczniony na całej ręce. Na początku były to różne, niestworzone historie, projekty ale ciągle coś mi nie pasowało, albo nie do końca byłem przekonany. Aż w końcu nastąpiło olśnienie a z nim pierwsze charakterystyczne „bzzzzzyt” i rozpoczęcie szeregu całodniowych sesji. W sumie, nie wiem, nie pamiętam ile przesiedziałem na tym stołku. Dłuuuuugo. Wracałem roztrzęsiony, z lekką gorączką. Łącznie spędziłem z chłopem około 30 godzin.

 

 

Powyższe zdjęcie wykonał artysta naszego projektu – Sergei Ustimov – dzisiaj, nie wiem co się z człowiekiem dzieje. Ostatni wpis na FB zamieścił mu w czerwcu syn informujący, że jest grzecznym chłopcem i czeka aż wróci. Sergei Ustimov jak łączę fakty, pojechał do Ukrainy bronić swojej ojczyzny. Gadałem z nim pod koniec marca o nowym projekcie. Od tego czasu cisza.

 

Wróćmy jednak do jego pracy na mojej skórze, który powstawał przez kilka miesięcy a ja, oczywiście nikomu nie powiedziałem poza Żoną i dziećmi. Takich formatów nie da się ukryć w tak hermetycznym środowisku.

 

 

Tutaj częściowo widać obraz, który obejmuje każdą stronę pracy. Musiałbym osobno robić zdjęcia poszczególnych fragmentów, żeby ochwycić dokładnie całość, ale wydaje mi się, że tyle wystarczy. Niech coś pozostanie tylko dla mnie.

 

Pierwszy plan to oczywiście kult maidenowych koncertów. To przez długi czas numer, który po wstępie UFO, potem, historycznej przemowie Churchilla rozpoczynał każdy kolejny, koncertowy set. Tak było w 2008 w Warszawie i w 2018 w Krakowie. Oprócz siedzącego za kokpitem Eddiego (symbolu IM) potrzebowałem czegoś co będzie podkreślało element koncertów, który przecież uwielbiam. I znalazłem, oficjalny projekt makiety samolotu, który podczas tego numeru lata nad muzykami ale nie byłbym sobą gdybym nie dostosował oznaczeń wg tych używanych na koncertach (UFOY), tu na lewej stronie.

 

 

 

Kolejny numer z mojego tatuażu to ten z kolejką górską. Niczym scena z filmu „Where Eagles Dare” (1968) reżyserii Briana G. Huttona. Cóż za przypadkowe spotkanie nieprawdaż?! ;).

 

 

 

Trzeci kadr trochę rozbity jest na dwa zdjęcia, które jednak łączą się w całość i zrozumiecie je tylko podczas obejrzenia koncertowego wykonania. Symboliczny Ikar i płomienie jako upadek.

 

 

 

Czwarte ujęcie to niby tylko flaga, ale jakże wymowna w swym znaczeniu. Nie chodzi tu o moją słabość do brytyjskich zespołów metalowych. Nie lubię uogólnień więc i w tym przypadku próżno ich szukać. Ta flaga to oczywiście symbol, który przejawia się podczas koncertowych spektakli. Dla mnie, wystarczający w swej postaci. Zwróćcie uwagę, bo w trzeciej minucie numeru pojawia się i nasza.

 

 

 

Piąty element ;) to jakże znamienity numer. W swoim czasie, świetny singiel, śmieszny teledysk a i na koncertach ciągle jest jednym z najgłośniejszych i żywiołowych numerów. Tatuaż pokazuje jedynie żołnierzy przy strzelającej armacie. Swoją drogą dowiedziałem się podczas jednej sesji, że armata po ukraińsku to puszka. Patrząc na tekst, utwór dotyczy starć północnoamerykańskich Indian z żołnierzami amerykańskimi. Konflikt przedstawiony jest z punktu widzenia obydwu stron – ludu Kri i białych przybyszów. Z jednej strony broń palna, armaty, z drugiej konie i łuki.

 

 

 

Szósteczkę przeznaczam na krzyże, tak, bez wątpienia traktuję je jako naszą Golgotę. Trzy główne krzyże na tle kilku drobniejszych w tle. Pamiętam, że męczyłem Sergieja żeby były idealne. W pierwszej wersji nie dotykały podłoża i wyglądały jakby lewitowały. On upierał się, że tak jest dobrze, ja nie. Koniec końców dociągnął kreski i zszedłem na ziemię.

 

 

 

Numer siedem to ta niepozorna wieża. Bo co ona może symbolizować? Ano wiele, jeśli wpisać w wyszukiwarkę The Wallace Tower a potem chociażby filmowy tytuł „Braveheart” (1995) reżyserii i odtwórcy głównej roli Mela Gibsona. Wieża jako zabytek chyba jeszcze stoi, u mnie nie do końca. Nadal można wychwycić pewne podobieństwa ale podczas spalania Ikara najwidoczniej sporo wycierpiała.

 

 

 

Zbliżamy się do finału. Ósemka i kolejny z tych dłuższych numerów dzisiejszego wieczoru. Również o charakterze militarnym. Patrząc na oryginalny projekt, choć i u mnie dobrze widać, truposz trzyma jedną z najbardziej rozpoznawalnych broni naszych czasów. M16, to ta używana podczas wojny w Wietnamie. W grze komputerowej Call of Duty (2007) twórcy, o zgrozo, zrobili ten karabin jako trzystrzałowy. Zapomnij przy takim o śmiercionośnej serii puszczanej często z biodra. Ale przy cierpliwym podejściu, dało się ją okiełznać i zdobyć możliwe wyzwania.

 

 

 

Ostatnim elementem mojego hołd/tatuażu był jakże niezwykle wymowny motyw. Chciałem zostawić sobie jakąś furtkę dla tych numerów, które się nie zmieściły więc przed ostatnim spotkaniem prac dziargania wymyśliłem jeden akcent, który połączy wszystko, a zarazem stanie się początkiem.

 

 

W ten sposób zyskałem dostęp do pierwszego oficjalnego koncertu IM z 1985 roku, który został wydany na DVD. Jeśli szukacie tego obrazka, jest na odwrocie okładki. To koncert, który ciągle mam w formacie mp3, na płycie DVD i oczywiście w pierwszym wydaniu płyty winylowej. To koncert, który zagrany dzisiaj, wystrzeliłby najstarszych fanów z butów.

 

 

Niesamowite możliwości wokalne.

 

Udało się, spiąłem to w całość. Książki, tatuaż, więc to już komplet względem tematu.

 

Dziękuję, za uwagę, to tyle co miałem do przekazania w kwestii metalu i całej tej radiowej muzyki, z którą okazjonalnie jestem na co dzień. Bardzo fajne wieczory, zawalane przeze mnie nocki i dosypianie w ciągu weekondowych dni. Żona nadal jest przy mnie, mimo mijania się podczas niedzielnych śniadań więc jest ok. Nie ma strat w ludziach, a to przecież najważniejsze. Póki co nie planuję kolejnych wpisów ma łamach tego cyklu choć pewnie i zespołów znalazłoby się na kilka następnych odcinków szwendania. Nie przedłużając…

 

Dobranoc i dzień dobry w ten wyjątkowy, bo jednak sobotni poranek.

(03:20)

niedziela, 30 października 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 50

(22:25) 

Dobry wieczór i dzień dobry. (podejście drugie)

 

Zmieniłem już godzinę zgodną z dzisiejszym wieczorem bo moje ostatnie spotkanie zupełnie nie poszło tak jak planowałem. Skończyłem pisać około piątej nad ranem a dotarłem z tematem zaledwie do połowy. To trudniejsze niż zakładałem, więc mam nadzieję, że dzisiaj, przy zmianie czasu i całkiem pokaźnym zasobie chmielowego trunku uda mi się spiąć to w całość. Zatem…

 

Dokonało się, dzisiejszej nocy mamy 50’ spotkanie na łamach Muzycznego szwendania. Zapowiadałem ten wieczór od dłuższego czasu i w tym przypadku nie będzie niespodzianek. Co sobie Nie wyobrażam sobie innego wstępu jak ten poniżej, zapraszam…

 

 

Tak zaczynają się koncerty Iron Maiden i jest to wydarzenie z późniejszego etapu ich kariery. Mega hołd dla zespołu UFO i mega miejsce, bo to właśnie tutaj, podczas festiwalu Rock in Rio podczas wieczoru uczestniczyło ćwierć miliona fanów! Ale wróćmy do początku, to klubowego grania i pierwszych płyt zespołu.

 

Chciałbym zachować wiarygodność względem przekazywanych numerów, więc spróbuję wykopać numery, pasujące względem wokalistów, którzy w tym czasie je wykonywali. To chyba uczciwe, zatem z pierwszej płyty, na wokalu Paul Di’Anno. Pierwsza płyta z dzisiejszej perspektywy może wzbudzać mieszane uczucia. Surowe brzmienie, słaby sprzęt, powodują, że aranżacje wypadają mizernie. Dzisiaj, niektóre numery grane z tego krążka podczas tras koncertowych brzmią o niebo lepiej, ale póki co…

 

 

Będąc w pierwszym roku szkoły średniej nie znałem IM zupełnie, ale pewnego dnia przyszedł do mojej szkoły obcy względem uczęszczających do niej uczniów i wyłapał mnie na jednej z przerw. Słyszał, że grałem w miejskim domu kultury (to te czasy kiedy dymałem pieszo z gitarą i wzmacniaczem kilka km by w miejskiej sali odpalić swój sprzęt i pohałasować), więc zaproponował mi współpracę. Grał dotychczas z jednym z miejscowych gitarzystów i basistą, a sam pełnił funkcję początkującego perkusisty. Spotkanie dość nietypowe, bo musiało zamknąć się podczas przerwy między moimi lekcjami. Jak dziś pamiętam jego deklarację „chciałbym żeby klimat oscylował gdzieś pomiędzy Iron Maiden, Motorhead i Judas Priest”. Nie byłem wówczas osłuchany z żadnym z wyżej wymienionych ale się zgodziłem. Krótko potem okazało się, że mamy na tyle podobne myślenie względem muzyki, że obecni muzycy stracili swoje stołki a my we dwójkę zaczęliśmy tworzyć fundamenty pod przyszłe Damage Case. W międzyczasie postawiłem sobie zadanie domowe mające na celu ogarnięcie się względem brytyjskiej sceny metalowej.

 

Druga płyta i kolejny numer.

 

 

Nie będę ukrywać, że ten okres w dziejach Iron Maiden również słabo do mnie przemawia. Zgadzam się, że jest tu sporo ciekawych numerów, ale brzmieniowo nie. W tej kwestii nigdy nie zgadzaliśmy się w Damage Case, ja wolałem nowsze produkcje IM, Tomasz (początkowo perkusista, później basisto/wokalista) te wcześniejsze. Nawet kiedy na próby przychodziliśmy z gotowymi numerami czuć było drobne różnice. Moje były rozległe technicznie, bo starałem się grać za dwóch, a przecież byłem jedynym gitarzystą, Tomasza prostsze ale przy tym bardziej klasyczne. Koniec końców, potrafiliśmy przemycić w dzielące nas aranżacje własne udoskonalenia czego wynikiem powstawały ciekawe numery. Zanim przejdę dalej, Paul Di’Anno, wokalista, odszedł z zespołu, ale dzisiaj, choć chorowity, można go zobaczyć podczas klubowych koncertów śpiewającego swój autorski tytuł z tamtych lat.

 

 

ok, trzecia płyta, na scenę wchodzi Bruce Dickinson i nagle wszystko się zmienia, a zespół w tym czasie nabrał wiatru w żagle i zaczął gwałtownie wspinać się na szczyt. Tu już nie będę trzymał się chronologii wystpępów a będę kierować się jakością numerów. Te jednak, ciągle będą pochodzić z kolejno przedstawianych płyt.

 

 

Kiedyś szkoląc swoje gitarowe umiejętności kupowałem sporo magazynów o tej tematyce, w których zwykle znajdowały się tabulatury (taki równoważnik nut) do hitów pozwalające je zagrać nutka w nutkę. Jednym z pierwszych numerów jakie nauczyłem się i choć to była tylko linia gitary basowej jarał mnie niesamowicie. Grałem niemal jak Oni!!! To było coś.

 

 

Wracając jeszcze na moment do mojego zespołu Damage Case. Nigdy!!! Nigdy nie zagraliśmy publicznie ani jednego numeru IM. Z jednej strony, nie odważyłbym się porywać z motyką na słońce, a dwa, że w trójkę to i tak marna próba dorównania pięcioosobowej sekcji, pomijając nawet linię wokalną. Fakt, kiedyś graliśmy „Paranoid” Blach Sabbath w wersji zagranej przez muzyków IM, czyli szybciej, brutalniej i to jedyne nawiązanie.

A tymczasem, kolejny numer z trzeciej płyty.

 

 

i kolejny tych najwyższych lotów.

 

 

Tę płytę, wówczas kasetę, dał mi Tomasz do przesłuchania jeszcze na początku naszej muzycznej podróży. Nie był to jakiś wielki zachwyt ale wyznaczała kurs ku jakiemu chciałem dążyć. Uwielbienie i całkowite zachłyśnięcie się tematem miało dopiero nadejść. Jak widać, do pewnych zespołów trzeba dojrzeć, a ja zaczynałem wówczas ten etap – muzycznego dojrzewania.

 

Czwarta płyta a z nią kolejne świetne numery…

 

 

Podczas koncertu w Krakowie w 2018 byłem bliski łez. Jedziesz z Pomorza na wyprawę do rodzinnego miasta (Kraków), która w rezultacie zajmuje niecałe 30 godzin, z czego połowa to podróż. To tak mega rozdarcie emocjonalne że brak mi słów. Tak, wiem „książek nie czytasz to i słownictwo ubogie”. Nie o to chodzi, urodziłem się w Krakowie, mieszkałem pierwszych kilka lat zanim tragiczna sytuacja rodzinna zmusiła nas do przerzutu na pomorze w rejony rodziny mojego Taty. Później wracałem jako nastolatek, do babci w wakacje, do kuzynostwa. I nagle Iron Maiden w moim rodzinnym mieście. To musiało się odbyć. Na pierwszy dzień koncertu nie zdążyłem kupić biletu, a bo to taka wyprawa i w ogóle. Kiedy wiedziałem, że nie można już kupić biletu trochę mi ulżyło, bo przecież nic nie mogłem zrobić, ale los dał mi szansę. IM dorzucili dodatkowy koncert dzień później i nową pulę biletów, cóż, nie było już wytłumaczenia.

 

Kolejny z tej płyty…

 

 

Niestety muszę pominąć parę numerów z tego krążka bo czas zbliża się ku wyjątkowego w tym spotkaniu momentu. Jak patrzę na zegarek, mam jakieś pięć minut po odsłuchaniu trwającego w tej chwili Troopera. Uwielbiam takie zgrania. Kiedy już zacząłem chłonąć kolejne płyty IM, miałem kocioł w głowie. Heavy metal, to przecież powinno się kojarzyć z jakimś niezrozumiałym brzdękoleniem, „szarpidruty” zwykł mawiać mój Tato choć sam wychował się na ACDC, Led Zeppelin, czy Deep Purple. A tu proszę, melodyjnie, lekko i przyjemnie hehe. Dobra już czas. U mnie zbliża się 23:58, jeszcze chwilkę, już za moment. Jest! Niech się dzieje, poszło… Doskonała jakość, legendarny koncert i numer z piątej płyty.

 

 

Teraz już spokojniej, zależało mi żeby trafić w punkt (z mojej perspektywy), w ten numer, w odpowiednim czasie. Hehe mógłbym prowadzić na żywo takie spotkania, to byłoby dopiero wyzwanie. Ok, wracając na ziemię, przed Wami najdłuższy numer (do tej pory) i jeden z wielu późniejszych, tych typu epickich.

 

Piąta płyta to również numer nawiązujący do angielskiej historii i kiedy w 2008 ruszyłem podczas warszawskiego koncertu w sam środek „młyna” wyszedłem potem z niego z rozdartymi spodniami. Ktoś stanął mi na buta kleszcząc nogawkę a ja mocą tłumu skierowałem się w przeciwną stronę. Ten numer jest wyjątkowo żywiołowy i pod sceną zwykle rozpętuje się piekło. W Krakowie w 2018, mój towarzysz podróży podczas tego numeru lekko spanikował i szybko uciekł poza zasięg piekielnego ścisku.

 

 

Nawet nie wyobrażacie sobie jak wielkim trudem jest mi wyciąć z danej płyty po jednym, dwa, trzy numery z danej płyty. Zwykle słucham je ciurkiem po całości w przerwach intonując sobie w głowie ten który ma zaraz nadejść. To taki wieczór rozdarć i zarówno tych emocjonalnych jaki i technicznych. Nie ma takiej możliwości, żeby mieć czyste sumienie pokazując tylko kawałek tej historii.

Szósty album a wraz z nim krótka anegdota. To przy okazji tego numeru muzycy IM zostali zaproszeni do telewizyjnego studia ale już na starcie postawiono im warunek, że mają zagrać z playbacku. Po negocjacjach, muzycy zgodzili się i wystąpili zamieniając się miejscami względem instrumentów. Tamto wykonanie dostępne jest w sieci, choć ja zaproponuję oczywiście wersję live.

(Podobnie uczynił nasz zespół Luxtorpeda podczas audycji w TVN).

 

 

Jak pisze Mick Wall w swojej książce o IM, ten numer powstał w pokoju hotelowym kiedy to Adrian Smith rzeźbił samotnie dźwięki a pod jego pokojem przechodził Steve Harris. Zatrzymał się i wszedł zaintrygowany dźwiękami. Krótko potem mieli gotowy numer. Niestety, z tej płyty niewiele numerów zarejestrowanych zostało na koncertowych trasach więc nie będę łatał studyjnymi wersjami. Polecam jednak uwadze numer "Alexander the Great (356-323 B.C.)" – jeden z tych dłuższych i bardziej rozbudowanych, które znalazły się na płycie.

 

Siódmy album i kolejne numery, które sięgały w swoim czasie wysokich pozycji na czołowych listach.  Matko, to dopiero 1988 rok, względem wydania, miałem wówczas… 9 lat, czyli pierwsze lata mojej podstawówki. Oj zupełnie minęliśmy się w czasie.

 

 

Powoli godzę się z myślą, że i tak nie pokażę wszystkich numerów na które warto zwrócić uwagę. Powoli rozumiem, że i tak polecane przeze mnie numery nie trafią do wszystkich. Dla mnie, to jednak ponad dwie dekady wspólnego funkcjonowania i mnóstwo wspomnień.

 

Ósmy album, swego czasu mocno przeze mnie niedoceniony. Nie ma tu tak w zasadzie hitów, poza jednym, który Adrian Smith miał umieścić na swojej solowej płycie. Koniec końców trafił do dorobku IM i dobrze się złożyło. Kiedy jestem już osłuchany z płytą, zaczynam kopać po wykonaniach. Wiadomo, ze są dni lepsze i gorsze. Tak samo jest w muzyce. Koncerty, podczas których wszystko brzmi rewelacyjnie oraz te gdzie sypie się dźwięk, albo któryś z muzyków ma gorszy dzień i przekłada się to na jego grę. W ten sposób, swego czasu zestawiałem względem siebie koncertowe wykonania jednego numeru z tej płyty. Przez to „aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa” jakie wybrzmiewa w końcowych jego partiach na tle solowych gitar, nie miałem wątpliwości. Zaprezentuję właśnie, to wykonanie wszechczasów.

 

 

Aaaa i jeszcze jeden. Zanim w moim domu zagościł sprzęt do odtwarzania winyli, czyli na moją 40-tkę, wszystkie te numery słuchałem albo z winampa w postaci mp3, przegrywanych płyt cd, albo z YT, mój dzisiejszy odbiór zmienił się od tamtego czasu.  Niesamowita różnica włączyć sobie płytę winylową z tym co dotychczas docierało do moich uszu. To moment, w którym nagle dostaje się olśnienia i doznaje się dźwięków dotąd niesłyszalnych. Detali, które umykały albo były słabo wyróżnione. Ten dźwięk, podejrzewam że dzwonków z początku numeru wzbudził moje szczególne zainteresowanie. Podczas odsłuchu winyla, brzmią one niebywale donośnie. Tutaj, wiem kiedy następują, więc je słyszę, więc jeśli i Wy to słyszycie w tej wersji, to super (już od około 00:39).

 

 

Płyta numer dziewięć, a z nim zbliżające się zmiany, to burzliwe, wewnętrzne zawirowania dla zespołu, a mimo to jeden z doskonałych albumów, idealny do słuchania w całości. Niestety nie ma już w tym gronie gitarzysty Adriana Smitha, którego miejsce zajął podczas prac nad „No Prayer for the Dying” – Janick Gers. Ciekawostką jest też fakt, że to jedyny album, gdzie logo zespołu jest umiejscowione na płycie bokiem! Jak wspomniałem, ten okres nie należał do super występów IM łączącym się z odejściem Bruca Diskinsona, więc i koncertowe wykonania nie należały do najlepszych. Na szczęście pozostał tytułowy numer, który grany jest przez zespół do dziś, więc chociaż pod tym względem jest w czym wybierać. I tak jest podczas każdego wykonania. Niesamowita publiczność.

 

 

Obecnie, podczas koncertów Bruce w trakcie tego numeru chodzi z latarnią rzucającą w zielonej barwie łunę. Magiczny element tego wykonania. Tutaj częściowo skończyła się kolejna era IM. Po tym albumie, Dickinson odszedł z zespołu na rzecz swoich, równie dobrych solowych płyt, a jego miejsce zajął wokalista Blaze Bayley.

 

W tej chwili tego nie planowałem i mówię to z czystym serduchem. Idealnie się złożyło, choć miałem w zanadrzu zmianę czasu kiedy i tak wrócimy do drugiej w nocy. Ale, skoro się wyrobiliśmy, to dlaczego nie skorzystać. Zostało mi 6 minut do 2 AM jak i tytułu IM z dziesiątej ich płyty. Odetchnę więc chwilę, zażyję tabaki, napiję odrobiny piwa i zaraz wracam.

Jestem, już czas. Uwaga, leci…

 

 

Zupełnie inny głos i długo przekonywałem się do tych albumów. Z automatu odsunąłem je na bok czekając na odpowiednią chwilę. Podobnie mam z Judasami i dwiema płytami bez obecności Halforda. Nie lubię takich zmian i muszę do nich dojrzeć, ale przy IM znalazłem w końcu nić porozumienia. Czuję, że numery na tej jak i kolejnej płycie mocno podyktowane są stylem Harrisa, jego bogatą linią basu jak i melodyjność. Z tych numerów co przetrwały do dzisiejszych koncertowych setów uchował się tylko jeden ale o nim będzie zupełnie inna opowieść. Słuchając tę płytę w całości, można doświadczyć ciekawej przygody.

 

Jedenasty album to znowu na wokalu Blaze Bayley, a i muzycznie jest już bardziej „wesoło” w porównaniu do poprzedniego krążka. Niby to wina emocji panujących w zespole, które wpłynęły na poszczególne aranżacje. Tutaj jest już lepiej.

 

 

na koniec jak w przypadku Paula z pierwszych płyt podrzucę numer Blaze’a, już tylko w jego aranżacji.

 

 

Mało w tym czasie wartych uwagi występów koncertowych. Ewidentnie czuć brak charyzmatycznego frontmana. Jeśli chodzi o mój osobisty odbiór, to potrafię słuchać numerów wyłączając sobie w głowie partie wokalne. Kiedyś to było konieczne ucząc się na słuch partii gitarowych. Jednak wokal Blaze’a nie przemawia do mnie. Na szczęście dalszy rozwój IM musiał pójść inną drogą i do tego potrzebny był powrót Bruca oraz gitarzysty Smitha. Tu miał się zacząć kolejny zwrot i kolejny zwrot w akcji.

 

„Brawe New Word” jako dwunasty album i odrodzenie zespołu – trzech gitarzystów, perkusista, basista i wszechobecny Bruce. Czego chcieć więcej? Ach i znowu ten legendarny koncert! Wielki powrót, skład wszechczasów!

 

 

W tym czasie zmieniło się wszystko i nastał nowy porządek. Zniknęły wzajemne pojedynki, bo na przestrzeni lat muzycy zrozumieli, że IM to jedyne miejsce, które może dać każdemu wszystko o czym dotychczas pragnęli. To jeszcze jeden numer z tej płyty, choć to kolejna, którą można słuchać z zapartym tchem w całości. Przez moment miałem wątpliwość jaki numer Wam podrzucić, oczywiście obejrzałem oba. Jeden nowszy, w lepszym brzmieniem, drugi dokładnie z tamtego okresu i tymi kadrami kamery. Ach, niech będzie drugi.

 

 

Ciekawe czy ta młoda Dama z publiczności ma świadomość, że stała się symbolem tego DVD i jest na jednym z kadrów tylnej jego strony, kolejnie – Bruce i kontakt z publicznością – bajka. Świetna płyta, doskonały koncert, szkoda, że w prehistorycznej jakości.

Trzynasty album a z nim duży rozstrzał emocji.

 

 

Albo i ten numer, z którym wizualizowałem sobie wielokrotnie własne wesele. Tak, te, które odbyło się już bardzo dawno temu, ale gdybym miał wówczas taką znajomość dźwięków, zdecydowałbym się na ten numer. Czy moja Żona pozwoliłaby na to? Nasza płyta z wesela, ten moment gdzie wszystko wymaga podkładu muzycznego od domu, przejścia itd. wszystko ułożyłem wg solowych płyt Dickinsona. Nie ruszyłem IM, znowu, jak w zespole. Wyszło idealnie nie zważając na wielkie oczy składającego to w całość. Gdybym miał dzisiaj wybrać pierwszy taniec, to bez dyskusji byłby to ten numer. Kroki niemal jak do walca, mógłbym poprowadzić. Odbiór? Myślę, że byłby bezcenny, ale to wszystko zależy od okoliczności w jakiej usłyszy się dany numer. Ja to widzę tak, rozpoczyna się numer i wchodzimy na środek sali… (już to mówiłem).

 

 

Genialny numer, podobnie jak ten. Z resztą w bardzo bliskim ujęciu.

 

 

i jeszcze tytułowy z tej płyty

 

 

Jak widać na załączonych obrazkach IM nie taki straszny a przecież to heavy metal. Ciągle figurujący na jednych z wielu listach pt. „zakazanych zespołów” wg Kościoła. Czy słusznie? Nie wiem, nie wydaje mi się, ale ja analizuję numery tego zespołu tylko od ponad dwóch dekad. Nie klasyfikuję ich pod względem tytułów, a doświadczam emocjonalnie, więc cóż, życzę osobom odpowiedzialnym za dokonywanie jakowej weryfikacji o równie podobny, wierzytelny osąd zagłębiając się w każdy aspekt kolejnej płyty.

 

Tymczasem „Ajiiii” to nieodzowny element czternastej płyty. Zawsze jeżdżąc autem próbuję to wykrzyczeć, zanim wybrzmi oryginał.

 

 

To już zupełnie inna półka numerów serwowana przez IM, utwory niemal doskonale rozpisane na wszystkie instrumenty, wokal, cóż, nadal zachwycający. Świetnie to brzmi choć czuć wartość poprzednich płyt i numerów, które twardo dyktują set listę, a te nowe pojawiają się tylko na chwilę.

Ooo jeden znalazłem,

 

 

i jeszcze jeden, choć i o tym numerze jeszcze pogadamy w najbliższym czasie.

 

 

Piętnasty album to kolejna dawka niesamowitych dźwięków. Już dawno ogarnąłem wszystkie poprzednie albumy, które w aucie przez kilka lat leciały bez przerwy. Zaczynałem od pierwszego po ostatni dostępny i tak w kółko. Mijał długi czas względem przebytych km i równoczesnego słuchania radia zanim zamknąłem listę, ale sukcesywnie docierałem coraz głębiej.

 

 

 

Zwykle jest tak, że jeśli IM zaczyna spokojnie to wiedz, że za chwilę coś łupnie.

 

I kolejny z tej płyty, z rewelacyjnym powiewem…

XXXXXXXXXXXXXX

aaaaaaaaaaaaaaaa zapomniałem zupełnie, cofam, tu przecież po drodze było niesamowite wydarzenie. Serial „The walking dead” i ten Ironowy akcent do którego miałem zmierzać. Zacznijmy w ten sposób…

 

 

i teraz oryginał

 

 

tak to się miało ułożyć.

 

Iron Maiden’owe numery to dość często używany soundrack w filmach, ale tych niszowych. Opierają się na góra trzech numerach z całej dyskografii i w sumie dobrze. Niech to będzie w tym aspekcie taki wyszukany moment jak w książkach względem fabuły. Na dziś, mam jedynie trzy, które nawiązują do muzyki Iron Maiden i poszczególnych numerów.

 

Szesnasta, Matko jedyna, płyta to ten Eddie z kamiennym toporkiem. Kolejne numery i bardzo zróżnicowane nastroje. Doświadczanie płyty to długi proces, więc tutaj, w pierwszym odsłuchu poleciałem w kierunku tego numeru i nie widziałem nic poza singlem, który otwierał zapowiedzi.

 

 

Kiedy już jednak naleśnikowy winyl trafił pod moje strzechy, zaczął się odpowiedni proces poznawania. Ciągle zastanawiało mnie dlaczego na ostatniej stronie płyty wisi tylko jeden numer. Może się nie zmieścił, więc olałem temat. Nie pomyślałem, że widocznie jest tak długi, że musi byś na niej sam. Kolejny rekord pobity.

 

 

IM zaczęło jeszcze bardziej zbliżać się ku doskonałości. Smyczki w tle oraz klawisze, które nagrał sam Dickinson. Numery względem pierwszych płyt zmieniły się bardzo mocno. Czterominutowe wariacje, wówczas świetnie skomponowane numery, dzisiaj wyparte, może nie do końca wyparte, bo to jednak numery z minionych lat są stały elementem Set listy podczas koncertów. Patrząc jednak na budowę kolejnych albumów, coraz więcej tasiemców, równie ciekawych i zaskakujących.

 

 

Siedemnasty album to cóż, chyba najbardziej wyczekiwana przeze mnie płyta. Kupiłem winyl jeszcze w preorderze a odsłuch… wyśmienity, choć znowu jest inaczej. Kiedyś ktoś zarzucił, że Ironi spoko ale że kolejna płyta jest inna wzgledem poprzedniej. Uśmiechnąłem się bo idąc tym tropem każda kolejna z tych ostatnich idzie w inną stronę. Tak, to nadal Iron Maiden i nie ma tu mowy o takiej zmianie jaką dokonała w swoim czasie Metallica (tracąc starych a zyskując nowych słuchaczy).

 

Jeden numer wystarczy, choć cała płyta jest genialna i z każdym odsłuchem bliska.

 

 

To, że Iron Maiden uczestniczy czynnie w moim życiu deklarowałem od dłuższego czasu. To nie jakieś „widzimisię”. Jak już wspominałem, do pewnych zespołów trzeba dojrzeć. Od pierwszego odsłuchu minęło ponad dwadzieścia lat, a ja ciągle brnę i chyba od czasu ślubu zaczęło to wszystko mocno przybierać na sile. Tu głównie chodzi o muzykę, z którą jest się na co dzień. W każdej chwili, od smutku poprzez euforię, kiedy czujesz tę moc i spokój. Bez względu na wszystko. Możesz rozstać się na tydzień, miesiąc i wracając po tym czasie czuje się takie same emocje. Gęsia skórka, wzruszenie na myśl przywoływanych wspomnień. Nie potrafię jaśniej opisać.

I tak się uzbierało… płyty winylowe, koszulki, książki.

 

 

A potem przyszedł czas na kolejny tatuaż, ale jaki? Niemal rok chodziłem z tą decyzją, szukając wzorów, projektów i żaden do mnie nie przemawiał. Aż znalazłem reklamę koncertu Iron Maiden z 2018, na którym byłem w rodzinnym Krakowie. Po drobnej konsultacji, poszło.

 

 

 

Temat tatuażu to też ciekawa historia, bo swego czasu nawet rodzice zaprosili mnie na taki jeden z wieczorów, kiedy miałem uświadomić ich o moim wyborze. Wziąłem wówczas laptopa, odsłoniłem rękę i  na dużym ekranie przedstawiłem historie poszczególnych numerów składające się na jego całość.

 

To tyle, dziękuję.

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(05:18)

Archiwum