Avatar @MichalL

@MichalL

Bibliotekarz
57 obserwujących. 47 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj 1 dzień temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
57 obserwujących.
47 obserwowanych.
Kanapowicz od 4 lat. Ostatnio tutaj 1 dzień temu.

Blog

sobota, 17 grudnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 54

(22:33)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Nadszedł długo wyczekiwany przeze mnie weekend. To jest niesamowite, że przez poprzednie cztery wieczory, o tej porze już słodko spałem (od poniedziałku budzik na 04:20) a dzisiaj proszę, cudowne uzdrowienie. Baaa nawet piwko mam i jak do tej pory trzymam się wyśmienicie. Zobaczymy jak długo. Ten tydzień pod względem muzycznym przyniósł kilka niespodzianek. Pantera, Anathema, Unleashed? To dużo jak na jeden tydzień i zdecydowanie nie do ogarnięcia, ale po kolei.

 

 

Zespół Pantera ruszył w trasę. To trochę szokująca informacja, która od kilku miesięcy zatrważała wszystkich fanów zapowiedziami tego przedsięwzięcia. Bo jak? Charyzmatyczny gitarzysta został zastrzelony 18 lat temu z rąk pseudofana podczas koncertu pobocznego projektu pod szyldem Damageplan, brat – perkusista również zmarł kilka lat temu, więc kto? Kto uniesie ten ciężar?

 

Mamy ciągle nieśmiertelnego basistę i wokalistę, którzy na swój sposób ciągle są aktywni. Nie ma braci, a to jednak marka nazwiska i boskich umiejętności. Rozwiązanie może dało się przewidzieć. Metal to jedna rodzina i muzycy bardzo chętnie podchodzą do kwestii wymian.

 

 

Więc kto? Ano brakowało dwóch panów i proszę. Gitarzysta musiał być mega doskonały.

 

 

Technika, oczywiście musiała być z najwyższej półka z tych buntowników. Nie panów, liczących pod nosem takty albo prześcigający się w ilościach zagranych dźwięków na sekundę. To musiał być taki drwal wśród kołnierzyków. I stało się. Nie było innego. Dla podpowiedzi… A niech będzie na bogato… Swoją drogą numer poświęcony zabitemu gitarzyście Pantery.

 

 

i tu świetnie nawiązany teledysk

 

 

Tak, Zakk Wilde objął funkcję gitarnika i całkiem słusznie, a miejsce perkusisty zajął Charlie Benante (Antrax).

 

 

i mając w głowie taki zestaw muzyków, sprawdźmy reakcję publiczności hehe. To już czas.

 

 

Jak piszą muzyczni recenzenci tego spotkania, 15 tysięcy fanów. Niesamowite!

 

W ostatnim czasie zastanawiałem się też nad „choinkowym” prezentem. Nie znalazłem, nie mogłem się zdecydować, nic mnie nie natchnęło. Moja Żona już (oficjalnie) poddała się z elementem zaskoczenia względem mojej osoby, bo niby wszystko mam, a temat płyt to dla niej grząski temat. Ma dziewczyna traumę bo ja też nie potrafię utrzymać języka za zębami. Kupiła mi kiedyś drugą płytę Judas Priest na winylu i wręczając prezent zacytowała internetowe opinie, typu, że „najlepsza płyta”. Moja reakcja była daleko od Jej oczekiwań – Najlepsza? Dla kogo? Wówczas czar prysł i niesiemy ten ciężar od chyba dwóch lat. No nic, taki świąteczny akcent. Ogólnie, to ja w naszym domy ogarniam prezenty, a dla siebie? Kupujemy już sobie sami z przeznaczonej wcześniej na to puli. Zdarzają się oprócz tego drobne, mniej konfliktowe niespodzianki.

 

I teraz wrzucę coś co powaliło mnie na kolana. Zespół, na który poluję od czasów podstawówki, bo wtedy szukałem nazwy. Po latach trafiłem a dzisiaj niedaleko mnie leży zapakowany ciągle winyl i to w jakim wydaniu. Póki co, dla fanów Judas Priest, numer właśnie z tej płyty.

 

 

Już odliczam dni, bo w styczniu ma się pojawić wznowienie kolejnej szukanej przeze mnie płyty. Dobra, dzisiaj jeszcze tylko jeden numer z tego samego krążka.

 

 

Mega, proste, surowe, rytmiczne granie. Uwielbiam tak czasem uciec od klasycznego metalu. Zresetować się, spuścić głowie łomot i z uśmiechem wrócić na tory. W sumie, to z literaturą mam podobnie. Czasem czuję, że potrzebuję mocniejszego uderzenia i sięgam po bardziej ekstremalny horror, innym razem wystarczy jego klasyka. Odpoczywam totalnie przy literaturze faktu, aby za chwilę zatopić się w odmętach postapokaliptycznego świata. Nie ma jednak reguły, pod tym względem cieszę się, że ponad setka tytułów patrzy na mnie bo mam w czym wybierać. Dobra, bo odpłynąłem za daleko.

 

Anathema to dla mnie zespół niespodzianka. Doskonale znam jedną płytę, która w postaci winyla również zajmuje swoje wyjątkowe miejsce na mojej półce. Na studiach miałem kolegę, który żył tym zespołem. Napisałem dzisiaj do niego, żeby nie palnąć głupoty, ale jeszcze nie dostałem informacji zwrotnej. Póki co, będzie więc bez głębszego przekazu. Muzyka jest wystarczająco wymowna.

 

 

I to jest numer z pierwszego krążka, już wrzuciłem go sobie do koszyka jak dwa kolejne z początkowego okresu zespołu.

 

 

Zauważyłem, że istnieją płyty, które nie rozbijają harmonii przypadkowego słuchacza. Czasem włączę jakąś rzeźnię, która leci w tle i faktycznie czuć, że atmosfera w domu robi się bardziej gęsta. Domownicy robią się bardziej nerwowi, wrażliwi na niejasno sformułowane zapytania, a katastrofa wisi w powietrzu. Ale nie tutaj. Dzisiaj podczas podobnego odsłuchu wiozłem jednocześnie czteroletnią Siostrzenicę, moją Mamę czyt. Babcię względem pierwszej i jeszcze Żonę. Nikomu nie przeszkadzało, bo może miałem cicho puszczone ale nieeeee. Były komentarze, zwłaszcza tej najmłodszej z grona, więc muzyka docierała do każdego.

 

 

I to właśnie jeden z pierwszych numerów jaki pamiętam z pierwszego roku studiów. Te piski, ta lekkość dźwięków, a zaraz zmiana w ciężkie brzmienie. Doskonałe. Jak już wspomniałem jestem podczas konsultacji względem trapiącego mnie wątku z historii zespołu i czekam na odpowiedź kolegi, który mam nadzieję, uświadomi mnie w temacie. Póki co, ostatnia przesłuchana w tym tygodniu płyta.

 

 

Bardzo ciekawy zespół, wymagający skupienia i jak się pewnie okaże, chronologii.

 

I tym miłym akcentem, mogę spokojnie położyć się spać. 04:20 co prawda jeszcze daleko, ale sobota przed świętami to będzie jeden z tych trudniejszych dla mnie dni. Sprzątanie itd. Nie mamy jeszcze choinki, zwykle jadę do leśniczówki i własnoręcznie ścinam drzewko. Teraz nie przypasowało, żniwa zaczynają się od poniedziałku więc muszę ogarnąć to przed pracą. Damy radę.

 

Zapętlimy jak za kiedyś, przeniesiemy się swoją drogą znowu do lat dziewięćdziesiątych. Do czasów mojej podstawówki a z nią do kultowych dyskotek. Chwil kiedy każdy pragnął bliskości płci przeciwnej chociaż w tańcu a tzw. wolne były ustawiane i przeliczane z góry. Zaciemnione pomalowanymi kartkami okna i klasowi operatorzy, którzy wiedzieli co, gdzie i kiedy. W takich okolicznościach poprosiłem o ten numer. Oh jakże wielkie było zdziwienie tych, którzy podążyli ku swoim wybrankom i zdążyli je ukryć w swoich ramionach. Okrutne.

 

 

To tyle na dzisiaj, temat zespołu Anathema innym razem, muszę pozbierać więcej informacji. Dziękuję za dzisiejszy wieczór i… ten też pasowałby do takiego obrazu.

 

 

Dobra, już dobra, kładę się, po co te krzyki?

 

Dobranoc oraz dzień dobry w ten sobotni poranek.

(01:53)

 

Ps. Po latach zdobyłem, jeszcze dwie...

 

sobota, 10 grudnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 53 (edit)

(01:56)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Gdybym chciał rozpocząć dzisiejszą nockę zacząłbym w taki sposób.

 

 

W sumie byłoby to idealne połączenie z aurą jaką mamy za oknem a ja dzisiaj, tzn. wczoraj walczyłem z przymarzniętymi drzwiami auta. Kończę powoli tydzień urlopu, bo zaległo mi się dni, że już sami wypychali mnie na kopach. I tak spędziłem ten tydzień na niczym, choć domowe obowiązki wystarczająco wypełniają czas ochotnika, który postanawia w nim zostać. Nadrobiłem trochę tematów muzycznych, poczytałem i obejrzałem głośny w ostatnim czasie serial „Wednesday” na Netflix a tam? Właśnie… Mistrzowska aranżacja Vivaldiego, skrócona to fakt ale rozpływałem się przy tych dźwiękach. Do dzisiaj Jenna Ortega pojawia mi się w niemal co drugim proponowanym poście na FB. Tu też czas na…

 

(!!!) Kolega @Mackowy słusznie wskazał, że coś tu jest nie tak, a ja pominąłem kluczowy akapit i wyszło jak wyszło. Oczywiście trudno było szukać w scenie z dachu dźwięków Vivaldiego. Więc skąd mi on się wziął? W pierwszej chwili zwariowałem, bo przecież słyszałem. Nie w tym numerze ale słyszałem. Przecież nie mam aż takiego świra! Oddychaj, oddychaj. Zatem po kolei. Vivaldi i prawidłowa scena.

 

 

Teraz już z górki. Oczywiście, filmowa aranżacja numeru "Paint in black" zespołu Rolling Stones. Na smyczkach każda muzyka brzmi niewiarygodnie. Może to doskonały przepis na wyostrzenie dźwięków i wyniesienie ich na "salony".

 

 

Był też inny kwiatek dobrze znanego zespołu podczas jednego z kolejnych odcinków. U nas w domu to taki zwykle jest głuchy teleturniej „po pierwszej nutce”. Przeważnie wygrywam hehehehe, bo w oglądanych przez nas filmach częściej pojawiają się nutki starszych zespołów.

 

 

Ale Metallica, bo rzuciło mi się w tygodniu zrobiła numer zwiastujący nową płytę. Jeszcze nie słuchałem, choć czytałem w międzyczasie komentarze. Słucham.

 

 

Po pierwszym przesłuchaniu, nie zrobił mnie ten numer już brzmieniowo. To pierwsze uczucie bo kompozycyjnie wszystko trzyma się poprawnie. Aż włączę sobie drugi raz. Trochę nawiązuje schematy z dawnych lat, jak numery z płyty „Garage inc.”. Wesołe, proste i brzmieniem bardzo podobne. Może to jakiś znowu zwrot w karierze, jeśli tak to super, lubię zespół do czasów czarnego krążka. Jestem ciekawy co będzie dalej.

Ale co śmieszniejsze rozszerzając wątek komentarzy pod oficjalnym otwarciu numeru wpisał się niejaki przedstawiciel polskiego zespołu KAT. Wiecie, że to też skomplikowana sytuacja, więc w skrócie. Był KAT, muzycy z wokalistą Romanem Kostrzewskim. Potem doszło do rozpadu. Kostrzewski zabierając perkusistę sformował swój projekt „Kat i Kostrzewski”, a gitarzysta swój jako ten właściwy KAT i ten drugi odział robi wokół siebie co jakiś czas dziwne zamieszanie. To właśnie on zarzucił, że Metallica skopiowała ich riff czyli zagrywkę gitarową z ich numeru.

 

 

„Gratulujemy Metallice nowego utworu "Lux Æterna". Bardzo mocne uderzenie i znakomity song na otwarcie albumu. Trochę nam przypomina nasze "Satan’s Nights" z albumu "The Last Convoy" , ale to z pewnością niezamierzony przypadek. W końcu Metallica wie co to są dobre riffy. Pozdrawiamy KAT”

 

i wisienka na torcie… bo pomimo, że metal nie powinien dzielić, to ten przykład długo tkwi ością w gardle metalowego społeczeństwa. Użytkownicy portali wskazali kolejny utwór, który powstał wcześniej niż ten KATa i rozwiewa wszelkie wątpliwości…

 

 

No nic. Co jakiś czas wypływają takie kwiatki jak ktoś się zapędzi, ale Internet nie zapomina.

 

Trochę straciłem wenę odbiegając od tematu smyczków jakie mieliśmy na początku. Ale wracając, bo ten „Nothing Else Matters” to wykonanie zespołu Apocalyptica, prawda? To ci co w czwórkę machnęli na raz jedne z największych hitów zespołu Metallica. Może nie na raz, bo numery coverowali jeszcze na kolejnych płytach. Na 18-tkę dostałem w prezencie ich pierwszy album. To był mega prezent więc pozwólcie, że na moment przeniesiemy się w czasie.

 

 

Patrząc z dzisiejszej perspektywy to idealny ja. Mało słów, dużo dźwięków. Mógłbym gitarowo wyrażać swoje emocje, smucić się, kłócić. Cóż, na resztę musiałbym odłożyć gitarę.

 

A mam jeszcze jednego gościa, którego nienawidzę, ale gra bardzo dobrze, mało tego znalazłem stare wykonanie i z jakością może średnio ale dźwięk.

 

 

Ale jako facet i tak uwielbiam babki, a te z instrumentami to już oooo.

 

 

i

 

 

Ale patrząc na polską scenę muzyczną, jak dotąd jest jeden władca smyczków.

 

od 1:21powinno ruszyć (nigdy nie mam pewności, że to działa)

 

 

i jeszcze jeden, jeszcze pod skrzydłami zespołu Hunter. W Tczewie swojego czasu grałem z zespołem przed nimi jako suport. Ale minęło, i dla mnie, i dla nich.

 

(od 35:51)

 

Drak, czyt. wokalista ma identyczny model gitary jaką posiadam ja, z tą różnicą, że on ma Gibson, ja Epiphone. Takie gitarowe przepychanki hehe.

Ok. To tyle na dzisiaj z smyczkowych akcentów i muzyki poważnej. I prawie bym zapomniał. Odszedł bym tak po prostu a przecież miałem w głowie genialny numer z motywem „Dla Elizy”. Potrafię go zagrać na pianinie taki jestem zuch. To będzie idealne zwieńczenie wieczoru.

 

 

Mam ten koncert w postaci ekskluzywnego winylowego wydania.

 

 

I tym miłym akcentem...

Dobranoc i dzień dobry w ten sobotni poranek.

(04:30)

niedziela, 27 listopada 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 52

(00:34)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

W sumie to nie mam zielonego pojęcia co dziś zaprezentować. Odpaliłem sobie ostatni zapis Muzycznego szwendania a tam czas jego rozpoczęcia wskazywał chwilę po drugiej. Rozpoczęcia, powtórzę. Matko, wczoraj czyt. piątkowy wieczór/noc to ja wlokłem się do łóżka o tej porze po dwudziestu dwóch godzinach trybu „na nogach”. Dzisiaj jest już o wiele lepiej.

 

Powinna być muzyczka. OK, odpalmy YT i zobaczmy co ten twór mi zaproponuje.

Pierwszy od lewej, hehe, ooo nie znam, nie słuchałem, więc odpalam.

 

 

Zespół Rammstein owszem, znam, baaa mam nawet album „Mutter” na winylu, ale ostatniej płyty nadal nie ogarnąłem, a to pewnie kolejny numer z tego właśnie albumu. Wcześniej w radiu słyszałem „Zeit” i tak średnio do mnie przemawiał. Tyle, że właśnie, mało jest tych numerów, które poderywają serce, dusze, czy drżące niższe partie wnętrzności za pierwszym razem. Jeśli się to odbywa przy pierwszym spotkaniu to chwała wykonawcom. Często jednak mam tak, że przesłuchuję numer kilka razy, w różnych odstępach czasu i czasem dostrzegam w nim coś, ku czemu warto nadstawić głębiej ucha. Podobnie miałem z wspomnianym przed chwilą numerem „Zeit”. Nie czułem tej mocy, ale dzisiaj już przychylniej na niego patrzę.

 

 

Tak, nadal jest mega spokojny, nie ma tego pazura, mimo to zacząłem dostrzegać czy raczej doceniać elementy, które czynią go wyjątkowym. Ciężkie gitary z jednoczesnymi wysokimi, chóralnymi partiami wokalnymi świetnie się komponuje. Tyle, że faktycznie, te dwa numery są tu mocno rozciągnięte, przez co wydają się być… może nie nudne, ale rozwodnione.

 

Oooo przepraszam, znam trzeci numer z tej płyty, który faktycznie pojawił się w mediach jako pierwszy singiel zwiastujący nadchodzący album. Zupełnie o nim zapomniałem, a zdecydowanie jako jedyny nawiązuje rytmiką do starszych płyt.

 

 

Ooo i nawet starsza Pani z publiczności pokazała biust. Że też tego nie wychwycił, taaaa, ja mam u siebie spersonalizowany YT, więc może być znowu, że jak wrzucę link do bloga to okaże się dostępny tylko po weryfikacji. No nic, zobaczymy. Kończymy na tę chwilę z niemieckimi akcentami.

Ostatnio dotarły do mnie trzy albumy Kinga Diamonda w wersjach naleśnikowych czyt. winylowych. Jest mnóstwo zespołów, których nie można kupić od tak, pstryk, kupuj i już. Winyle są tego idealnym przykładem. Tutaj w wielu przypadkach często trzeba liczyć na wznowienia, bądź zdesperowaną duszę, która akurat chce się pozbyć swojego bogactwa. Niby rynek winyli znowu kwitnie, a ja mam ciągle nieskończoną listę albumów do kupienia, których faktycznie nie ma albo osiągają wartość kawalerki czy dobrego samochodu. Dobra, trochę przekoloryzowałem ale wiecie o co chodzi.

Np. pierwszy znaczący album (w rzeczywistości piąty) zespołu Pantera

 

 

I kiedy zobaczyłem, że po jakimś roku pojawiły się wznowienia Diamonda, to nie ma czegoś takiego jak kupić, nie kupić? Tu trzeba cisnąć od razu i kiedy wrzuciłem mój zestaw do koszyka, jedna z tych płyt dzięki mnie znowu zniknęła z aktualnej oferty, czyli nakład zszedł znowu do zera. To mega dziwne, że kupując winyle, wybieram na pierwszy strzał nie te, które lubię, ale te, które najrzadziej się pojawiają. Tym oto sposobem brakuje mi tylko jednego albumu, pierwszego, który dostępny jest wszędzie na już.

 

Na kolejne trudności natrafiłem przy  albumie Pantery „Far Beyond Driven” z 1994 roku. Fakt, pojawił się ponownie w sprzedaży, ale już z nową okładką, więc nieco można przymknąć oko skoro muza jest nietknięta.

 

 

Ale taki Chrome Division? Cisza w eterze. Żadnych szans. Ogólnie szaleństwo, bo dopiero piąty album można wyszarpać na tym nośniku. Piąty i ostatni!!! Istna rozpusta, trzymajcie mnie, bo zaszaleję.

 

 

Podobnie jest z wieloma metalowymi zespołami. Slayer, czekam na trzy płyty, bo kolejne dwie, które jeszcze mnie interesują, już można dostać normalnie. To numer jednej z nich. Grałem kiedyś, w sumie to i dzisiaj mógłbym polecieć nutka w nutkę. W ósmej klasie podstawówki słuchałem tej kasety.

 

 

Jak już napisałem, trzy płyty ciągle są poza moim zasięgiem, ale to nie wyjątek.

Z Megadeth również chciałbym wyszarpać trzy środkowe albumy. Tak to ten zespół rudego, którego w początkowych latach wyrzucili goście z Metallici.

 

Uwielbiam to brzmienie gitary basowej. Ostatnio nawet miałem sen. Macie muzyczne sny, że budzisz się, wstajesz i nucisz muzyczkę? Potem analizując wychwytujesz jakieś obrazy ze snu ale to melodia jest tym najpewniejszym elementem? Miałem znowu, ale to było głupie, bo słyszałem poniższy numer a przeglądałem w jakimś sklepie płyty Slayera. Serio. Zupełnie pokręcone.

 

 

Tutaj jeszcze podrzucę numer z niedostępnej płyty „Youthanasia”.

 

 

Takich płyt uzbierałbym pewnie cały worek a nasze spotkanie przeciągnęłoby się do późnych, niedzielnych godzin a i tak, moim biadoleniem nie zmienię niczego. Nie ma to nie ma. Trzeba czekać, albo liczyć, że ktoś zapragnie się pozbyć i nie zażąda kosmicznej ceny.

Tutaj, podobnie.

 

 

jak i ta, kiedy to zasłyszany w radiu w latach 90’ numer nagrałem na kasetę nie słysząc zapowiedzi względem tytułu czy nazwy wykonawcy. Ten poniższy numer tkwił tam przez lata, słuchałem go sobie ale nie było wówczas internetu więc nijak nie mogłem go sklasyfikować. Wolne, szorowane gitary napędzały moje zmysły a ja żyłem w nieświadomości. Od tamtej audycji minęło dobre 10 lat kiedy dostąpiłem oświecenia. Uczucie bezcenne, choć dzisiaj znowu próżno szukać tego albumu w wersji winylowej. Jestem cierpliwy.

 

 

 To nie tak, że coś sobie wymyślam. Że chcę winyl takiego i takiego zespołu na już. Ja wszystko rozumiem, no prawie bo kolejny przykład nijak nie łapie się w moich założeniach. Rozumiem zespoły mniej znane ale te tworzące klasykę metalu? To już jest nie do pomyślenia. Płyta „Nostradamus” w wersji winylowej – również niedostępna.

 

 

Genialny numer, a raczej połączenie dwóch tytułów. Achy i ochy powinny popłynąć w tym momencie z każdej możliwej strony. Doskonały pomysł jak i wykonanie. Są oczywiście jeszcze dwie płyty podczas nieobecności Halforda, ale tych jeszcze nie szukałem, a mimo to i one same nigdy nie rzuciły mi się przed oczy. Póki co, a przepraszam, sprawdziłem, zalicytowałem i jak na razie jestem na dobrej drodze do zakupu jednego z tych dwóch albumów bez Roba Halforda, oczywiście w wersji winylowej.

 

Ok. To tyle na dzisiaj, luźny temat, trochę biadolenia nad beznadziejną sytuacją i jednocześnie neutralnym rozważaniem typu chcieć a mieć. Nie rwę włosów z głowy, bo w odróżnieniu od minionych lat nie mam ich za wiele. Znowu z długiej brody? To przecież widać, że to nie te włosy.

Na koniec znowu luźno, ale skoro zaczęliśmy głosem Till Lindemanna niech zatem będzie. Dzisiaj w radiu znowu słyszałem ten numer.

 

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(03:50)

niedziela, 13 listopada 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 51

(02:03)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Jestem, choć to już mega późna pora żeby cokolwiek coś zaczynać, ale… może się ogarnę. Trochę mam żal po ostatnim szwendaniu, że nikt nie dopatrzył się dwa razy wrzuciłem ten sam numer. Już to naprawiłem, a sytuacja odnosiła się do motywu flagi z mojego tatuażu. Miał polecieć utwór The Trooper, a załączyłem jeszcze raz Flight of ikarus, ten z motywem Ikara i płomieniami. No nic, naprawione, nie ma tematu. Swoją drogą strasznie długo ładuje mi się finalny wygląd szwendania i jedyne co sprawdzę na szybko to tekst. Może dlatego, że te ostatnie były mega przeładowane linkami, zdjęciami itd. albo mój sprzęt powoli już zaczyna niedomagać.

 

Nie planowałem nic na ten weekend, ale parę dni temu obchodziliśmy narodowe święto, więc pomyślałem, że może, choć skromnie, to jednak coś napiszę i podkreślę ten fakt muzycznym akcentem. I znowu zażalenie, choć nie do Was, bo nie uświadczyłem jak dotąd polskich zespołów, które nawiązują tekstami swoich utworów do historii czy też zbrojnych walk naszego kraju. Być może, wynika to z mojej zaledwie podstawowej znajomości i mocno ograniczonego nurtu muzycznego, ale i tak, na tym podwórku, nie bardzo miałem gdzie się skierować. A tutaj proszę, szwedzka grupa i numery jak z rękawa.

 

 

Bardzo melodyjne granie i pomimo ciężkich brzmień słucha się tego bardzo dobrze. Do dzisiaj puszczają ich w radiu, więc to zdecydowanie… jak to się teraz określa?... nie popkulturowy, a mam – mainstream. Wszystko się zgadza, w piątek wracaliśmy z kinowego seansu Czarnej Pantery 2 i właśnie leciał nieznany mi numer w radiowej trójce. Nieznany, choć po pierwszych dźwiękach gitar już potrafiłem go przypisać konkretnemu zespołowi. A utwór? Nie wiem co to było, ale brzmiał i konstrukcją bardzo wpisywał się w utarty już schemat. Ok, ale wracając, uwielbiam koncertowe wykonania. Tutaj, mega czuć tę energię. Dobra, lecimy dalej.

 

 

i po sąsiedzku, choć tu już widać drobną manipulację. Wyszło świetnie.

 

 

To jeszcze temat naszej husarii…

 

 

Podejrzewam, że już zdążyliście wychwycić podobieństwa względem numerów. Są głośne, stonowane zwrotki z chóralnymi refrenami. Bardzo rytmiczne utwory, a przy tym przyjemne dla ucha. Tu nie ma eksperymentów, to raczej utarty i sprawdzony szlak, w którym nie wiele się może wykoleić. W połączeniu z tekstami, nawiązującymi do naszej historii, to przecież idealny sposób na sukces, czego wynikiem są rzesze fanów w naszym kraju. Miło słuchać o naszych bohaterach.

 

 

Sygnatura 4859 odnosi się oczywiście do więźnia Auschwitz – polskiego oficera kawalerii z czasów II wojny światowej, agenta wywiadu i przywódcy ruchu oporu –  Witolda Pileckiego.

 

I kolejny… Takie ujęcia napełniają dumą i pokazują, że Polska to jednak waleczny kraj.

 

 

Sabaton to jednak zespół, który nie tak, że nagle wybrał sobie Polskę i jej historię, bo jednak patrząc na całość, nie tylko nasze karty historii zostały uwiecznienione w tekstach zespołu. OK. Tu jeszcze i drobne nawiązanie, ale to już nie nasze niebo.

 

 

Podobnie tutaj, choć uroczystości i D-Day czyli lądowanie w Normandii, co roku rekonstruowane jest na piaskach naszego Helu. W koncertowym ujęciu, mega lufa, armata, a może i cześć kadłuba czołgu wystająca spod perkusji. Zasieki na scenie, pięknie. Przyłożyli się. Niesamowite ujęcie, takie zza pleców.

 

 

Ooo ten film ostatnio obejrzeliśmy z Żoną na Netfliksie, co prawda trudno szukać tam tego numeru więc znowu ktoś minimalnie zmanipulował obraz. Wygląda super, więc się nie czepiam. Film to „Na zachodzie bez zmian” (2022) reżyserii Edwarda Bergera opowiadający przerażające przeżycia młodego niemieckiego żołnierza na froncie zachodnim podczas I wojny światowej.

 

 

I kolejny numer, choć z drugiej strony barykady.

 

 

A ten to kupuję w ciemno za same kadry z filmu, nie znając wcześniej dźwięków. To przecież „Greyhound” (2020) reżyserii Aarona Schneidera i głównego odtwórcy roli – Toma Hanksa. Genialne kino. Ach i te piski na gitarze.

 

 

To kończąc ten jakże spontaniczny wieczór, jeszcze jeden numer nawiązujący do niemieckiej 7 Dywizji Pancernej, dowodzonej przez Rommla w czasie kampanii we Francji w 1940. Świetne, koncertowe ujęcie.

 

 

Szybko poszło, no prawie, bo za chwilę piąta, ale patrząc na ilość numerów to i tak bogato. Ostatni numer, przy takim wieczorze raczej nie będzie niespodzianką. W każdym razie znalazłem, ten który leciał w radiowej trójce podczas naszego powrotu z kina. Zapraszam.

 

 

Dziękuję za to mocno spontaniczne spotkanie.

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(04:42)

sobota, 5 listopada 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 50* uzupełnienie

(23:17)

 

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Taka niespodzianka w ten piątkowy wieczór, bo nie zasnę mając świadomość, że gdzieś tam ciągle zostawiłem niedokończony temat, stąd też dzisiaj odcinek muzycznego – „uzupełnienie”. W ostatnim wpisie wspominałem o książkach, które nawiązują do twórczości Iron Maiden i jak przed chwilą sprawdziłem, nie rozwinąłem wystarczająco tematu. Słowo „nawiązują” jest tu kluczowym wyznacznikiem, bo nie sztuką jest znaleźć książkę o IM, ale tę w której, jak w grach komputerowych można trafić na tzw. „easter eggi”, oddające drobnym symbolem hołd konkretnemu tytułowi. Czytając jakąkolwiek książkę, zawsze w takich momentach zaczyna szybciej bić moje serce, a opisywana sytuacja przyprawia mnie o osobiste wspomnienia. Do dzisiejszego dnia trafiłem na takie trzy akcenty.

 

„Berserk. Spowiednik” –  Paweł Majka, gdzie opisywany obraz podrzuca mi tylko jedno rozwiązanie. Numer jak i płyta o tym samym tytule „Fear of the dark”. Wykonanie koncertowe miałem przyjemność zaprezentować w ostatnim odcinku szwendania, więc teraz wersja książkowa.

 

 

„Potępiona” – Bartłomiej Fitas, tu już nie ma niespodzianki, również tytułowy numer, tym razem z trzeciej studyjnej płyty (dla odsłuchania zapraszam do poprzedniego odcinka szwendania).

 

 

„World War Z” – Max Brooks, świetna kompozycja i obraz w jakim został przedstawiony numer z mojej ulubionej płyty. Również był ostatnio, ale i dzisiaj poleci, choć w innym ujęciu.

 

 

To tyle jeśli chodzi o książki, póki co, więcej nie znalazłem podczas moich czytelniczych wojaży zatem tym miłym akcentem przejdziemy do bardziej dźwiękowej części.

 

Drugi temat to mój tatuaż, mocno identyfikujący się z zespołem Iron Maiden. Jak już wspominałem, długo wymyślałem motyw, który miał być uwieczniony na całej ręce. Na początku były to różne, niestworzone historie, projekty ale ciągle coś mi nie pasowało, albo nie do końca byłem przekonany. Aż w końcu nastąpiło olśnienie a z nim pierwsze charakterystyczne „bzzzzzyt” i rozpoczęcie szeregu całodniowych sesji. W sumie, nie wiem, nie pamiętam ile przesiedziałem na tym stołku. Dłuuuuugo. Wracałem roztrzęsiony, z lekką gorączką. Łącznie spędziłem z chłopem około 30 godzin.

 

 

Powyższe zdjęcie wykonał artysta naszego projektu – Sergei Ustimov – dzisiaj, nie wiem co się z człowiekiem dzieje. Ostatni wpis na FB zamieścił mu w czerwcu syn informujący, że jest grzecznym chłopcem i czeka aż wróci. Sergei Ustimov jak łączę fakty, pojechał do Ukrainy bronić swojej ojczyzny. Gadałem z nim pod koniec marca o nowym projekcie. Od tego czasu cisza.

 

Wróćmy jednak do jego pracy na mojej skórze, który powstawał przez kilka miesięcy a ja, oczywiście nikomu nie powiedziałem poza Żoną i dziećmi. Takich formatów nie da się ukryć w tak hermetycznym środowisku.

 

 

Tutaj częściowo widać obraz, który obejmuje każdą stronę pracy. Musiałbym osobno robić zdjęcia poszczególnych fragmentów, żeby ochwycić dokładnie całość, ale wydaje mi się, że tyle wystarczy. Niech coś pozostanie tylko dla mnie.

 

Pierwszy plan to oczywiście kult maidenowych koncertów. To przez długi czas numer, który po wstępie UFO, potem, historycznej przemowie Churchilla rozpoczynał każdy kolejny, koncertowy set. Tak było w 2008 w Warszawie i w 2018 w Krakowie. Oprócz siedzącego za kokpitem Eddiego (symbolu IM) potrzebowałem czegoś co będzie podkreślało element koncertów, który przecież uwielbiam. I znalazłem, oficjalny projekt makiety samolotu, który podczas tego numeru lata nad muzykami ale nie byłbym sobą gdybym nie dostosował oznaczeń wg tych używanych na koncertach (UFOY), tu na lewej stronie.

 

 

 

Kolejny numer z mojego tatuażu to ten z kolejką górską. Niczym scena z filmu „Where Eagles Dare” (1968) reżyserii Briana G. Huttona. Cóż za przypadkowe spotkanie nieprawdaż?! ;).

 

 

 

Trzeci kadr trochę rozbity jest na dwa zdjęcia, które jednak łączą się w całość i zrozumiecie je tylko podczas obejrzenia koncertowego wykonania. Symboliczny Ikar i płomienie jako upadek.

 

 

 

Czwarte ujęcie to niby tylko flaga, ale jakże wymowna w swym znaczeniu. Nie chodzi tu o moją słabość do brytyjskich zespołów metalowych. Nie lubię uogólnień więc i w tym przypadku próżno ich szukać. Ta flaga to oczywiście symbol, który przejawia się podczas koncertowych spektakli. Dla mnie, wystarczający w swej postaci. Zwróćcie uwagę, bo w trzeciej minucie numeru pojawia się i nasza.

 

 

 

Piąty element ;) to jakże znamienity numer. W swoim czasie, świetny singiel, śmieszny teledysk a i na koncertach ciągle jest jednym z najgłośniejszych i żywiołowych numerów. Tatuaż pokazuje jedynie żołnierzy przy strzelającej armacie. Swoją drogą dowiedziałem się podczas jednej sesji, że armata po ukraińsku to puszka. Patrząc na tekst, utwór dotyczy starć północnoamerykańskich Indian z żołnierzami amerykańskimi. Konflikt przedstawiony jest z punktu widzenia obydwu stron – ludu Kri i białych przybyszów. Z jednej strony broń palna, armaty, z drugiej konie i łuki.

 

 

 

Szósteczkę przeznaczam na krzyże, tak, bez wątpienia traktuję je jako naszą Golgotę. Trzy główne krzyże na tle kilku drobniejszych w tle. Pamiętam, że męczyłem Sergieja żeby były idealne. W pierwszej wersji nie dotykały podłoża i wyglądały jakby lewitowały. On upierał się, że tak jest dobrze, ja nie. Koniec końców dociągnął kreski i zszedłem na ziemię.

 

 

 

Numer siedem to ta niepozorna wieża. Bo co ona może symbolizować? Ano wiele, jeśli wpisać w wyszukiwarkę The Wallace Tower a potem chociażby filmowy tytuł „Braveheart” (1995) reżyserii i odtwórcy głównej roli Mela Gibsona. Wieża jako zabytek chyba jeszcze stoi, u mnie nie do końca. Nadal można wychwycić pewne podobieństwa ale podczas spalania Ikara najwidoczniej sporo wycierpiała.

 

 

 

Zbliżamy się do finału. Ósemka i kolejny z tych dłuższych numerów dzisiejszego wieczoru. Również o charakterze militarnym. Patrząc na oryginalny projekt, choć i u mnie dobrze widać, truposz trzyma jedną z najbardziej rozpoznawalnych broni naszych czasów. M16, to ta używana podczas wojny w Wietnamie. W grze komputerowej Call of Duty (2007) twórcy, o zgrozo, zrobili ten karabin jako trzystrzałowy. Zapomnij przy takim o śmiercionośnej serii puszczanej często z biodra. Ale przy cierpliwym podejściu, dało się ją okiełznać i zdobyć możliwe wyzwania.

 

 

 

Ostatnim elementem mojego hołd/tatuażu był jakże niezwykle wymowny motyw. Chciałem zostawić sobie jakąś furtkę dla tych numerów, które się nie zmieściły więc przed ostatnim spotkaniem prac dziargania wymyśliłem jeden akcent, który połączy wszystko, a zarazem stanie się początkiem.

 

 

W ten sposób zyskałem dostęp do pierwszego oficjalnego koncertu IM z 1985 roku, który został wydany na DVD. Jeśli szukacie tego obrazka, jest na odwrocie okładki. To koncert, który ciągle mam w formacie mp3, na płycie DVD i oczywiście w pierwszym wydaniu płyty winylowej. To koncert, który zagrany dzisiaj, wystrzeliłby najstarszych fanów z butów.

 

 

Niesamowite możliwości wokalne.

 

Udało się, spiąłem to w całość. Książki, tatuaż, więc to już komplet względem tematu.

 

Dziękuję, za uwagę, to tyle co miałem do przekazania w kwestii metalu i całej tej radiowej muzyki, z którą okazjonalnie jestem na co dzień. Bardzo fajne wieczory, zawalane przeze mnie nocki i dosypianie w ciągu weekondowych dni. Żona nadal jest przy mnie, mimo mijania się podczas niedzielnych śniadań więc jest ok. Nie ma strat w ludziach, a to przecież najważniejsze. Póki co nie planuję kolejnych wpisów ma łamach tego cyklu choć pewnie i zespołów znalazłoby się na kilka następnych odcinków szwendania. Nie przedłużając…

 

Dobranoc i dzień dobry w ten wyjątkowy, bo jednak sobotni poranek.

(03:20)

niedziela, 30 października 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 50

(22:25) 

Dobry wieczór i dzień dobry. (podejście drugie)

 

Zmieniłem już godzinę zgodną z dzisiejszym wieczorem bo moje ostatnie spotkanie zupełnie nie poszło tak jak planowałem. Skończyłem pisać około piątej nad ranem a dotarłem z tematem zaledwie do połowy. To trudniejsze niż zakładałem, więc mam nadzieję, że dzisiaj, przy zmianie czasu i całkiem pokaźnym zasobie chmielowego trunku uda mi się spiąć to w całość. Zatem…

 

Dokonało się, dzisiejszej nocy mamy 50’ spotkanie na łamach Muzycznego szwendania. Zapowiadałem ten wieczór od dłuższego czasu i w tym przypadku nie będzie niespodzianek. Co sobie Nie wyobrażam sobie innego wstępu jak ten poniżej, zapraszam…

 

 

Tak zaczynają się koncerty Iron Maiden i jest to wydarzenie z późniejszego etapu ich kariery. Mega hołd dla zespołu UFO i mega miejsce, bo to właśnie tutaj, podczas festiwalu Rock in Rio podczas wieczoru uczestniczyło ćwierć miliona fanów! Ale wróćmy do początku, to klubowego grania i pierwszych płyt zespołu.

 

Chciałbym zachować wiarygodność względem przekazywanych numerów, więc spróbuję wykopać numery, pasujące względem wokalistów, którzy w tym czasie je wykonywali. To chyba uczciwe, zatem z pierwszej płyty, na wokalu Paul Di’Anno. Pierwsza płyta z dzisiejszej perspektywy może wzbudzać mieszane uczucia. Surowe brzmienie, słaby sprzęt, powodują, że aranżacje wypadają mizernie. Dzisiaj, niektóre numery grane z tego krążka podczas tras koncertowych brzmią o niebo lepiej, ale póki co…

 

 

Będąc w pierwszym roku szkoły średniej nie znałem IM zupełnie, ale pewnego dnia przyszedł do mojej szkoły obcy względem uczęszczających do niej uczniów i wyłapał mnie na jednej z przerw. Słyszał, że grałem w miejskim domu kultury (to te czasy kiedy dymałem pieszo z gitarą i wzmacniaczem kilka km by w miejskiej sali odpalić swój sprzęt i pohałasować), więc zaproponował mi współpracę. Grał dotychczas z jednym z miejscowych gitarzystów i basistą, a sam pełnił funkcję początkującego perkusisty. Spotkanie dość nietypowe, bo musiało zamknąć się podczas przerwy między moimi lekcjami. Jak dziś pamiętam jego deklarację „chciałbym żeby klimat oscylował gdzieś pomiędzy Iron Maiden, Motorhead i Judas Priest”. Nie byłem wówczas osłuchany z żadnym z wyżej wymienionych ale się zgodziłem. Krótko potem okazało się, że mamy na tyle podobne myślenie względem muzyki, że obecni muzycy stracili swoje stołki a my we dwójkę zaczęliśmy tworzyć fundamenty pod przyszłe Damage Case. W międzyczasie postawiłem sobie zadanie domowe mające na celu ogarnięcie się względem brytyjskiej sceny metalowej.

 

Druga płyta i kolejny numer.

 

 

Nie będę ukrywać, że ten okres w dziejach Iron Maiden również słabo do mnie przemawia. Zgadzam się, że jest tu sporo ciekawych numerów, ale brzmieniowo nie. W tej kwestii nigdy nie zgadzaliśmy się w Damage Case, ja wolałem nowsze produkcje IM, Tomasz (początkowo perkusista, później basisto/wokalista) te wcześniejsze. Nawet kiedy na próby przychodziliśmy z gotowymi numerami czuć było drobne różnice. Moje były rozległe technicznie, bo starałem się grać za dwóch, a przecież byłem jedynym gitarzystą, Tomasza prostsze ale przy tym bardziej klasyczne. Koniec końców, potrafiliśmy przemycić w dzielące nas aranżacje własne udoskonalenia czego wynikiem powstawały ciekawe numery. Zanim przejdę dalej, Paul Di’Anno, wokalista, odszedł z zespołu, ale dzisiaj, choć chorowity, można go zobaczyć podczas klubowych koncertów śpiewającego swój autorski tytuł z tamtych lat.

 

 

ok, trzecia płyta, na scenę wchodzi Bruce Dickinson i nagle wszystko się zmienia, a zespół w tym czasie nabrał wiatru w żagle i zaczął gwałtownie wspinać się na szczyt. Tu już nie będę trzymał się chronologii wystpępów a będę kierować się jakością numerów. Te jednak, ciągle będą pochodzić z kolejno przedstawianych płyt.

 

 

Kiedyś szkoląc swoje gitarowe umiejętności kupowałem sporo magazynów o tej tematyce, w których zwykle znajdowały się tabulatury (taki równoważnik nut) do hitów pozwalające je zagrać nutka w nutkę. Jednym z pierwszych numerów jakie nauczyłem się i choć to była tylko linia gitary basowej jarał mnie niesamowicie. Grałem niemal jak Oni!!! To było coś.

 

 

Wracając jeszcze na moment do mojego zespołu Damage Case. Nigdy!!! Nigdy nie zagraliśmy publicznie ani jednego numeru IM. Z jednej strony, nie odważyłbym się porywać z motyką na słońce, a dwa, że w trójkę to i tak marna próba dorównania pięcioosobowej sekcji, pomijając nawet linię wokalną. Fakt, kiedyś graliśmy „Paranoid” Blach Sabbath w wersji zagranej przez muzyków IM, czyli szybciej, brutalniej i to jedyne nawiązanie.

A tymczasem, kolejny numer z trzeciej płyty.

 

 

i kolejny tych najwyższych lotów.

 

 

Tę płytę, wówczas kasetę, dał mi Tomasz do przesłuchania jeszcze na początku naszej muzycznej podróży. Nie był to jakiś wielki zachwyt ale wyznaczała kurs ku jakiemu chciałem dążyć. Uwielbienie i całkowite zachłyśnięcie się tematem miało dopiero nadejść. Jak widać, do pewnych zespołów trzeba dojrzeć, a ja zaczynałem wówczas ten etap – muzycznego dojrzewania.

 

Czwarta płyta a z nią kolejne świetne numery…

 

 

Podczas koncertu w Krakowie w 2018 byłem bliski łez. Jedziesz z Pomorza na wyprawę do rodzinnego miasta (Kraków), która w rezultacie zajmuje niecałe 30 godzin, z czego połowa to podróż. To tak mega rozdarcie emocjonalne że brak mi słów. Tak, wiem „książek nie czytasz to i słownictwo ubogie”. Nie o to chodzi, urodziłem się w Krakowie, mieszkałem pierwszych kilka lat zanim tragiczna sytuacja rodzinna zmusiła nas do przerzutu na pomorze w rejony rodziny mojego Taty. Później wracałem jako nastolatek, do babci w wakacje, do kuzynostwa. I nagle Iron Maiden w moim rodzinnym mieście. To musiało się odbyć. Na pierwszy dzień koncertu nie zdążyłem kupić biletu, a bo to taka wyprawa i w ogóle. Kiedy wiedziałem, że nie można już kupić biletu trochę mi ulżyło, bo przecież nic nie mogłem zrobić, ale los dał mi szansę. IM dorzucili dodatkowy koncert dzień później i nową pulę biletów, cóż, nie było już wytłumaczenia.

 

Kolejny z tej płyty…

 

 

Niestety muszę pominąć parę numerów z tego krążka bo czas zbliża się ku wyjątkowego w tym spotkaniu momentu. Jak patrzę na zegarek, mam jakieś pięć minut po odsłuchaniu trwającego w tej chwili Troopera. Uwielbiam takie zgrania. Kiedy już zacząłem chłonąć kolejne płyty IM, miałem kocioł w głowie. Heavy metal, to przecież powinno się kojarzyć z jakimś niezrozumiałym brzdękoleniem, „szarpidruty” zwykł mawiać mój Tato choć sam wychował się na ACDC, Led Zeppelin, czy Deep Purple. A tu proszę, melodyjnie, lekko i przyjemnie hehe. Dobra już czas. U mnie zbliża się 23:58, jeszcze chwilkę, już za moment. Jest! Niech się dzieje, poszło… Doskonała jakość, legendarny koncert i numer z piątej płyty.

 

 

Teraz już spokojniej, zależało mi żeby trafić w punkt (z mojej perspektywy), w ten numer, w odpowiednim czasie. Hehe mógłbym prowadzić na żywo takie spotkania, to byłoby dopiero wyzwanie. Ok, wracając na ziemię, przed Wami najdłuższy numer (do tej pory) i jeden z wielu późniejszych, tych typu epickich.

 

Piąta płyta to również numer nawiązujący do angielskiej historii i kiedy w 2008 ruszyłem podczas warszawskiego koncertu w sam środek „młyna” wyszedłem potem z niego z rozdartymi spodniami. Ktoś stanął mi na buta kleszcząc nogawkę a ja mocą tłumu skierowałem się w przeciwną stronę. Ten numer jest wyjątkowo żywiołowy i pod sceną zwykle rozpętuje się piekło. W Krakowie w 2018, mój towarzysz podróży podczas tego numeru lekko spanikował i szybko uciekł poza zasięg piekielnego ścisku.

 

 

Nawet nie wyobrażacie sobie jak wielkim trudem jest mi wyciąć z danej płyty po jednym, dwa, trzy numery z danej płyty. Zwykle słucham je ciurkiem po całości w przerwach intonując sobie w głowie ten który ma zaraz nadejść. To taki wieczór rozdarć i zarówno tych emocjonalnych jaki i technicznych. Nie ma takiej możliwości, żeby mieć czyste sumienie pokazując tylko kawałek tej historii.

Szósty album a wraz z nim krótka anegdota. To przy okazji tego numeru muzycy IM zostali zaproszeni do telewizyjnego studia ale już na starcie postawiono im warunek, że mają zagrać z playbacku. Po negocjacjach, muzycy zgodzili się i wystąpili zamieniając się miejscami względem instrumentów. Tamto wykonanie dostępne jest w sieci, choć ja zaproponuję oczywiście wersję live.

(Podobnie uczynił nasz zespół Luxtorpeda podczas audycji w TVN).

 

 

Jak pisze Mick Wall w swojej książce o IM, ten numer powstał w pokoju hotelowym kiedy to Adrian Smith rzeźbił samotnie dźwięki a pod jego pokojem przechodził Steve Harris. Zatrzymał się i wszedł zaintrygowany dźwiękami. Krótko potem mieli gotowy numer. Niestety, z tej płyty niewiele numerów zarejestrowanych zostało na koncertowych trasach więc nie będę łatał studyjnymi wersjami. Polecam jednak uwadze numer "Alexander the Great (356-323 B.C.)" – jeden z tych dłuższych i bardziej rozbudowanych, które znalazły się na płycie.

 

Siódmy album i kolejne numery, które sięgały w swoim czasie wysokich pozycji na czołowych listach.  Matko, to dopiero 1988 rok, względem wydania, miałem wówczas… 9 lat, czyli pierwsze lata mojej podstawówki. Oj zupełnie minęliśmy się w czasie.

 

 

Powoli godzę się z myślą, że i tak nie pokażę wszystkich numerów na które warto zwrócić uwagę. Powoli rozumiem, że i tak polecane przeze mnie numery nie trafią do wszystkich. Dla mnie, to jednak ponad dwie dekady wspólnego funkcjonowania i mnóstwo wspomnień.

 

Ósmy album, swego czasu mocno przeze mnie niedoceniony. Nie ma tu tak w zasadzie hitów, poza jednym, który Adrian Smith miał umieścić na swojej solowej płycie. Koniec końców trafił do dorobku IM i dobrze się złożyło. Kiedy jestem już osłuchany z płytą, zaczynam kopać po wykonaniach. Wiadomo, ze są dni lepsze i gorsze. Tak samo jest w muzyce. Koncerty, podczas których wszystko brzmi rewelacyjnie oraz te gdzie sypie się dźwięk, albo któryś z muzyków ma gorszy dzień i przekłada się to na jego grę. W ten sposób, swego czasu zestawiałem względem siebie koncertowe wykonania jednego numeru z tej płyty. Przez to „aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa” jakie wybrzmiewa w końcowych jego partiach na tle solowych gitar, nie miałem wątpliwości. Zaprezentuję właśnie, to wykonanie wszechczasów.

 

 

Aaaa i jeszcze jeden. Zanim w moim domu zagościł sprzęt do odtwarzania winyli, czyli na moją 40-tkę, wszystkie te numery słuchałem albo z winampa w postaci mp3, przegrywanych płyt cd, albo z YT, mój dzisiejszy odbiór zmienił się od tamtego czasu.  Niesamowita różnica włączyć sobie płytę winylową z tym co dotychczas docierało do moich uszu. To moment, w którym nagle dostaje się olśnienia i doznaje się dźwięków dotąd niesłyszalnych. Detali, które umykały albo były słabo wyróżnione. Ten dźwięk, podejrzewam że dzwonków z początku numeru wzbudził moje szczególne zainteresowanie. Podczas odsłuchu winyla, brzmią one niebywale donośnie. Tutaj, wiem kiedy następują, więc je słyszę, więc jeśli i Wy to słyszycie w tej wersji, to super (już od około 00:39).

 

 

Płyta numer dziewięć, a z nim zbliżające się zmiany, to burzliwe, wewnętrzne zawirowania dla zespołu, a mimo to jeden z doskonałych albumów, idealny do słuchania w całości. Niestety nie ma już w tym gronie gitarzysty Adriana Smitha, którego miejsce zajął podczas prac nad „No Prayer for the Dying” – Janick Gers. Ciekawostką jest też fakt, że to jedyny album, gdzie logo zespołu jest umiejscowione na płycie bokiem! Jak wspomniałem, ten okres nie należał do super występów IM łączącym się z odejściem Bruca Diskinsona, więc i koncertowe wykonania nie należały do najlepszych. Na szczęście pozostał tytułowy numer, który grany jest przez zespół do dziś, więc chociaż pod tym względem jest w czym wybierać. I tak jest podczas każdego wykonania. Niesamowita publiczność.

 

 

Obecnie, podczas koncertów Bruce w trakcie tego numeru chodzi z latarnią rzucającą w zielonej barwie łunę. Magiczny element tego wykonania. Tutaj częściowo skończyła się kolejna era IM. Po tym albumie, Dickinson odszedł z zespołu na rzecz swoich, równie dobrych solowych płyt, a jego miejsce zajął wokalista Blaze Bayley.

 

W tej chwili tego nie planowałem i mówię to z czystym serduchem. Idealnie się złożyło, choć miałem w zanadrzu zmianę czasu kiedy i tak wrócimy do drugiej w nocy. Ale, skoro się wyrobiliśmy, to dlaczego nie skorzystać. Zostało mi 6 minut do 2 AM jak i tytułu IM z dziesiątej ich płyty. Odetchnę więc chwilę, zażyję tabaki, napiję odrobiny piwa i zaraz wracam.

Jestem, już czas. Uwaga, leci…

 

 

Zupełnie inny głos i długo przekonywałem się do tych albumów. Z automatu odsunąłem je na bok czekając na odpowiednią chwilę. Podobnie mam z Judasami i dwiema płytami bez obecności Halforda. Nie lubię takich zmian i muszę do nich dojrzeć, ale przy IM znalazłem w końcu nić porozumienia. Czuję, że numery na tej jak i kolejnej płycie mocno podyktowane są stylem Harrisa, jego bogatą linią basu jak i melodyjność. Z tych numerów co przetrwały do dzisiejszych koncertowych setów uchował się tylko jeden ale o nim będzie zupełnie inna opowieść. Słuchając tę płytę w całości, można doświadczyć ciekawej przygody.

 

Jedenasty album to znowu na wokalu Blaze Bayley, a i muzycznie jest już bardziej „wesoło” w porównaniu do poprzedniego krążka. Niby to wina emocji panujących w zespole, które wpłynęły na poszczególne aranżacje. Tutaj jest już lepiej.

 

 

na koniec jak w przypadku Paula z pierwszych płyt podrzucę numer Blaze’a, już tylko w jego aranżacji.

 

 

Mało w tym czasie wartych uwagi występów koncertowych. Ewidentnie czuć brak charyzmatycznego frontmana. Jeśli chodzi o mój osobisty odbiór, to potrafię słuchać numerów wyłączając sobie w głowie partie wokalne. Kiedyś to było konieczne ucząc się na słuch partii gitarowych. Jednak wokal Blaze’a nie przemawia do mnie. Na szczęście dalszy rozwój IM musiał pójść inną drogą i do tego potrzebny był powrót Bruca oraz gitarzysty Smitha. Tu miał się zacząć kolejny zwrot i kolejny zwrot w akcji.

 

„Brawe New Word” jako dwunasty album i odrodzenie zespołu – trzech gitarzystów, perkusista, basista i wszechobecny Bruce. Czego chcieć więcej? Ach i znowu ten legendarny koncert! Wielki powrót, skład wszechczasów!

 

 

W tym czasie zmieniło się wszystko i nastał nowy porządek. Zniknęły wzajemne pojedynki, bo na przestrzeni lat muzycy zrozumieli, że IM to jedyne miejsce, które może dać każdemu wszystko o czym dotychczas pragnęli. To jeszcze jeden numer z tej płyty, choć to kolejna, którą można słuchać z zapartym tchem w całości. Przez moment miałem wątpliwość jaki numer Wam podrzucić, oczywiście obejrzałem oba. Jeden nowszy, w lepszym brzmieniem, drugi dokładnie z tamtego okresu i tymi kadrami kamery. Ach, niech będzie drugi.

 

 

Ciekawe czy ta młoda Dama z publiczności ma świadomość, że stała się symbolem tego DVD i jest na jednym z kadrów tylnej jego strony, kolejnie – Bruce i kontakt z publicznością – bajka. Świetna płyta, doskonały koncert, szkoda, że w prehistorycznej jakości.

Trzynasty album a z nim duży rozstrzał emocji.

 

 

Albo i ten numer, z którym wizualizowałem sobie wielokrotnie własne wesele. Tak, te, które odbyło się już bardzo dawno temu, ale gdybym miał wówczas taką znajomość dźwięków, zdecydowałbym się na ten numer. Czy moja Żona pozwoliłaby na to? Nasza płyta z wesela, ten moment gdzie wszystko wymaga podkładu muzycznego od domu, przejścia itd. wszystko ułożyłem wg solowych płyt Dickinsona. Nie ruszyłem IM, znowu, jak w zespole. Wyszło idealnie nie zważając na wielkie oczy składającego to w całość. Gdybym miał dzisiaj wybrać pierwszy taniec, to bez dyskusji byłby to ten numer. Kroki niemal jak do walca, mógłbym poprowadzić. Odbiór? Myślę, że byłby bezcenny, ale to wszystko zależy od okoliczności w jakiej usłyszy się dany numer. Ja to widzę tak, rozpoczyna się numer i wchodzimy na środek sali… (już to mówiłem).

 

 

Genialny numer, podobnie jak ten. Z resztą w bardzo bliskim ujęciu.

 

 

i jeszcze tytułowy z tej płyty

 

 

Jak widać na załączonych obrazkach IM nie taki straszny a przecież to heavy metal. Ciągle figurujący na jednych z wielu listach pt. „zakazanych zespołów” wg Kościoła. Czy słusznie? Nie wiem, nie wydaje mi się, ale ja analizuję numery tego zespołu tylko od ponad dwóch dekad. Nie klasyfikuję ich pod względem tytułów, a doświadczam emocjonalnie, więc cóż, życzę osobom odpowiedzialnym za dokonywanie jakowej weryfikacji o równie podobny, wierzytelny osąd zagłębiając się w każdy aspekt kolejnej płyty.

 

Tymczasem „Ajiiii” to nieodzowny element czternastej płyty. Zawsze jeżdżąc autem próbuję to wykrzyczeć, zanim wybrzmi oryginał.

 

 

To już zupełnie inna półka numerów serwowana przez IM, utwory niemal doskonale rozpisane na wszystkie instrumenty, wokal, cóż, nadal zachwycający. Świetnie to brzmi choć czuć wartość poprzednich płyt i numerów, które twardo dyktują set listę, a te nowe pojawiają się tylko na chwilę.

Ooo jeden znalazłem,

 

 

i jeszcze jeden, choć i o tym numerze jeszcze pogadamy w najbliższym czasie.

 

 

Piętnasty album to kolejna dawka niesamowitych dźwięków. Już dawno ogarnąłem wszystkie poprzednie albumy, które w aucie przez kilka lat leciały bez przerwy. Zaczynałem od pierwszego po ostatni dostępny i tak w kółko. Mijał długi czas względem przebytych km i równoczesnego słuchania radia zanim zamknąłem listę, ale sukcesywnie docierałem coraz głębiej.

 

 

 

Zwykle jest tak, że jeśli IM zaczyna spokojnie to wiedz, że za chwilę coś łupnie.

 

I kolejny z tej płyty, z rewelacyjnym powiewem…

XXXXXXXXXXXXXX

aaaaaaaaaaaaaaaa zapomniałem zupełnie, cofam, tu przecież po drodze było niesamowite wydarzenie. Serial „The walking dead” i ten Ironowy akcent do którego miałem zmierzać. Zacznijmy w ten sposób…

 

 

i teraz oryginał

 

 

tak to się miało ułożyć.

 

Iron Maiden’owe numery to dość często używany soundrack w filmach, ale tych niszowych. Opierają się na góra trzech numerach z całej dyskografii i w sumie dobrze. Niech to będzie w tym aspekcie taki wyszukany moment jak w książkach względem fabuły. Na dziś, mam jedynie trzy, które nawiązują do muzyki Iron Maiden i poszczególnych numerów.

 

Szesnasta, Matko jedyna, płyta to ten Eddie z kamiennym toporkiem. Kolejne numery i bardzo zróżnicowane nastroje. Doświadczanie płyty to długi proces, więc tutaj, w pierwszym odsłuchu poleciałem w kierunku tego numeru i nie widziałem nic poza singlem, który otwierał zapowiedzi.

 

 

Kiedy już jednak naleśnikowy winyl trafił pod moje strzechy, zaczął się odpowiedni proces poznawania. Ciągle zastanawiało mnie dlaczego na ostatniej stronie płyty wisi tylko jeden numer. Może się nie zmieścił, więc olałem temat. Nie pomyślałem, że widocznie jest tak długi, że musi byś na niej sam. Kolejny rekord pobity.

 

 

IM zaczęło jeszcze bardziej zbliżać się ku doskonałości. Smyczki w tle oraz klawisze, które nagrał sam Dickinson. Numery względem pierwszych płyt zmieniły się bardzo mocno. Czterominutowe wariacje, wówczas świetnie skomponowane numery, dzisiaj wyparte, może nie do końca wyparte, bo to jednak numery z minionych lat są stały elementem Set listy podczas koncertów. Patrząc jednak na budowę kolejnych albumów, coraz więcej tasiemców, równie ciekawych i zaskakujących.

 

 

Siedemnasty album to cóż, chyba najbardziej wyczekiwana przeze mnie płyta. Kupiłem winyl jeszcze w preorderze a odsłuch… wyśmienity, choć znowu jest inaczej. Kiedyś ktoś zarzucił, że Ironi spoko ale że kolejna płyta jest inna wzgledem poprzedniej. Uśmiechnąłem się bo idąc tym tropem każda kolejna z tych ostatnich idzie w inną stronę. Tak, to nadal Iron Maiden i nie ma tu mowy o takiej zmianie jaką dokonała w swoim czasie Metallica (tracąc starych a zyskując nowych słuchaczy).

 

Jeden numer wystarczy, choć cała płyta jest genialna i z każdym odsłuchem bliska.

 

 

To, że Iron Maiden uczestniczy czynnie w moim życiu deklarowałem od dłuższego czasu. To nie jakieś „widzimisię”. Jak już wspominałem, do pewnych zespołów trzeba dojrzeć. Od pierwszego odsłuchu minęło ponad dwadzieścia lat, a ja ciągle brnę i chyba od czasu ślubu zaczęło to wszystko mocno przybierać na sile. Tu głównie chodzi o muzykę, z którą jest się na co dzień. W każdej chwili, od smutku poprzez euforię, kiedy czujesz tę moc i spokój. Bez względu na wszystko. Możesz rozstać się na tydzień, miesiąc i wracając po tym czasie czuje się takie same emocje. Gęsia skórka, wzruszenie na myśl przywoływanych wspomnień. Nie potrafię jaśniej opisać.

I tak się uzbierało… płyty winylowe, koszulki, książki.

 

 

A potem przyszedł czas na kolejny tatuaż, ale jaki? Niemal rok chodziłem z tą decyzją, szukając wzorów, projektów i żaden do mnie nie przemawiał. Aż znalazłem reklamę koncertu Iron Maiden z 2018, na którym byłem w rodzinnym Krakowie. Po drobnej konsultacji, poszło.

 

 

 

Temat tatuażu to też ciekawa historia, bo swego czasu nawet rodzice zaprosili mnie na taki jeden z wieczorów, kiedy miałem uświadomić ich o moim wyborze. Wziąłem wówczas laptopa, odsłoniłem rękę i  na dużym ekranie przedstawiłem historie poszczególnych numerów składające się na jego całość.

 

To tyle, dziękuję.

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(05:18)

niedziela, 16 października 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 49

(00:16)

 

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Jestem i ogłaszam dzisiaj bal, który już trochę trwa. Moja Małżonka wyjechała z młodszym Synem, a starszy ma nocną zmianę w pracy więc czuję się dzisiaj jak nastolatek, którego rodzice zostawili samego w domu. W tym wieku to jednak nie przekłada się na szaleńczą imprezę, a raczej możliwość ogarnięcia zalegających tematów. Powiesiłem i zainstalowałem dodatkową lampę w łazience, którą kupiłem ze dwa – trzy tygodnie temu, bo nagła zmiana godzin pracy zaburzyła mój wcześniejszy plan. Finanse rodzinne ogarnięte, plany domowych zakupów również więc jestem na czysto. Dzisiaj dodatkowa zmiana z racji samotności przynajmniej w moim odbiorze, nie mam słuchawek, a wszystko leci, na pełnej tego pomieszczenia możliwościach. Drugie to światło, nie jakaś mini lampka podłączona do USB. Full wypas.

 

Moi Drodzy, 49 na liczniku. Zacząłem czytać, w sumie to już kończę lekturę o Iron Maiden, żeby być na czysto z tematem względem 50 odcinka szwendania. Jak obiecałem, będzie o Iron Maiden i to chyba jedyne spotkanie na które chciałbym się wewnętrznie przygotować. Nie pod względem numerów, ale chcę mieć świadomość, że niczym się nie zaskoczę.

 

Dzisiaj bez tematu, więc zacznę tak…

 

 

Nie, nie mam jeszcze na winylu wrrrrrr… Za dużo tych płyt, które chciałbym mieć na już. Dzisiaj dopiero przesłuchałem świeżutki zakup starego albumu Kinga Diamonda – Conspiracy, który dotychczas znałem tylko z internetowych wersji oraz wcześniejszej, w postaci mp3 z epoki Winampa.

Kolega podesłał mi w ostatnim tygodniu numer Queen. Jak się wczytałem to numer z tych dotąd niezamieszczonych na oficjalnych płytach a pochodzi z okresu 1988 roku podczas powstawania płyty „The Miracle”  znanego z utworów –  The invisible Man, Breakthru czy I want it All. Oto on…

 

 

Numer spoko, choć znamy lepsze. Jako wykopalisko, brzmi świetnie, aż za mocno. Podejrzewam, że takich kwiatków, możemy w przyszłości uświadczyć jeszcze więcej. Czuć, że numer jest podkręcony studyjnymi gałkami do obecnego poziomu, więc brzmi jak jednej z najnowszych. Instrumentalnie lekko, wokalnie bardzo oszczędnie i może dlatego nie dostał się na podstawowy set powstającej wówczas płyty. Niektóre zespoły wydają takie „odrzucone” numery na kompilacjach, albo singlach, wrzucając je na tzw. stronę B.

 

Muzyczka…

 

 

podrzucę teraz zestawienie poprzednich spotkań, jakie miałem przyjemność Wam zaprezentować. Dopisałem do nich po dwa, trzy słowa, żeby w miarę ogarnąć co zawierały.

 

48. Muzyczne szwendanie - radiowa trójka
47. Muzyczne szwendanie - Black metal
46. Muzyczne szwendanie - running wild
45. Muzyczne szwendanie - numery z radia
44. Muzyczne szwendanie - Van Halen
43. Muzyczne szwendanie - filmowe hity (2)
42. Muzyczne szwendanie - A Smith solo
41. Muzyczne szwendanie - Halford solo
40. Muzyczne szwendanie - Beatlesi
39. Muzyczne szwendanie - Manowar
38. Muzyczne szwendanie - Przegląd gitar
37. Muzyczne szwendanie - Queenspryche
36. Muzyczne szwendanie - Thor i GNR
35. Muzyczne szwendanie - Koncertowe spektakle
34. Muzyczne szwendanie - Filmowe hity
33. Muzyczne szwendanie - Zespoły jednego numeru
32. Muzyczne szwendanie - Westerny
31. Muzyczne szwendanie - Lata 80 wg książki Hendrixa
30. Muzyczne szwendanie - Pudło, granie dźwiękami
29. Muzyczne szwendanie - Testament
28. Muzyczne szwendanie - Pełne albumy
27. Muzyczne szwendanie - Megadeth
26. Muzyczne szwendanie - MTV projekt
25. Muzyczne szwendanie - Numery o wojnie
24. Muzyczne szwendanie - Rapsy, zakrzewienie muzycznego nurtu
23. Muzyczne szwendanie - Kat
22. Muzyczne szwendanie - Ukrainiec z voice
20. Muzyczne szwendanie - Covery
19. Muzyczne szwendanie - Rammstein
18. Muzyczne szwendanie - zmiany wokalistów
17. Muzyczne szwendanie - spotkania na scenie różnych gwiazd
16. Muzyczne szwendanie - poezja śpiewana
15. Muzyczne szwendanie - polski old metal + jack conte
14. Muzyczne szwendanie - bruce dickinson solo
13. Muzyczne szwendanie - DC i zespoły towarzyszące
12. Muzyczne szwendanie - musicale
11. Muzyczne szwendanie - metalowe niemieckie zespoły
10. Muzyczne szwendanie - smyczki, pianina
09. Muzyczne szwendanie - Judas Priest
08. Muzyczne szwendanie - szukanie numeru + czarni wykonawcy
07. Muzyczne szwendanie - klasyka (zeppelin, clapton, deep purple)
06. Muzyczne szwendanie - ozzy + pantera + zakk
05. Muzyczne szwendanie - queen/anaviena/polish metal aliance
04. Muzyczne szwendanie - rock n roll
03. Muzyczne szwendanie - fascynacje/idole od początku
02. Muzyczne szwendanie - przemiany zespołów 1 vs ostatnia płyta
01. Muzyczne szwendanie - założenia projektu

 

Jak teraz patrzę na tę listę, to uświadamiam sobie, że jest tego sporo. Tematy muzyczne mogą się wyczerpać? Raczej, nie. Mogą przenikać, łączyć się ze sobą, wzajemnie inspirować. Tego chciałbym tu doświadczać.

 

W „ostatnim” czasie pojawiły się jeszcze dwa nowe numery zespołów, które na scenie goszczą od kilku dekad. W pierwszym przypadku pokazuje mi, że 8 miesięcy temu. To ja mam zapłon w tym przypadku, fakt słyszałem go już kilka razy w radiu, ale nie było okazji żeby go zaprezentować. Perkusista!!! Jeśli ktoś ogląda, to za bębnami siedzi niesamowity muzyk. Mikkey Dee – człowiek, który stukał w King Diamond, spędził przez ponad dwie dekady w Motorhead, okolicznych projektach a dzisiaj pełni funkcję w zespole Scorpions.

 

 

Całkiem przyjemny numer, ale następny…

 

Jeff Beck grał już z kilkoma czołowymi muzykami. Był Clapton, Rod Steward, a nawet Johnny Deep. W ostatnim czasie przyszedł czas na współpracę z człowiekiem, który nie powinien już istnieć. Nie, to żebym mu życzył źle, ale wiek i jakość prowadzonego przez niego życia, już dawno powinna dać się odczuć chociażby w klasie wokalnej. A tu nic. Jakby czas stał w miejscu i chwała mu za to.

 

 

Bardzo dobry numer, choć chciałbym zobaczyć moment nagrywania tych wokali. Chłop ma przecież 74 lata. Nic nie insynuuję.

Dobra tyle z nowości, teraz poszwendamy się po starych dźwiękach i to doskonałe wykonanie.

 

 

I tu wszystko jest doskonałe, Ex-basista Deep Purple z idealnymi zębami i niesamowitymi wysokimi partiami wokalnymi, Bruce Dickinson (Iron Maiden) w roli gościa, który nie potrafi stać bezczynnie na scenie i zapełnia ten czas kontaktem z publicznością, Panowie za klawiszami robiący mega robotę w postaci zagrywek, niestrudzony perkusista, który również mimo wieku łupie, że można mu składać pokłony, świetny gitarzysta z obdrapaną gitarą po sekcję symfoniczną, która dopełnia ten obraz.

 

A teraz… W 2012 odbyła się gala z okazji rozdania nagród The Kennedy Centre Honors, wręczanych przez prezydenta USA artystom w uznaniu zasług na rzecz kultury. Tego wieczoru, żyjącym muzykom z Led Zeppelin poświęcono koncert na którym przewinęło się kilku znakomitych muzyków. Niesamowity w tym wieczorze, był dodatkowy bodziec, bo kiedy w loży zasiadali i słuchali bieżących występów członkowie historycznego zespołu, na scenie odbyła się magia rodowodu. Za perkusją usiadł syn oryginalnego bębniarza Led Zeppelin – Jason Bonham. Przeżyjmy to jeszcze raz.

 

 

Tak, wiem, że na przestrzeni tych wszystkich spotkań dokonuję powtórzeń, ale dzisiaj właśnie taki mam dzień, tzn. noc i nic na to nie poradzę. Takie szwendanie nieprawdaż?

 

Tego zespołu również nie trzeba już przedstawiać… uwielbiam to wykonanie, mimo, że to z płyty jest bardziej pełne. Tutaj natomiast czuć tę surowość i emocje, które nie zawsze uda się przemycić do studia nagraniowego.

 

 

To jeszcze raz wróćmy do Deep Purple i do czasu kiedy na gitarze obejmował stanowisko Steven J. Morse i jego niesamowite dźwięki.

 

 

 Trzymając się tych delikatnych dźwięków, chciałbym ruszyć w innym kierunku. Tego zespołu, mam nadzieję nie trzeba nikomu przedstawiać.

 

 

Są takie dźwięki, które mimo upływu lat, dekad, ciągle brzmią wyśmienicie. Mało tego, nie spotkałem nigdy godnego zamiennika dla kolejnego zespołu – Slade. Tata wielokrotnie go wspomina podczas naszych rozmów zaraz obok AC/DC, czy Uriah Heep. Zatem czas na rok 1974.

 

 

i jeszcze jeden bardzo blisko. To już jest kult, 74’ , białe wdzianka, wysokie golfy. Zdecydowanie urodziłem się za późno.

 

 

Ogólnie jak patrzę na muzyczne tematy, to podświadomie bardziej jarają mnie te europejskie, a szczególnie brytyjska scena muzyczna, bo i Iron Maiden, Judas Priest, Motohead i cała rzesza innych wyłania się z tego środowiska. Ciekawe.

 

 

Ja to wszystko znam hehe, więc albo słyszałem za kajtka i podświadomie zakodowałem, albo ten numer wisiał w TV przez jeszcze dłuższy czas. Nie widzę innej możliwości. Ok, może jeszcze radio, które postanowiło odświeżyć temat. Mimo wszystko, choć to wielopokoleniowy zespół to trzeba przyznać, że dzisiaj nadal trzymają formę.

 

 

Dobrze, to tyle z dzisiejszego szwendania. Chodzi mi po głowie numer na zakończenie, bo zwykle w takich pętlach chciałbym żeby był on równie wyjątkowy jak pierwszy, a o ile to możliwe nawet lepszy. Podobno "Nieważne jak facet zaczyna, ważne jak kończy", zatem podejmuję rękawicę i żegnam się… Ritchie Blackmore na gitarze, nie mam dzisiaj większych potrzeb…

 

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(05:07)

niedziela, 9 października 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 48

(23:38)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Może tego nie czujecie ale to już 48 odcinek muzycznego szwendania, a mi został już jeden do tego tak przełomowego. Kiedyś rzuciłem wolno, że 50-tkę zrobię o Iron Maiden czyli zespole, który w moim życiu odegrał największą rolę, a zarazem odcisnął na mojej duszy mega wyraźne piętno. Był w moich największych sukcesach, porażkach i wahaniach. W sumie, to już jest wystarczający powód by o nim wspomnieć, tyle, że wciąż mam niedomkniętą furtkę. Została mi jedna książka, którą odwlekam w obawie od wielu lat. Tak, to ta o Iron Maiden. Jeśli ruszę na czas z tematem, to w najbliższym czasie napiszę chyba najbardziej osobiste szwendanie. Ale co dalej? Kończymy? Bo w zasadzie będę domykać muzyczny temat. Ruszamy dalej z nadzieją, że świat muzyczny ma jednak coś więcej do zaoferowania czego można się chwycić? Zapraszam do dyskusji, choć mam świadomość, że to dylemat, który pojawi się dopiero za dwa odcinki, więc póki co, spokojna głowa, ale może warto już teraz zabrać głos.

 

Póki co, na dzisiejszy wieczór zapraszam Was na radiową przygodę. Radio (często to w samochodzie) jak i od jakiegoś czasu w naszym domu, to moja jedyna komunikacja ze światem zewnętrznym. Tak, pomijając telefony. Pozbyliśmy się bieżącej telewizji, na rzecz platform i w ten sposób zniknęło zjawisko włączania TV na zasadzie, żeby coś leciało.

 

W ostatnim tygodniu, w którym kończyłem pracę o 22, mój przelot autem do domu trwał w tych godzinach jakieś pięć minut. Wpadałem do pokoju zwykle nie później niż kwadrans po dziesiątej. Mimo tak krótkiego czasu doświadczyłem niesamowitego, muzycznego oświecenia siedząc jeszcze za kółkiem. Czujnik Google rozpoznający dźwięki zawiódł na całej linii, więc zostało mi szybkie nagranie numeru by później samodzielnie dokonać jego analizy. Na szczęście, co jakiś czas pojawiający się pasek na ekranie radia, ułatwił zadanie identyfikacji.

 

Pył

 

 

Pierwsze co pomyślałem, to że znam ten głos. Kiedyś codziennie jeździłem około 300 km dziennie więc tych minut z radiem miałem obleciane z każdej strony. Tak znałem ten głos z innego numeru, chyba jednego z pierwszych, tych oficjalnych które zagościły na radiowych falach.

To chyba… tak. To ten. Rytmika, głos. To pierwszy numer kiedy opadła mi kopara. A kiedy zobaczyłem gościa na zdjęciach nie miałem pytań. 

 

 

Bartosz Sosnowski niestety zmarł w 2021 roku mając 38 lat.  Pierwsza jego płyta była w zupełnie innym klimacie. Musiałbym ją przesłuchać w całości „od deski do deski” by wyrazić jakąkolwiek opinię, ale nie teraz… Znalazłem numer, który nie istnieje na żadnej z płyt i jest nagrany w nietypowym klimacie. Ok, dziesiąty raz sprawdzam i nie ma. Nie ma go na płytach, a jest genialny i warty uwagi.

 

 

Kim jest ten drugi człowiek – Robert Cichy, bo to pewnie on, śpiewający te czyste wokale? Nie wiem (sprawdzę w najbliższym wolnym czasie).

Swego czasu również przez radio wkręciłem się w inne klimaty. Słyszałem projekt Kayah i Bregovica, ale w tym przypadku mimo wielu podobieństw powiewał inny wiatr. Przez długie tygodnie próbowałem zlokalizować numer, żeby odsłuchać go w domu i nic. Jakby nie istniał poza wspomnieniami o nowej płycie, projekcie. Bo tak, zespół istniał w mediach jak i podobnie Andrzej Stasiuk. W tym szczególnym połączeniu było dostępne wszystko, poza moim numerem, który jako pierwszy rzucił mnie na kolana i jak już podkreśliłem, usłyszałem go właśnie z radia. Kiedyś nawet wrzucałem jakieś linki do dziwnych wersji, ale na YT ciągle była cisza. Jak na złość, w tym jedynym przypadku.

 

 

Tak, tu w końcu widać jakiej radiowej stacji słucham na „kółkowych” przelotach. Trójka doświadczyła wielu zmian na przestrzeni ostatnich lat. Zamieszania przy piątkowych listach przebojów, które były kultem w moim domu podczas piątkowych wieczorów z Markiem Niedźwieckim. Potem zniknął podczas dziennych audycji Wojciech Mann i Anna Gacek więc czekałem aż ktoś ostatecznie zgasi światło. Po latach wracam, bardzo ostrożnie.

To jeszcze jeden numer z szczególną dedykacją dla nauczycieli. Genialne wykonanie!

 

 

Ale skoro w poprzedniej myśli wspomniałem Gorana Bregovica, dokonam za moment drobnej manipulacji. W piątek, podczas drugiej zmiany mój kolega, po czasie symbolizującym opuszczenie w firmie krawaciarzy, odpalił na linii nagłośnienie i jednym z wielu numerów poleciał właśnie ten z Kayah. Trzymając się zatem tej koncepcji podmienię tylko Panią Katarzynę na nieco bardziej żywiołowego Pana. Ot cała magia.

 

 

Jednak, nie od tego numeru zaczęła się moja znajomość z Gogol Bordello. Są takie numery, które raz usłyszane domagają się powtórnego odsłuchu. Potem kolejnego i jeszcze raz, aż w końcu ustawiam pętlę i numer leci bez końca. Ten właśnie będzie tym, który wówczas zaburzył mój cały świat.

 

 

Dzisiaj nie jestem w stanie odzwierciedlić emocji jakie uczestniczyły w tym momencie, ale oglądałem/słuchałem ten numer bez przerwy. Po latach, kiedy dzisiaj włączyłem go ponownie, znowu to poczułem. Pisząc tekst do dzisiejszego wieczoru zdążyłem go przesłuchać kolejne razy. Niesamowity, ale jest jeszcze jeden. Bez dodatkowego komentarza…

 

 

Wróćmy jeszcze na moment do Bartosza Sosnowskiego. Puszczając Wam kolejne numery, w między czasie lecę do przodu z proponowanymi linkami, które ogarniam dokonując stosownej selekcji. Zatem, jeszcze raz Pan Sosnowski.

 

 

Skupcie uwagę na początkowej frazie numeru, ten pierwszy riff gitarowy, ta zagrywka, której melodia co jakiś czas się powtarza w dalszej części numeru. No jak nic przypomina mi numer innego polskiego wykonawcy, że aż jestem skłonny do konfrontacji. OK, jestem pewny. Uwaga, zderzenie!

 

 

hehehe, oczywiście u Mroza szybciej jeśli chodzi o tempo, ale dźwięki bardzo, bardzo blisko. Swoją drogą polecam ten występ Mroza – Live Session – świetne wykonanie, zarówno pod względem wokalnym jak i instrumentalnym.

 

I to tyle. Koniec, dobranoc. Taaaa żartowniś. Sześć lat spędziłem za kółkiem w czynnej funkcji. Codziennie około 300 km, ale przeliczając to na czas spędzony przy radiu to ooo Pani/Panie Kochana/y. Trochę sobie posłuchałem.

 

Ogólnie z tymi numerami z radia jest takie zjawisko, że lecą dość często, załóżmy podczas jednej całodziennej trasy. Jeśli to jakaś nowość, to puszcza go prawie każdy zmieniający się prowadzący kolejną audycję. Może to być zjawisko osłuchania, że podczas pierwszego odsłuchu niekoniecznie numer przemawia, ale słysząc go kolejny raz, w głowie zapala się lampka „znam to” po czym wyłapuje się kolejne detale, dokładniej analizując tekst, rytmikę czy brzmienie. Za chwili nagle stukasz palcem w kierownicę i koniec. Kupiony. Podobnie miałem z poniższym numerem. No nie zachłysnąłem się, ale po którymś razie zacząłem zagłębiać się w tekście i zrobił mnie ten tekst „mogę od Pana ogień?”…

 

 

Ciekawy numer jak i ten za którym kryje się zupełnie inna historia.

 

 

Ale mój pierwszy raz z Bartoszem Królem to kolejna pogoń za niezidentyfikowanym przez długi czas numerem puszczanym przez Annę Gacek w porannej audycji na łamach radiowej trójki. Znałem nazwisko, znałem tytuł ale co z tego skoro nigdzie można było posłuchać sobie tej wersji numeru. To bardzo irytujące kiedy dziesiątki razy przystawiasz telefon pod głośnik a on informuje, że nie znalazł pasującego odnośnika. Krzyczałem wtedy a on (telefon) jak na złość zapisywał na ekranie wszystkie słowa, które wyglądały jakby były skierowane do mnie. Debil! Co też szybko zostało odnotowane na ekranie. Na szczęście po kilku miesiącach numer trafił jako oficjalna wersja.

 

 

Oj takich frustrujących sytuacji miałem mnóstwo podczas przeróżnych identyfikacji dźwięków. Doprowadzały mnie do szału, ale często cierpliwość i upór skutkował szczęśliwym zakończeniem. Do dzisiaj mam telefony od mojej młodszej Siostry typu „słuchaj, piosenka, śpiewa chłopak, siedzi na krześle w grubym swetrze, w tle przelatują wspomnienia, jakaś dziewczyna” i ja często nie pozwalając jej dokończyć zdania podaję tytuł i kończymy rozmowę. Taaaa, a teraz nie pamiętam. Co za brat!

 

Lecimy dalej, bo z kolejnym numerem, tak, mała anegdotka. Mój kolega Krzysiek, kupił swoim dzieciom banjo. Nie wiem, nigdy nie grałem, więc zupełnie nie mam pojęcia co i jak. Starsza jego córka zaczynała coś tam brzdąkać kiedy Tato postanowił spróbować swoich sił. Zgapił schemat układu z internetu i zabrał się za instrument. Pierwszy numer jaki zagrał to ten zespołu od jabłek. Trochę go wciągnęło, bo w końcu przyszła do niego załzawiona pierworodna i poprosiła instrument. Tak, w jego słowach ta opowieść miała słodko śmieszny wydźwięk, który nie potrafię odwzorować. To muzyczka, bo jak poprzednie numery, ten również wylewał się z radiowych głośników.

 

 

Dużo dzisiaj tych numerów, a mi powoli kończy się piwo. Czy ja mam coś jeszcze do przesłuchania? Męskiego grania nie ruszam choć co chwilę pojawiają mi się numery w propozycjach. W sumie z tego też powstałaby bogata kolekcja na długie słuchanie. Może kiedyś. Ooo… mam.

Następny radiowy numer to utwór, którego w samochodowych warunkach, usłyszałem jedynie końcowy fragment ale to wystarczyło by go zidentyfikować, a później dokonać odpowiedniej analizy w nocnych, słuchawkowych warunkach. I szok. Nabuzowany poszedłem spać by rano… zebrać wszystkich domowników w pokoju centralnym, usadowić ich na ciągle nieposłanym małżeńskim łożu i odpalić na TV mój odkryty numer. Wyglądało to pewnie komicznie, bo ja zaspany, do tego „na gaciach” z pilotem w ręku paradowałem przed pozostałą trójką. To w tej chwili nie miało żadnego znaczenia, bo przecież miałem misję oświecenia. Odpaliłem numer i jak w teledysku… a zobaczcie sami. Totalne wariactwo.

 

 

Znacie zespół Voo Voo? Wokalista/gitarnik – Wojciech Waglewski. Noo, to ten Pan ma syna, który również poszedł w muzyczne ślady ojca i odcisnął swój ślad na łamach radiowej trójki. Muzyka? Nieco inna, bardziej nowoczesna w porównaniu z dorobkiem ojca. W swoim czasie poznałem ich trzy numery i w sumie tyle mi wystarczyło do szczęścia, nie zagłębiałem się dalej, ale jak teraz słucham to ciężko mi wybrać ten, który idealnie pasowałby jako reprezentant. Nie będę kombinował, leci pierwszy.

 

 

Zbliżamy się do końca, bo już powtarzają mi się proponowane przez YT tytuły. Mam w głowie jeszcze dwa o ile znajdę na czas ten drugi. I jak tu nie przyznać racji, że radio edukuje. Jest obecnie około 02:00 a i teraz w tle w naszym pokoju leci ciągle radio, bo moja Żona przy nim zasypiała. Mam co prawda założone słuchawki, ale podczas przeszukiwań kiedy u mnie następuje cisza, słyszę i dobrze. Lubię czasem w ciągu dnia odlecieć na kwadrans w krótki sen przy muzyce. Ach, ona pasuje do wszystkiego.

 

Tego numeru raczej nie trzeba przedstawiać. Gdzieś obok mnie przeleciał ten pierwszy szał, znajomi wołali, że jadą na koncert – Jak to nie słyszałeś? – Ano nie słyszałem, a „Los cebula…” cóż, usłyszałem dość późno. Genialny numer, to muszę mu przyznać. Uwielbiam ten moment jak w środku numeru (3:38) gitara tak rytmicznie trąca dźwięki, a w tle słychać tylko jedną blachę typu ride (we wcześniejszych podobnych momentach był crash z pałeczką uderzaną o rant werbla). Ach miód na moje uszy. Doskonały moment. Lecimy, bo numer po dziś dzień często gości na łamach radiowych audycji.

 

 

Bonusowo mój ulubiony…

 

 

Na koniec radiowy numer, który zrobił na mnie mega wrażenie. Z początku nawet nie sądziłem, że to polski zespół, a wokalnie mocno przypominał mi jeden z tych moich ulubionych, zagranicznych, który nie raz już przytaczałem. Wolne, ciężkie tempo i głośny werbel w perkusji, mocny tekst.

Na koniec tego i tak długiego spotkania, zaprezentuję Wam idealne dźwięki. Delikatność, melodia, barwa głosu. Wszystko dawkowane w idealnych proporcjach. Przed Państwem…

 

 

Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten zespół niemal pomyliłem go z tym angielskim, który po przemianie względem swojej pierwszej płyty grał równie melancholijne melodie. Jak wielkie było moje zdziwienie, jak po identyfikacji pojawiła się zupełnie nieoczekiwana i nieznana w tamtym momencie nazwa. Szok. Jakby ktoś Cię oszukał. Dezorientacja, bo jak? Kto to jest, że tak gra? Potem odrobiłem lekcje ale i tak stawiam sobie ten zespół na półce „do analizy”. Ale o co tyle zamieszania? Już tłumaczę, wokal, jego barwa jak i klimat tworzonych numerów bardzo mocno pasuje do późniejszych płyt brytyjskiego zespołu Anathema. Tu nie znajdę konkretnego odpowiednika, bo to trzeba byłoby przewalić kilka płyt ale klimat już szybciej.

 

 

I to tyle moi drodzy Słuchacze. Niewiele pominąłem, a i udało mi się jakoś ten materiał ułożyć, że jak teraz patrzę, jakoś to wygląda i trzyma się tematu. Dziękuję za wspólną nockę.

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(02:28)

 

PS(1).

 

„słuchaj, piosenka, śpiewa chłopak, siedzi na krześle w grubym swetrze, w tle przelatują wspomnienia, jakaś dziewczyna”

 

Odpowiedź:

 

 

PS(2).

 

Bywają też dziwne propozycje podrzucane na łamach audycji radiowych. Moim z takich ulubionych to niepodważalny numer jeden. Petarda.

 

 

Urzekające rytmy i te Panie o kocich ruchach…

 

Tak, to już zdecydowanie czas na sen…

 

Dobranoc.

 

niedziela, 2 października 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 47

(00:06)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

W ostatnią niedzielę odkryłem, że moja Żona wciągnęła się w kolejny serial – The Crown – dostępny na jednej z platform. To jak dotąd są to cztery sezony, po dziesięć niemal godzinnych odcinków każdy, opowiadające historię świeżo obejmującej tron Elżbiety II. Jak to ja, coś tam zawsze zerknę, a potem chodzę i pytam „oglądasz dalej?” z nadzieją na pozytywną odpowiedź. Podobnie było z serialem… typowo kostiumowym, mega kolorowy świat. Też władza, ale już wytworne suknie i jakiś romans w tle. Taaaa, wkręciłem się niesamowicie hehe. Ooo, znalazłem tytuł, uwaga „Bridgertonowie”, bardzo polecam. Ale wróćmy jeszcze do „The Crown”. Bo taka nasza niedziela to głównie lenistwo, filmy i przekąski. Ja gdzieś tam po drodze odsypiam krótkimi drzemkami „muzyczne szwendanie” ale  oglądam, czasem tylko słucham co mówią w tle, a czasem nie. Podczas ostatniej filmowej sesji coraz większą dziurę w głowie wiercił mi jeden muzyczny motyw, który praktycznie pojawiał się w każdym, kolejnym odcinku. Nie wytrzymałem, bo oczywiście znany mi był ze słuchu ale nijak nie potrafiłem go zaszufladkować względem nazwy czy wykonawcy. Dzisiaj już jestem trochę sprytniejszy i mam w telefonie funkcję rozpoznawania dźwięków. Zerwałem się z łóżka i pobiegłem do najbliższego głośnika i już, złapany niczym te stworki z Pokemon. W niedzielne popołudnie obejrzałem cały koncert. Sąsiedzi pewnie oniemieli, że z mojego piętra taka muzyka…

Numer powinien rozpocząć się od 22:49 minuty ale polecam oczywiście cały koncert. Niesamowity klimat i co ciekawe, poszczególne numery, etapy, nie wiem jak to nazwać. W każdym razie każda partia pomiędzy pauzami (szok że nikt nie klaszcze) ma drobne podobieństwa tworząc w ten sposób całość. To tak jak u Kinga Diamonda gdzie są płyty których numery składają się na jedną opowieść względem tekstów.

 

Ok, posłuchajmy Mozarta…

 

 

Genialne wykonanie.

 

Od długiego czasu żyję w przekonaniu, że metal i muzyka symfoniczna to bardzo dobre połączenie. To mistrzostwo świata i jest taki zespół który jako jeden z niewielu odważył się na ten świadomy ruch. Dotychczas zorganizowali dwa wielkie projekty. Pierwszy wyszedł fenomenalnie, drugi już nieco gorzej. Dzisiaj znany chyba przez każdego. Medialnie rozkwitli na chyba każdej dostępnej gałązce mainstreamu. W undergroundowych, metalowych kręgach często słyszy się „skończyli się na piątej płycie” (z 11 dostepnych). Od 2016 nie nagrali już nic nowego, poza przeróbkami starych numerów, ale studyjnie zespół nie tworzy. Gra dzisiaj koncerty i praktycznie żyje z samej nazwy.

 

Oczywiście mam ich pierwsze pięć albumów na winylach. Dalej? Nieee, za nastolatka kupiłem szósty jeszcze na kasecie, którą szybko odsprzedałem. Tam skończył się dla mnie zespół. Podniósł się na moment podczas wspomnianego symfonicznego projektu, ale i to na krótko i nie dość wystarczająco bym przez kolejne lata na dłużej zagłębił się w kolejnych odsłonach. Dobra, dość biadolenia, muzyczka! (3 płyta)

 

 

 

Tak, pogadam sobie dzisiaj o tym zespole i znowu. Chciałem wrzucić jak najdoskonalszą wersję tego numeru z orkiestrą, a przecież wspomniałem że po latach zrobili drugi taki projekt jak tu w 1999 roku. Niestety, tamten nowszy koncert w tym zestawieniu może służyć jedynie jako podnóżek. Szkoda, że nie ma tej pierwszej wersji w HD, choć znalazłem pełny zapis koncertu. Dźwiękowo niewiele się różni więc zadawalam Was tym wykonaniem. Tzn. wersją, bo wykonanie jest wyśmienite.

 

Pamiętam doskonale moje pierwsze spotkanie z zespołem Metallica. To była kolonia w Bukowinie Tatrzańskiej. Początek lat 90’, byłem wówczas w końcowych latach podstawówki. Było nas czterech w pokoju, ja, mój o rok starszy kumpel z ulicy i dwóch typów z trójmiasta. Jeden z tych ostatnich miał ze sobą magnetofon na kasety i włączał kasetę za kasetą. Jedną z nich była właśnie „Master of puppets” a ja nie mogłem zrozumieć skąd on wie w którym momencie krzyczeć „master”… To był dla mnie szok, a jednocześnie fascynacja dźwiękami. Szybko, brutalnie. Dotąd słuchałem Guns N’ Roses a tu taki strzał. Taki cios. Wówczas jeszcze nie myślałem, że kiedyś będę grał na gitarze i trzaskał podobne riffy podczas swoich koncertów.

To jeszcze jeden. (2 płyta)

 

 

Numer też z pierwszych płyt. Jak mówiłem i pewnie jeszcze dzisiejszej nocy powtórzę to z dziesięć razy, Metallica to niestety obfite danie złożone z kilku pierwszych krążków. Genialna praca symfonicznych grajków podkreślająca każdy etap w numerze.

Ale wróćmy do początków, mega szybkiego grania, nie tak zaawansowanego jak w tym i poprzednim obrazku, choć dla początkującego gitarnika już był to nie lada wyzwanie. Ok, numer z pierwszej płyty, choć wykonanie dużo, dużo dalej niż magiczna piątka płyt.

 

 

Ten właśnie numer zagrałem podczas jedynego koncertu z zespołem Defekator. Nagranie może gdzieś się uchowało na VHS, ale nie mam do niego dostępu. To było kilka numerów, na scenie zasiadł nasz perkusista a chwilę potem ja z basistą dołączyliśmy w koszulkach z obciętymi rękawami i skórzanymi opaskami na lewych przedramionach. Były szerokie i co najważniejsze były gęsto nabite długimi gwoździami. Pięć cali, wiem, bo rozpoczynałem wówczas pracę w metalowej hurtowni. Gwoździ, łańcuchów, drutów kolczastych mieliśmy pod dostatkiem. Tak, gwoździe wystające z naszych „pieszczoch” miały około 13 cm długości. Kiedy wyszliśmy odziani w takim rynsztunku zapadła cisza, a potem rozpętało się piekło. Hehe, zagalopowałem się z tym piekłem. Nic się nie wydarzyło, ludzie stali i nie rozumieli co się dzieje. Po koncercie wytykali nas palcami, że tak to grało się w latach 80’. Cóż, zawsze to jakiś komplement.

 

Kolejny numer i znowu wracamy do drugiej płyty.

 

 

Jedyny plus, że Metallica’owych numerów w wersjach koncertowych jest tyle, że można do woli przebierać względem dat, jakości wykonania czy nawet kondycji zespołu w poszczególnych latach. Z drugiej strony też jest ciężko, bo zanim zamieszczę link przesłuchuję co najmniej trzy wersje by wybrać tą najbardziej prawidłową, godną uwagi. Z „Fade to Black” miałem również głębszą przygodę. Taką pisarską poniekąd. Uczestniczyłem w zadaniu pisania podczas trwania numeru. Puszczasz numer na określony sygnał i piszesz podczas jego trwania historię, którą „widzisz” w dźwiękach zupełnie pomijając tekst. Czas wielokrotnie przekraczał trwanie numeru więc można było puścić go sobie kilka razy ale i tak było to mało. Swoją drogą, niesamowite doświadczenie pokazujące w jakimś stopniu wrażliwość na dźwięk i kreatywność.

 

Kiedyś wspominałem, że uwielbiam wersje koncertowe o ile są nagrane w zadowalającej jakości. Tutaj nie muszę się wielce spinać, wszystko jest na wyciągniecie ręki. W studiach nagraniowych można wiele naprawić, a to przesunąć dźwięk, albo go dograć w kolejnym podejściu jak i zmienić jego brzmienie. Na koncertach to zupełnie inna zabawa, tu nie ma wersji stop, powtórz. Ok, zdarzają się momenty kiedy zespół przerywa numer i za moment leci z tematem jeszcze raz. Wszyscy to jednak widzieli i pewnie nagrali.

 

Teraz numer… (trzecia płyta) w wersji symfonicznej.

 

 

Świetna kompozycja. Jak już mówiłem, ten pierwszy koncert symfoniczny to idealna kompozycja i kupuję ją nawet z tymi nowszymi na tamten czas numerami. Jest jeszcze jeden numer z tej płyty na który chciałbym szczególnie zwrócić uwagę. Numer instrumentalny, skomponowany przez tragicznie zmarłego basistę Cliffa Burtona.

 

 

Czwarta płyta choć równie potężna i bogata w dźwięki i właśnie nie do końca jestem pewny tego określenia. Wielu muzycznych znawców, określa ją jako zdublowaną pracę w końcowym studyjnym etapie. Końcowy proces ustawień poszczególnych wartości na konsoli dźwięków przyniósł słaby oddźwięk gdzie głównym zarzutem jest brak odpowiedniej wartości gitary basowej. Powstały filmiki gdzie basiści dogrywają i jednocześnie wzmacniają tę partię i brzmi to super, ale cóż. Co się rozlało.

 

Metallica w swoim czasie weszła na wyższy poziom. Zrobili film na którym byliśmy razem z Żoną i całą śmietanką miejscowych metalu chów. Obraz ten stanowił połączenie występów koncertowych z drobną fabułą w tle.

 

 

To niesamowite, że Lars (perkusista) nauczył się grać na instrumencie dla potrzeb zespołu i w sumie, gdyby stanął teraz nagle szeregach zupełnie innego, mógłby nie dać rady technicznie.

 

„One” w oryginale to kadry z filmu ”Johnny Got His Gun” (1971) opowiada historię żołnierza, który w podczas wejścia na minę stracił nogi, ręce, wzrok, mowę i słuch. Po zrozumieniu swojej sytuacji posłużył się swoją głową – jedyną sprawną częścią ciała – by wystukać alfabetem Morse’a prośbę o śmierć.

 

 

i jeszcze jeden z tej samej płyty, całkiem świeży…

 

 

Potem przyszedł czas Czarnego Albumu i wszystko poleciało na łeb, na szyję. Nagle wszystkie oczy, niczym to pojedyncze Saurona, skierowały się w jedno miejsce oznajmiając, ze czas nastał. Faktycznie, czarny album zespołu mocno namieszał w metalowym nurcie ze swoją balladą.

A niech będzie z Warszawy. Ten numer to również wszyscy powinni kojarzyć.

 

 

o i ten ze świetnymi przejściami pomiędzy gitarami.

 

 

Zbliżamy się do końca dzisiejszej nocki. Matko prawie czwarta, Żona mnie zatłucze. Dobra jeszcze parę minut. Piąty album to praktycznie same przeboje, które po dziś przelatują w radiu czy zgrabnie są wkomponowane jako tło do filmów. Kolejny numer musi być w najwyższej jakości. Grałem go kilka razy w zaciszu sali prób ale nigdy nie wyszedł poza jej drzwi. Jak już kiedyś wspominałem, są numery których się nie rusza. Ten w moim wyborze był jednym z tych.

 

 

oj ten numer dopiero brzmiałby z orkiestrą… ale przecież to mój wieczór i równie dobrze mógłbym być dziś nocną wróżką, pach! Dziesięć lat wstecz i oto jest…

 

 

Na ten zupełny koniec wypadałoby wrzucić jakąś petardę. W obliczu powyższych numerów o taki zabieg już coraz trudniej ale… ciągle w głowie siedzi mi to niezapomniane solo. Pulsujące, melodyjne i oczywiście w wersji z orkiestrą. Numer z późniejszego, nieeee, bzdura. Numer, który nie istnieje na studyjnych albumach. Powstał na łamach pracy z orkiestrą i jego jedyny ślad pozostaje na tym właśnie koncercie. Genialne zakończenie.

Słucham właśnie obu wersji z dostępnego w sieci zestawu symfonicznego. Już byłem skłonny rzucić się w to drugie wydanie bo faktycznie brzmi bardzo podobnie ale… zabrakło mi falsetów w głosie i tych ciekawych modulacji, to raz. Dwa, że solo i tak za pierwszym razem brzmi bardziej heroicznie. Koniec dyskusji.

 

 

Mega wykonanie, niepowtarzalne a S&M2 może pucować buty.

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(04:37)

niedziela, 25 września 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 47

(01:19)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Późno już ale miałem dziś sporo do pisania a i wieczór w ten sposób zrobił się mega krótszy. Jak zwykle zostawiłem sobie kilka kartek z hasłami na kolejny weekend ale czy ogarnę? Trudno powiedzieć, mam np. do powieszenia od tygodnia drugą lampę w łazience, ale układ wkrętów nijak pasuje do tej poprzedniej i muszę rozkminić jak ogarnąć to logistycznie by nie było śladu po poprzedniej a spełniało wzorowo funkcję przy nowej opcji. I najważniejszy warunek, by nie zdemolować dotychczasowego stanu.

 

Dzisiaj byłem w pracy, tzn. w sobotę i oczywiście lubię odpocząć przy cięższych brzmieniach, czasem Tych bardziej skrajnych, więc muzyczka.

 

 

Zespół, cóż, pełny kontrowersyjnych teledysków, ale muzycznie… nie potrafię im zarzucić fachury. Że tak się pochwalę, z perkusistą chodziliśmy do tej samej klasy za czasów szkoły średniej. Mimo, to, pod względem muzycznym nie ma czegoś takiego jak koleżeństwo. Tu panują sztywne reguły, praktycznie zerojedynkowe. Coś się podoba albo nie.

 

Rzemiosło jakie prezentują Panowie i oprawa, jakkolwiek w którą jest skierowana stronę wygląda obłędnie. Nie będę tu wchodził w kwestię wiary, bo to nie miejsce na ten temat. Muzyka, to jak w przypadku Iron Maiden może być spektaklem jednego wieczoru i tylko Ci którzy znają od podszewki ten zespół mogą określić na ile w tym prawdy. Mało tego, znając muzyków, potrafią doskonale rozgraniczyć, gdzie kończy się teatr a w którym miejscu zaczyna się prawdziwe oblicze.

 

Numer, niesamowity, kiedyś kupiłem ten winyl (to ten z makietą kościoła do własnoręcznego złożenia). I co? Żona psioczyła dzisiaj na obraz, że straszne itd., ale podczas tamtego odsłuchu z gramofonu zasnęła przy tych dźwiękach podczas poobiedniego leżakowania. I o czym to świadczy? Że muzyka jest hałaśliwa, chaotyczna? Raczej nie, tu uwierzcie wszystko jest poukładane jak w zegarku.

 

 

Rozpatruję ten zespół jako sztukę. Wrażenia wizualne i przede wszystkim muzyczne. Uwielbiam przede wszystkim rytmikę w ich numerach zachowując tak gęsto umieszczone dźwięki i powtarzalność, która na przestrzeni lat stała się rozpoznawalna.

Teledyski też mają mocne.

 

 

Kurczę, powinienem zrobić osobny odcinek o pracy jaką podczas numeru robią muzycy. To liczenie w głowie taktów, zmian, poszczególnych przejść, nadawanie oddechu numerowi. To później owocuje zupełnie innym spojrzeniem na muzykę np. metalową, gdzie w radiu, no tutaj może nie do końca, ale na jakiejkolwiek płycie uświadomimy sobie jaka robota i ile podejść wymaga idealne nagranie takich temp.

 

Dobra ostatni na dzisiaj (chyba), żeby nie przesilać wrażeń, ale przyznajcie, ten wygląda niemal jak film. I jestem w 100 % pewny, że jak zaczniecie od początku stukać sobie palcem w początkowy rytm , ten mimo zmian gęstości dźwięków w późniejszych etapach numeru, ciągle będzie się trzymał schematu. Puk, puk, puk. Do samego końca. Muzyka to matematyka, zdarzają się połamańce, ale bardzo rzadko. Tutaj wszystko jest poukładane, pomimo wrażenia chaosu.

 

 

Behemoth od jakiegoś momentu mocno idzie na całość i co najważniejsze, nie w postaci taniego rozgłosu. Od czasów sądowych przepychanek na tle zniesławień minęło już trochę czasu więc teraz, na szczęście, poszło to w końcu w odpowiednim kierunku. W ostatnim czasie, wraz z promocją najnowszej płyty zagrali jednym z dachów naszego Pałacu Kultury. Czy to możliwe? Baa, kiedyś The Beatles również zaliczyli głośno przyjęty występ na dachu. Były wówczas skargi, interwencja policji, ale u nas, odbyło się to zupełnie legalnie.

 

 

Podziwiam ten rozmach. Co do muzyki, wszystko trzyma się wspomnianego już „puk, puk, puk”. Wystarczy wystukać sobie początkowy rytm, a kolejne charakterystyczne momenty będą układać się odpowiednio. Uwielbiam to w metalu, ale zawsze otwarty jestem na ewentualne załamania.

 

Koniec. Koniecznie musimy pogadać o rytmach, tym co każdy robi podczas słuchania muzyki. Tupta, klepie dłonią o kolano, kiwa głową czy cokolwiek innego. Pewnie rano zapomnę ale i tak to kiedyś wróci.

 

Ps. To tak już w kwestii ciekawostki, kolejny zespół z bardzo rytmicznym numerem.

 

 

i jeszcze większy „WALEC”, bo tak to właśnie rozgraniczam.

 

 

świetna muzyczka w numerze zamiast tych wyniosłych solówek.

 

Tak, tak, już idę, a nieeeee…

 

Jeszcze jeden, taka klasyka mnie naszła względem dzisiejszego wieczoru. Panowie z Behemoth byliby zachwyceni, musicie uwierzyć na słowo.

 

 

Dobranoc i dzień dobry w ten niedzielny poranek.

(03:35)

niedziela, 25 września 2022

Nauczyciel WOS-u, to będzie ciężki rok.

W ostatni czwartek byłem pierwszy raz, w tym roku szkolnym, na zebraniu rodziców naszego ósmoklasisty. Odkąd zmieniłem pracę mam możliwość  wyręczyć z tego obowiązku Żonę, więc dumnie zaliczam kolejne spotkania dzierżąc w dłoni kilkuletni już notesik. Trochę to dziwne, ale pomimo mojego trzyzmianowego rytmu pracy, od dwóch lat, każdy zapowiadany termin pasuje idealnie i z automatu typuje mnie jako przedstawiciela naszej rodziny. Ale spoko, nie ukrywam, że lubię ten rodzaj rozrywki, bo przecież facet na zebraniach rodziców to statystycznie rzadki przypadek. W naszej klasie jest nas trzech wybrańców swojego losu na tle dwudziestosześcioosobowej klasy. Ale miałem pisać o konkretnym problemie, który nie wiem jak rozwiązać i jaki przybrać front działań. Ale po kolei.

 

Hehe już jako przerywnik, chciałem wrzucić link do muzyczki ale przecież to nie ten temat.

 

Mam Kolegę, bardzo dobrego człowieka, z którym w okresie czasów szkoły średniej przeżyliśmy wspólnie mnóstwo sytuacji. Kilkudniowe wypady rowerowe z większą ekipą, piesze pielgrzymki do Częstochowy, które kończyły się krótkim oddechem w moim rodzinnym Krakowie czy zwykłe, popołudniowe szwendanie się po osiedlu. Przez moment mieliśmy nawet wspólny projekt zespołu pod szumną nazwą "Skręt kiszek" gdzie ja grałem oczywiście na gitarze a On na basie. Perkusistę również mieliśmy, tyle, że bez instrumentu ale i tak uczestniczył podczas muzycznych spotkań. Cóż, nigdy nie kupił wymaganego instrumentu a moja muzyczna droga za moment powędrowała w innym kierunku. Mimo to, w tamtym czasie idealnie potrafiliśmy zagrać "Hey Joe" Jimiego Hendrixa.

 

Był okres, kiedy relacjonowaliśmy sobie osobiste podboje miłosne, ale to On spotkał mnie z moją pierwszą, kilkuletnią, poważną miłością życia. Mało tego, kiedyś też ni stąd, ni zowąd zadzwonił do mnie, że miał stawić się na rozmowie w sprawie pracy, ale nie może, a skoro jest miejsce to przecież ja mogę pójść w jego miejsce. Tak też zrobiłem, bo jako, że pracował tam już nasz niedoszły perkusista, zamiana nazwisk była jedynie formalnością, a ja później w firmie spędziłem trzynaście lat.

 

Krzysiek był/jest do dziś mega kumplem, który obecnie zajmuje miejsce w miejskiej radzie i jest dyrektorem miejskiej biblioteki publicznej. Na wspomnienie, że próbuję zmierzyć się z własnym projektem książkowym przyjął mnie bez wahania dając mi do dyspozycji miejskie zbiory…

I niby znam całe Jego rodzeństwo, poza tym najmłodszym.

 

Matko, był wtedy kajtkiem ale dzisiaj, cóż… jest nauczycielem WOS-u mojego syna. Gdybyśmy spotkali się dzisiaj na ulicy, na bank nasze spojrzenia zawisły by na dłużej. Dotychczas było cicho, ale w nowym podziale życiowych ról, niestety zaczęło zgrzytać.

 

Na początku roku, uczniowie dostali regulamin przedmiotu opisujący zasady oceniania i sposobu przygotowywania się do lekcji, wymagający podpisu rodziców. Jasno zatem wyglądała system związany z aktywnością, gdzie przez kolejne tygodnie uczniowie mieli przygotowywać prasówki z minionego tygodnia, jak się domyśliłem, do czasu odpytania.

 

Drugi tydzień z rzędu, w końcu zaliczyliśmy odpytywanie (piszę my, bo maczam w tym swoje palce), zyskaliśmy plusa (5 czy 6 to ocena) więc na spokojnie. Odpuściłem, a syn rozpoczął kolejny tydzień i wrócił z „1” za aktywność. Wracam sobie do regulaminu, gdzie jasno jest napisane o plusach i minusach i jak byk powinien uzbierać te kilka minusów, żeby wyłapać ocenę. Ok, syn tupta do wychowawcy, ten do nauczyciela WOS-u, który wystawia tarczę, że nie pamięta sytuacji. Ok, ma pewnie mnóstwo uczniów, więc rozumiem. Kolejne starcie już bezpośrednio u źródła problemu i kolejny strzał, bo minął kolejny tydzień, wpis pomiędzy ocenami w postaci „np”. WTF! Mógłbym krzyczeć. Jestem bliski elaboratu do nauczyciela, bo nie rozumiem. Dwie różne oceny nijak pasujące do regulaminu. Ale ok, na dziś dzień mamy do napisania po pięć, różnych prasówek z ostatnich dwóch tygodni, które mają mieć formę poprawy. Czego się więc pytam skoro ta 1 to w moim mniemaniu bzdura. Może nauczyciel liczy każdy brak z cotygodniowych pięciu wiadomości jako minus, ale w tym przypadku podczas pierwszego odpytywania, syn powinien dostać ich 5 a nie jednego „+”.

Jak mówiłem, napiszę do nauczyciela (brata mojego dobrego Kolegi) oczywiście nie powołując się na znajomość,  bo jestem zaabsorbowany jego tokiem myślenia.

 

Tyle, musiałem się wyżalić.

 

niedziela, 18 września 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 46

(00:39)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Ufff… jestem. Tydzień minął pod znakiem nocek więc powinienem być dzisiaj niezniszczalny.

 

Chciałbym dzisiaj cofnąć się znowu do minionych dekad. Hmmm, to będą dwa etapy w moim życiu na tle jednego zespołu. Pierwszy to ten dziewiczy, kiedy to pierwszy raz usłyszałem te dźwięki i galopujący rytm, drugi to czasy gier komputerowych, które przez pewien czas zapełniły mi pustkę po odejściu z muzycznego zespołu.

 

Zaczniemy od tej świeższej, bo przecież facet musi mieć pasję. Jakąkolwiek, musi mieć miejsce, gdzie zniknie, przed żoną, dziećmi, czy chociażby przed otaczającym go pędem codziennego trybu życia. I ja tak również uciekłem, a zdarzało się, że siedziałem w słuchawkach podczas klanowej rozgrywki w Call Of Duty (2007), a na kolanach, pomiędzy ramionami obsługującymi klawiaturę i myszkę trzymałem malca. Ten czas szybko się skończył i przeszedłem na gry jednoosobowe. Tutaj wszedłem w świat Assassins Creed gdzie również przepadłem. Zarówno pod względem historii jak i muzycznego klimatu rodem z pirackich oberży. Tak, dla obeznanych w temacie „Black Flag” zniszczył mnie zupełnie bo po „Revelations” myślałem, że wiem już wszystko.

 

I tym miłym akcentem zapraszam na zespół, który do pirackich knajp pasowałby idealnie.

 

 

Kiedyś wrzucałem ten numer w wersji z koncertu, dzisiaj będzie w innej odsłonie. Ach co ty była za gra, film oczywiście nie pochodzi z oryginalnej ścieżki gry (szkoda), ale moja historia z zespołem Running Wild rozpoczęła się dobre kilka lat wcześniej.

 

Krótko po szkole średniej o profilu budowlanym zaciągnąłem się podczas wakacji do prac geodezyjnych. Tam poznałem pana Marka, kolesia około pięćdziesiątki. Szczupły, średniego wzrostu z krótką „kozią bródką”. Szczególną uwagę zawracałem na jego włosy, które mimo upięte w kucyk były bardzo ubogim spięciem. Nie te co dzisiaj, że ktoś ma pasemko z góry zawiązane gumką. Tu było klasycznie, ale przez wzgląd na wiek i pewnie predyspozycje genetyczne, gęstość zarośla miała znaczenie.

 

Do tej myśli potrzebny jest nowy akapit. Pan Marek słuchał nałogowo Running Wild, wiec i ja z resztą ekipy słuchaliśmy go w samochodzie podczas wypraw na geodezyjne wykopaliska. I jak już skumał, że obracamy się w podobnych klimatach zwierzył mi się odkrywając swoje jak do tamtej chwili niespełnionego pragnienia. Odpalić w aucie jeden konkretny numer Running Wild i wjechać podczas jego trwania w stado pierzastych stworzeń. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem.

 

 

Różnie można reagować na mocne dźwięki. Jednych ogarnia nieokreślona moc, innym zwiększa się aktywność, czasem agresja, mnie uspokaja. W średniej szkole uczyłem się jednocześnie słuchając metalowej muzyki, dzisiaj doskonale jeżdżę autem czy chociażby sprzątam mieszkanie w rytmie cięższych brzmień. W każdym razie pomaga mi się skupić. Każdy na pewno reaguje inaczej i tworzy przy tej okoliczności swoje subiektywne projekcje.

Ok, wróćmy do baru… Panie przodem…

 

 

Genialny klimat. I jeszcze wracając do pana Marka, miał wszystkie płyty Running Wild więc sukcesywnie podbierałem mu koleje aby przegrać sobie na własny użytek. To były czasy mp3, więc pożyczałem taki krążek i konwertowałem na bogato do wersji folderowej. Swego czasu przyrzekłem sobie, że spłacę ten dług i kiedyś zwrócę go twórcom z nawiązką. Stąd też od kilku lat pojawiły się w moim życiu płyty winylowe. Powoli rekompensuję osobiste poczynania z minionych lat i nadrabiam lojalność wobec twórców, kupując ich dobrze już znane tytuły.

OK, wypadałoby się chociaż na moment zobaczyć panów, żeby nie było że zespół tylko ze słyszenia… hmmm, może jeszcze nie teraz.

 

 

Panowie z Running Wild są konsekwentni w każdym calu, zarówno jeśli chodzi o klimat ja i tematykę swoich utworów, bo jeśli o piratów chodzi to któż mógłby inny wspomnieć o niejakim Jack’u Calico.

 

 

Running Wild to jeden z tych zespołów przy których podczas odsłuchu można zatracić się w historii. Tak przecież robi też Iron Maiden, Sabbaton i spora część metalowych zespołów, które zwykle są na pierwszy odsłuch uznawane za typowe „szarpidruty” jak to mawia mój Tata. Cały czas nie może zdzierżyć, że jedyny syn poszedł za Matką, w muzykę a nie w wędkarstwo. W każdym razie, zespoły te robią niesamowitą robotę w tekstach, przywołując wydarzenia z minionych epok.

 

Był też film „The Last of the Mohicans” (1992) w reżyserii Michaela Manna. W prezentowanym przeze mnie kolejnym numerze doświadczymy spójności tych obrazów, bo tu i w wspomnianym ujęciu doświadczymy tej samej historii opartej na dziele James’a Fenimore Coopera.

 

 

świetne te indiańskie wstawki…

 

Niesamowita jest też ówczesna klasyfikacja zespołów, tutaj to już power metal  czy chociażby speed metal. OK. Rozumiem, że to może być podyktowane tempem, szybkością jaką osiągają gitarzyści. Ale tak się przecież gra również w innych gatunkach, a nawet szybciej. Więc gdzie tu speed? Bardziej przemawiają, czy formułują ten gatunek zwolnienia czy  chóralne wokale, ale cóż, są mądrzejsi.

Wróćmy jednak na ziemię i to dosłownie…

 

 

świetny numer, odkryty przed momentem. Bo tak właśnie jest że zespoły wydają te płyty w takim tempie, że gdy nawarstwi się ich ilość, to tak jak z książkami. Czekają na swoją kolejność. Facebook czasem podsyła mi zdjęcia zakupów książkowych sprzed lat i też patrzę co na chwilę obecną ciągle nie ogarnąłem, a często są to zrzuty sprzed 3-5 lat. Matko, tyle czekamy na mój ruch? Cóż, życie.

Ale trzymajmy się muzycznej strony…

 

Przed państwem…

 

 

Ten zespół mało posiada starych fragmentów z występów koncertowych albo ja dzisiaj na takie nie trafiam. Mówię o tych w dobrej jakości.

Dobra na zakończenie tej przygody z Running Wild i jednocześnie nawiązując do poprzedniego numer i w końcu oglądając Panów na żywo i przez momencik poczuć Under Jolly Roger … po raz drugi dzisiejszego wieczoru… taaadaaam

 

 

(04:20)

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

Tagi:
#running_wild#metal#muzyka#muzyczne#szwendanie
niedziela, 4 września 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 45

(00:29)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Dzisiaj tak z bomby, ponieważ nic nie przygotowałem, poza dwoma screenshotami z telefonu. Ostatnio dość dużo spędzałem czasu za kółkiem i mam w nawyku, że kiedy w radiu leci ciekawy numer, podsuwam w jego kierunku telefon z uruchomionym Google „co to za utwór” i zrzucam wyniki z ekranu do późniejszej analizy. I tak uzbierałem w tym tygodniu dwa ciekawe strzały.

 

W zeszły weekend nie było „muzycznego szwendania” choć jak prywatnie miałem bardzo owocny wieczór pod względem dźwięków. Byliśmy z Żoną na weselu naszej przyjaciółki. Bałem się tego wieczoru jak cholera. Ja i weselna muzyka. Ostatnio, na jakim byłem to moje, piętnaście lat temu. I może nie uwierzycie, ale na tym weselu (poza dwoma numerami) nie było disco polo. Grał zespół, perkusja, gitara, bas, klawisze. Muzycznie petarda, a w momencie krojenia tortu zagrali podkład i szczęka mi opadła. Patrząc na reakcje gości, dla wszystkich był to numer bez nazwy. Nikt nie śpiewał, pomijając mnie podskakującego samotnie w rytm muzycznych dźwięków. Żona skutecznie ściągała mnie za rękaw na ziemię, ale ja i tak wiedziałem swoje. Nawet próbowałem wytłumaczyć mój entuzjazm „ostatnio pisałem o tym zespole, jak możesz nie kojarzyć tego numeru?”.

 

Bo jak tu nie skakać…

 

 

Super.

 

Jak już wspomniałem, przez ostatni tydzień dłużej siedziałem za kółkiem i posłuchałem sobie radia. Zespół HIM kojarzy mi się tylko z jednym numerem, bo ogólnie nie porywał mnie swoją twórczością. Ten numer pewnie wszyscy znamy.

 

 

Tak sobie słuchając audycji radiowych trafiłem na ich kolejny numer, który od początku zalatywał mi czymś znanym, więc dzisiaj, podczas sobotniego sprzątania odsłuchałem sobie go na spokojnie. I proszę. Mamy źródło natchnienia.

 

 

A tuż za nim wersja HIM.

 

 

Agresywne brzmienie robi robotę. Wyznaję zasadę, że niektórych numerów nie powinno się dotykać i pozostawić je w takich wersjach w jakich powstały ale tutaj? Pięknie podbity numer. Stał się mocniejszy, ciekawszy, dobra wersja.

A teraz uwarzmy kolejne dźwięki. Numer, który splata kilka składników. Uwaga!

 

 

drugi…

 

 

Ostatni składnik pominę, bo zupełnie nie znam zespołu więc nie będę świrował i przejdziemy do gotowego dania. Przed Państwem wokalista Rammstein z zespołem Emigrate w numerze, który jako pierwsza zaśpiewała Brenda Lee, a stał się przebojem po wersji Elvisa Presley’a. Skomplikowane, bo przecież jeszcze nie wspomniałem o Gwen McCrae czy chociażby Pet Shop Boys. Wszystkie wersje przesłuchałem, Brenda Lee klasycznie, ale wykonanie Gwen McCrae jest bardziej bogate duchowo w moim odczuciu. Dobra, starczy, czas na wersję, która ostatnio do mnie trafiła czyli z Panem Tillem Lindemannem. Kurtyna!

 

 

Świetne wykonanie.

 

To niesamowite, bo miałem na dzisiaj tylko 2 screenshoty w telefonie a już ostukaliśmy siedem numerów. Wczoraj, pisząc recenzję o książce Dana Simmonsa trafiłem na zupełnie inny kierunek muzycznych fascynacji. Wokaliści. Tak, wiadomo, że Ci operowi a i nawet w metalowych zespołach można znaleźć takie kwiatki, które w jednym numerze połykają kilka oktaw. I ten tu, właśnie to robi, choć nie zalicza się do żadnej ze stron. Uwaga skupiamy się na głosie – DIMASH Kudaibergen (prawdopodobnie 6 oktaw w zasięgu, od tak).

 

 

Dla porównania mam tylko jedną kartę – Pan King Diamond.

 

 

Tyle mam do powiedzenia w temacie głosów i ogarniania kilku oktaw.

 

Ok, wypadałoby czymś zakończyć ten wieczór, moją nockę ale zupełnie nie mam pojęcia w jakim pójść kierunku. Niech zatem będzie numer z kolejnie innej beczki. Z dzisiaj, bo też poleciał podczas sobotniego spotkania. Myślę, że sąsiadom przypadł do gustu, a może nie.

 

 

Niesamowita energia, z którą Was zostawiam. Dzisiaj było bez jakiekolwiek tematu więc na luźno. Miłej niedzieli, ja obecnie rozpocząłem piąty sezon serialu Breaking Bad więc jak tylko wstanę, będę pewnie uskuteczniał temat.

 

(03:08)

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

niedziela, 21 sierpnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 44

(23:54)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Pamiętam czasy, kiedy stawiałem swoje pierwsze kroki w cięższych brzmieniach. Byłem wówczas poszukującym, niemal pełnoletnim marzycielem. Trochę wówczas ułatwił mi to chłopak mojej nieco starszej ciotki, który grał w zespole, miał mnóstwo płyt i miał niesamowitą elektryczną gitarę (kilka lat później była moją drugą z tych elektrycznych). W tamtym czasie nie miałem dostępu do wielu płyt, a o większości nie miałem pojęcia. To właśnie wtedy pierwszy raz usłyszałem zespół Van Halen, a chwilę później miałem ich kilka płyt skopiowane na kasetach. Świetnie się składało, przy kasecie 90 min, na każdą stronę mieścił się wówczas pełny album, więc była to dla mnie spora oszczędność, bo na jednej każdej kasecie miałem po dwa wyjątkowe albumy. I tak właśnie zaczęła się ta przygoda.

 

 

Zwróćcie uwagę na tę perkusję, totalny kolos, fakt może dzisiaj nie wzbudza to takiej ekscytacji, bo takich i wiele większych zestawów można znaleźć na pstryknięcie, ale to były lata 80’!

 

Ten numer to odświeżona wersja tego z lat sześćdziesiątych granego wówczas przez zespół The Kinks. Poniżej jako uzupełnienie.

 

 

Długo nie słuchałem Van Halen więc odświeżam sobie na bieżąco. Wydłuży to mój czas, ale będziecie mieli idealną pigułkę względem tematu.

Ten numer, był szczególnie znany. Może nie do końca przez Van Halen ale… pamiętacie zespół Apollo 440?

 

 

A tu proszę, źródło inspiracji.

 

 

Koncert z 1986 roku kiedy już miejsce wokalisty obejmował Sammy Hagar, świetny głos. Odsłuchując numer z oryginalnego zapisu na płycie co prawda usłyszycie jeszcze głos Davida Lee Rotha ale później, po chyba szóstej płycie Panowie poszli odrębnymi drogami.

Od zawsze moim szczytem marzeń było improwizować jak gitarzysta Eddie Van Halen (na perkusji zasiadał jego brat Alex Van Halen) a ten numer stał się ikoną, mocnym znacznikiem w historii muzyki metalowej. Nowy styl, charakter i dźwięk stał się dzisiaj tak indywidualny, że takie zespoły poznaje się po pierwszej nutce. Przed Państwem, jeden z większych momentów na przestrzeni dekad metalu. Bracia Van Halen!!!

 

 

Hehe i ten tlący się fajek wciśnięty pod struny przy główce gitary. Maestro. Nawet Minionki podłapały temat więc jest na rzeczy.

 

 

Ale na drugiej płycie również znalazł się tego typu numer, który pokazywał wyśmienity styl gitarzysty zespołu Van Halen. Może ktoś mu zarzucił, że z włączonym przesterem gitary można działać cuda bez względu na większe umiejętności. Ten numer, został nagrany na zwykłym pudle. Bez komentarza.

 

 

Ale tak jak mówiłem, Eddie Van Halen otworzył zupełnie nowy rozdział na scenie metalowej. Ich kompozycje, brzmienie stały się tak wyraźne, że faktycznie można je do dzisiaj rozpoznać po kilku nutkach.

 

 

Z tego okresu był jeszcze numer „Panama” ale to polecam dociekliwym tematu. Numer jak dla mnie średniawy, choć wysoko oceniany. Dla mnie Van Halen to głównie etap Sammy Hagara, nowego wokalisty. To wówczas urzekł mnie jego głos, sposób jak bawił się na scenie.

 1986 i wszystko się zmieniło…

 

 

i jeszcze ten

 

 

Tak jak nazywała się ta płyta czyli 5150, firma Peavey (miałem ich wzmacniacz gitarowy) wypuściła na rynek swój model sygnowany właśnie w ten sposób. Mega potwór, niesamowity dźwięk i nawet miałem okazję na nim pograć. Total. Na zdjęciu to ten sygnowany, mnie niestety musiał zadowolić model z niższej półki.

 

 

Swego czasu miałem w telefonie budzik ustawiony na numer „Dream is over”. Genialnie pasował no i miał swój odpowiedni wydźwięk. Z jaką rozkoszą się podrywałem przy tych dźwiękach, aż żal było wyłączać hehe.

 

 

Na tej płycie czyli „For Unlawful Carnal Knowledge” w skrócie F.U.C.K znajduje się również numer, który darzę szczególnym uwielbieniem. Może to przez koncert video na którym pierwszy raz go usłyszałem, może po prostu przez kompozycję. I to jest numer wszechczasów. Pianino, zespół i doskonały wokal. (Pewnie nie uwierzycie, ale ja już jestem na końcu tej opowieści i znalazłem ten numer w takiej wersji jaką pierwszy raz usłyszałem, właśnie podmieniam link i jestem bardzo zajarany tą sytuacją.) Zatem jeszcze raz się wtrącę, Right Now z 1995 roku.

 

 

Mega numer, ale podobny efekt przyniosła kolejna płyta „Balance” z numerem, baaa z kilkoma wyśmienitymi utworami. Chciałbym mieć ją na winylu.

 

 

i kolejny, nawet nauczyłem się go grać na gitarze, ok poza solówką. Zbyt wysokie progi na moje palce. Kolejny świetny numer, bardzo żałuję, że nie ma w internetowych zasobach koncertu który miałem niegdyś na kasecie video. To był właśnie jeden z występów w ramach promocji płyty „Balance”… Doskonałe widowisko. Do dziś nikt nie wrzucił tamtej wersji numerów, cóż, póki co, pozostaje w mojej głowie (jeden numer już znalazłeś!).

Baaa, znalazł się i kolejny ;)

 

 

Wyśmienicie. Fajnie się złożyło, że odnalazłem ten konkretny koncert i mogliście doświadczyć, to ca wtedy. Oczywiście, muzyka z płyt jest bardziej sterylna, ale ja przecież uwielbiam wykonania koncertowe. I tak jak w „right now” ważne są dla mnie detale. Rozpoznałem mój typ po telebimie i fladze którą przepasał się Sammy Hagar, a to prowadziło do konkretnego występu. Udało się. Na koniec nie mam niespodzianek. Warto byłoby zakończyć czymś w rodzaju „łał” ale tyle ty dzisiaj ich było, że trudno będzie to przebić. Nieeee to raczej niewykonalne.

Pozostaje mi jedynie Panama, choć nie do końca rozumiem fenomen tego numeru, może Wy go odnajdziecie.

 

 

To tyle, fajnie spędziłem dziś nockę i nawet wcześnie, zdążyłem przed świtem. To się chwali.

(03:50)

 

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem, spokojnej niedzieli.

Tagi:
#metal#muzyczne#szwendanie#vanhalen#Eddie#Sammy#Hagar#Eruption
poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Muzyczne szwendanie – cz. 43

(23:54)

Dobry wieczór i dzień dobry.

 

Tak sobie dzisiaj wymyśliłem, że w każdej dziesiątce Muzycznego szwendania powinien znaleźć się choć jeden odcinek z muzyką filmową. Tak też było przecież w poprzedniej dziesiątce. Więc dzisiejszej nocy spróbuję pójść w tym kierunku, a zaczniemy tak.

 

 

Świetny film - Młody Einstein (1988) – zupełnie o nim zapomniałem podczas tamtego, 34-tego spotkania. Nie przedłużając, czas na apokalipsę tzn. film Czas apokalipsy (1979) i numer wszechczasów.

 

 

Oooo teraz będzie petarda i kolejne bardzo dobre kino – Źle się dzieje w El Royale (2018).  Wyjątkowo lubię takie klaustrofobiczne obrazy. Jedno pomieszczenie, kliku bohaterów i intryga wisząca w powietrzu. Ciasno od dialogów, gestów – idealny plan na rozegranie.

 

 

Wrzuciłbym ten numer tak jak poprzedni, ale w filmie użyta została tylko minuta ścieżki dźwiękowej co zdecydowanie nie wystarcza na prezentację, więc wybaczcie za drobną manipulację względem wersji.

 

Dobra, to teraz dwa akty z niesamowitego filmu Twister (1996), pierwszy dość krótki ale bardzo treściwy, drugi zaś, cóż znowu nieco zmanipulowany, bo w tym chaosie mało co go było słychać.

 

Pierwszy, totalny mix – Deep Purples' "Child In Time" with Twister's William Tell Overture/Oklahoma Melody

 

 

i drugi,

 

 

Są takie zespoły, które poznaje się po pierwszej nutce i Van Halen do nich należy. Specyficzne brzmienie gitary, aż dziw, że to jeden człowiek (w Ironach przecież jest trzech takich ludków). Mistrz świata.

 

Tego filmu nigdy nie spotkałem na swojej drodze i nie wiem czy będę go szukał bo scena, którą przytaczam, podobno jest usunięta. Mimo wszystko to kolejna porcja klasycznych dźwięków i jak mówi ten młody chłopak, faktycznie, ten numer zmienia…

 

 

Zaintrygowała mnie ta scena i postaram się dotrzeć do tego filmu – Almost Famous (2000), jeśli ktoś z Was już go obejrzał, dajcie znać jak cała reszta.

Póki co, kolejny klasyk, nawet graliśmy ten numer za moich czasów w DC podczas wielu koncertów. W nieco zmienionej wersji, tzn. ciut szybszej jak to kiedyś zrobili Ironi.

 

 

To jeszcze jeden film – Godzilla (1998) i oczywiście numer nawiązujący do klasyków w nieco innej odsłonie.

 

 

A teraz coś bardziej spokojnego, numer jak i film w swoim czasie zrobił na mnie ogromne wrażenie. Dla mojej Żony również, bo między inny to On jest prowodyrem naszej małżeńskiej umowy. Nie pamiętam czy już o tym wspominałem, ale uzgodniliśmy z Żoną, że każde z nas może na legalu skoczyć w bok. Tak. Ona z wybrała Russela Crowa, ja Charlize Theron. Cóż, nadal czekamy na tą możliwość. Aaaa te drugie strony jeszcze o tym nie wiedzą. Ok, numer.

 

 

To jeszcze jeden z tych muzycznie rozbudowanych patrząc przez pryzmat ilości instrumentów. Genialne kino, zarówno pod względem aktorstwa jak i oprawy muzycznej.

 

 

Uwielbiam ten numer w wersji koncertowej, kiedy to widać każdego instrumentalistę, który dokłada swoją cegiełkę do pełnego obrazu. Właśnie sobie obejrzałem dwie różne koncertowe wersje tego numeru. Kojarzycie Hansa Zimmera? Nie z efektów swojej pracy ale jak człowieka, wiecie jak wygląda? Właśnie sobie wrzuciłem i zdębiałem. Na dwóch występach jakie przed chwilą obejrzałem miałem go przed nosem. W pierwszym, grającego na gitarze, w drugim na fortepianie. Jestem w szoku, bo faktycznie, jako kompozytor powinien mieć pojęcie o instrumentach. Nie sądziłem jednak, że uczestniczy na żywo podczas koncertów. I zaś większy szacunek. Jak nie zapomnę, w komentarzu podrzucę gotowe linki do tych występów.

To teraz nadajmy nieco świeższego powiewu na temat filmowy, choć muzycznie nie tak znowu bardzo. Serial The Umbrella Academy.

 

 

i jeszcze jeden z innego serialu, w ostatnim czasie doceniony również przez samych muzyków zespołu Metallica.

 

 

Kurczę, miałem przed chwilą pomysł na kolejny pokaz i gdzieś mi uciekło. A mam, niech jeszcze będzie przez moment troszkę Netflixowo. Ten numer wszyscy znają.

 

 

Dzisiaj już nie mam wiele czasu, ale takich scen w filmach jest też sporo kiedy to muzycy wciskają się na dłuższy moment niż swój teledysk. Tak na szybko, podrzucę jeszcze jednego, męskiego rudzielca.

 

 

Bardzo krótkie to a cappella ale wystąpił, liczy się.

 

To na koniec… hmmm Mr. Lemmy?

 

 

Pięknie się ułożyło. Tyle na dzisiaj, dziękuję za uwagę.

 

(04:37)

Dobranoc moi mili i dzień dobry zarazem.

Tagi:
#muzyczne#szwendanie#metal#film#muzyka#soundtrack

Archiwum

© 2007 - 2024 nakanapie.pl