Avatar @nemo

@nemo

27 obserwujących. 28 obserwowanych.
Kanapowicz od 5 lat. Ostatnio tutaj 21 dni temu.
j.nieznansky
Napisz wiadomość
Obserwuj
27 obserwujących.
28 obserwowanych.
Kanapowicz od 5 lat. Ostatnio tutaj 21 dni temu.

Blog

niedziela, 29 sierpnia 2021

Kartki luzem (6)

List w butelce, list w książce (Rob.: List w butelce)

 

R6

W którym jest więcej wody, niż powinno

 

Z gniewem spojrzałem na kolejne, puste strony książki. Znowu! Zawsze muszą przerywać w momencie, gdy coś się dzieje i człowiek czuje się skołowany. I chodzi i się martwi.

 

— Czy ten Alan nie pytał, czy przypadkiem jego przyjaciel nie trafił na statek nawodny?

 

Dopiero gdy Renate powiedziała to na głos przeszła mi złość. Może właśnie dlatego nie było dalszego ciągu. Może dlatego, że nieszczęśnik umarł. Nie. W takim przypadku powinniśmy odzyskać naszą powieść o piratach.

 

A jednak coś zaczęło się pojawiać.

 

Błagam, n., daj jakiś znak życia. Powiedz, że nie było cię na Rose.

 

Stan ukradkiem przełykał łzy razem z Momo. Potem płakaliśmy we tróję i we czwórkę. Coraz silniej do nas to docierało.

 

— Zakopiemy ją w ogródku, jak Harlekina? — zapytał mój syn.

 

Harlekin był naszą bardzo kolorową rybką, która uwielbiała wyskakiwać z akwarium. Każdy z nich trzech, ale o tym nie mówiłem dzieciakom. Po prostu głupio było za każdym razem tłumaczyć, że jak tatuś chciał nakarmić rybkę, to ona postanawiała się przeprowadzić. Na tamten świat. No i tak sobie stałem, za każdym razem, z pokarmem w ręku i zastanawiałem się jak leczyć próby samobójcze u rybek akwariowych. Nie leczy się.

 

— Myślę, że to nie będzie potrzebne.

 

— Oczywiście, że trzeba zrobić mu pogrzeb.

 

Zamiast śledzić rozmowę między moją żoną a dziećmi obserwowałem kolejne linijki tekstu:

 

Błagam.

 

n., żyj.

 

Proszę.

 

Znów te logo z podpisem. Całe szczęście. Zanim zamknąłem książkę, widziałem, że pojawia się ciągły tekst. Co więcej, zaczęło pachnięć zupełnie jak w szpitalu zalewanym przez morską wodę.

 

— Zaczyna padać — wtrąciłem się w dyskusję rodziny. — A miało być tak ładnie.

 

Ludzie zaczynali zabierać się z plaży i, prawdopodobnie my powinniśmy zrobić to samo.

 

— Pewnie świat płacze nad tym panem, który umarł.

 

— Myślę, że on może żyć. Był zbyt dobry, żeby umrzeć.

 

Momo postanowiła znów mieć inne zdanie. Zaprzeczyła:

 

— Czasem ci dobrzy umierają, nawet jeśli są dobrzy.

 

Mógłbym przypomnieć sobie Wilka, który poświęcił swój honor, a potem życie, by uratować Dianę. Stwora, który był do mnie zupełnie podobny w ludzkiej formie. Timowi zawsze zdarzało się brać mnie za niego.

 

— On na pewno nie umarł. Po co miałby być ciąg dalszy?

 

Cała moja rodzina spojrzała na mnie z wyrzutami. Trzymałem książkę, więc uważali, że miałem obowiązek poinformować ich, czy coś się pojawiło.

 

— Elinor! — wyrwało się mojej żonie. W tym krótkim wykrzyknięciu mieściła się cała irytacja, powątpiewanie i wrażenie zdrady.

 

— Nie będziemy przecież czytać na deszczu. Książka by się zamoczyła. — Stan stanął w mojej obronie.

 

— Zaraz wszyscy zmokniemy.

 

Właściwie, zanim dotarliśmy do hotelu, ociekaliśmy wodą. Wszyscy musieliśmy się przebrać, a i tak zimno zdawało się do nas na dobre przykleić. W końcu, moja żona zarządziła, żebyśmy usiedli pod kocami i kontynuowali czytanie. Brzmiało przyjemnie.

 

— A obiad? — zauważyła Momo. — Trochę zgłodniałam.

 

Kiedyś nienawidziłem gotować. Unikałem tego jak ognia, ale się przekonałem. Przygotowywanie posiłku, szczególnie całą rodziną, było niesamowitą frajdą. Tak, bywały dni, gdy chciałem być sam a dwa skaczące dusiołki doprowadzały mnie do białej gorączki, ale to mijało.

 

— Sól się skończyła.

 

Myślałem nad tą tragedią. Nad morzem skończyła nam się sól. Ona była nawet w powietrzu, którym oddychaliśmy.

 

— Może pożyczymy trochę od sąsiadów?

 

Lepiej nie. To dziwne typki. Całymi dniami siedzą w pokoju, tak cicho, jakby ich tam nie było. Chyba już wolę przebijać się przez ściany deszczu do najbliższego sklepu. Tak, bieganie po deszczu to najlepsza opcja.

 

— Zaraz będę — rzuciłem, wybiegając na korytarz. Renate musiała tylko tolerować to z uśmiechem i wrócić do pilnowania palnika. Wie, że jeśli coś sobie wbiję do głowy, to nie ma siły, by to stamtąd wybić. Potrafię być wariatem.

 

Pewnie dlatego, jak mokry pies, który chciał schronić się pod rynną przed deszczem, ale szczęśliwy wpadłem do hotelu z solą. Przyniosłem tę paczkę swojej żonie jako symbol mojego triumfu w iście rycerski sposób. Ona symbolicznie uderzyła mnie w ramię złożoną parasolką.

 

— Zapomniałeś go zebrać, rycerzu nakrytego stołu.

 

Miałem ze sobą parasol. Po prostu zapomniałem go otworzyć, śpiesząc się, by wykonać swoje zadanie. W końcu czekał na mnie i moją rodzinę nowy rozdział.

 

_ _ _ _

Mam nieprzyjemność poinformować, że kartki luzem, na których powstawała opowieść się skończyły. To jest też dobry moment, by tu urwać.

 

Przepraszam.

 

Tydzień temu osoba pisząca mierzyła się z poczuciem porażki i nadal jej nie przeszło. Nadal ściga ją chęć rzucenia wszystkiego, co dotyczy pisania. Przykro mi. Nie kończę z pisaniem. Co najwyżej publikowaniem tej amatorskiej prozy na jakiś czas.

 

Też czuję się źle z tym, że pozwoliłxm Wam inwestować czas w czytanie tego wszystkiego. Przepraszam jeszcze raz.

Tagi:
#kartkiluzem
niedziela, 22 sierpnia 2021

Kartki luzem (5)

Errata (nie ta Errata a errata):

Rozdział 4: było: wstęp........ miało być: prolog

 

List w butelce, list w książce (rob. List w butelce)

 

R5

Który, w istocie, stanowi prolog

 

Po upiornym poranku, jaki przeżyli pasażerowie Rose, nie mogło ich czekać już nic gorszego. Wszak po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój (jak to się stało, nie wiem, pojawił się tu tekst piosenki). Spokój przed czymś znacznie bardziej niespodziewanym.

 

Właśnie słońce przebijało się przez poranną, ustępującą mgłę. Teraz toń była spokojna. Zdawało się, że po wcześniejszym szale gniewny ocean usnął błogim snem, a jego delikatny oddech kołysał niewielki, pasażerski statek. Tak delikatnie, tak pięknie, jakby te dwa twory, do spółki z bezchmurnym niebem ożywały w wyniosłym tańcu. W akompaniamencie utulonego żywiołu.

 

Rose tętniła życiem. Jej śnieżnobiałe łono wypełniało omal sześćdziesięciu pasażerów i przynajmniej trzydzieści osób z załogi. Taka populacja mogłaby bez problemu skolonizować pobliskie wysepki i prosperowałaby bardzo dobrze. Oczywiście, gdyby Rose, zamiast turystów przewoziła Kolumbów i Robinsonów.

 

— Dzień zapowiada się pięknie, prawda?

 

— Tak, tak. Po takiej nocy.

 

— Ależ to był już poranek…

 

Tyle usłyszałoby ciekawskie stworzenie, które nastawiłoby ucha na rozmowy na statku. Tego typu konwersacje opanowały poranną ciszę i wpełzły pomiędzy zwykłe dyskusje przy śniadaniu.

 

— Szczęśliwie, wszystko już za nami.

 

— Za nami — zawtórował ktoś jeszcze.

 

— Na zdrowie.

 

— Zdrowie!

 

I Rose skrzypnęła złowieszczo. Zaraz po tym pojawił się dłuższy, mrożący krew w żyłach dźwięk. Metal trący o metal. Statkiem zatrzęsło.

 

— To nic takiego. To bardzo wytrzymała konstrukcja.

 

— A moim zdaniem to góra lodowa — pisnął jakiś żartowniś.

 

— Szybko, potrzebny jest lodołamacz.

 

Przynajmniej jeden z niezwykle dowcipnych osobników został boleśnie skarcony, bo zaraz po głuchym uderzeniu rozległo się:

 

— Auć.

 

Jakiś rozsądny człowiek, nie tracąc energii na bzdury, pobiegł na najniższy pokład. Koniecznie chciał na własne oczy to zobaczyć.

W niemal zupełnej ciemności nawet jako osobnik bardzo poważny, przykleił nos do szyby maleńkiego bulaja i wpatrywał się w mętną wodę. Zupełnie, jakby był znów chłopcem wyczekującym kolejnej błyskawicy na niebie.

 

Pioruna nie było. W przestrzeni przebijały się refleksy słabego światła i drobinki planktonu. Dalej, kolejne masy wody spadające w brudno-szarą przepaść. Czyżby szalona wizja, prawie wariackie wrażenie ożywione zasłyszaną legendą go zawiodło? Czy mógłby tracić nadzieje, że on naprawdę istnieje?

 

Właśnie wtedy, na scenie głębin, mężczyzna go zobaczył. Ogromny, piękny kształt poruszający się z czystym, arystokratycznym wdziękiem. Zachwycające monstrum szarżujące na nieznany mu cel tuż pod statkiem. Zachwycające, niezwykłe stworzenie.

 

Przebiegł na drugą stronę pokładu, do drugiego otworu z szybą. Chciał nasycić się tym widokiem. Tym ułamkiem szalonej fantazji, która odsuwała się od Rose w zatrważającym tempie.

 

— O piękna istoto — krzyknął. — Jak uchowałeś się od ludzkich, zachłannych łapsk, królu wielorybów?

 

Zaraz dżentelmen zreflektował się, że nie powinien zdradzać swoich najskrytszych myśli na głos. Bądź co bądź był szanowaną osobistością i zupełnie nie przystawało mu robić takich rzeczy. Szczęśliwie, zamartwianie się było raczej zbyteczne, szczególnie że jego uszu dopadł dźwięk nieludzkich lamentów:

 

Rose tonie! Rose tonie!

 

Statek faktycznie przechylał się na bok, a w buty jegomościa wkradała się woda. Bez wątpienia, trzeba było działać.

 

— Wszyscy zginiemy.

 

Żartownisiom tym razem nie było do śmiechu. Podobnie, jak personel statku, pomagali ładować pasażerów do łodzi ratunkowych. Ludzi ściśniętych panicznym strachem odbierającym rozsądek działania.

 

Panika nie dosięgła serca pana, który wcześniej obserwował stwora. Mężczyzna, najszybciej jak mógł, przebiegł przez pokłady pustoszejącego statku:

 

— Żywo, żywo.

 

A czas nieubłaganie upływał, ciągnąc ze sobą nieuchronny upadek Rose. Jej powolne, pełne agonii konanie na oczach byłych turystów. Potworność.

Wśród krzyków, coś niebezpiecznie zatrzeszczało i pękło. Statek rozdarł się na pół z wielkim hukiem. Jego pierwsza część plasnęła w wodę, a druga ograniczyła się do wydania z siebie złowieszczego bulgotu.

 

— Mój chłopiec! — usiłowała przekrzyczeć hałas kobieta. — Moje dziecko. Zostało na pokładzie.

 

Nieszczęśnik, który obiegł cały, statek zaklął sam na siebie. Jak mógł kogokolwiek przeoczyć? Przecież to straszna potwarz od losu. Dał nura w wodę, prosto w stronę bulgoczącego wraku i machającego rękami chłopca. Zaraz był przy biedaku.

 

— Trzymaj się mocno.

 

Mężczyzna, czując, że malec na pewno już go nie puści, zaczął płynąć. Wiosłował rękami i nogami, jak jeszcze nigdy dotąd. Walczył nie tylko o swoje życie. Nie tylko on chciał znów znaleźć się w łodzi ratunkowej. A jeśli ktoś czegoś bardzo chce, to osiąga swój cel.

 

— Pan jest bohaterem — mówiła uszczęśliwiona kobieta, całując na przemian uratowane dziecko i dżentelmena. Radościom nie było końca.

 

— Czy ktoś mi pomoże — zapytał tylko jegomość. Miał ochotę zdjąć mokre ubranie z siebie, otulić się ręcznikiem i odpocząć przy kominku.

 

Jednak los miał na niego zupełnie inny plan. Oto kilka par rąk wychyliło się, by pomóc mu znaleźć się na pokładzie a ocean uderzył ze szczególną furią. Woda nakryła nieszczęśnika nie dając mu okazji, by zaczerpnąć oddech i wepchnęła wprost do swojej głębi. Już nikt nie potrafił mu pomóc.

 

_ _ _ _

Tagi:
#kartkiluzem
środa, 18 sierpnia 2021

Poradnik

Środobry! Tak niespodzianka w środku tygodnia

Ze specjalną dedykacją dla kociarzy i psiarzy

Jak wytresować sobie człowieka

Krótki poradnik dla psów i kotów

(oraz tekst z przymrużeniem oka dla ludzi)

 

Tresowanie człowieka, w podstawowym i okrojonym stopniu jest banalnie proste. Może je z łatwością przeprowadzić każde zwierzę, bazując na podstawowych potrzebach i emocjach. Poniżej prezentuję minimalną, potrzebną do tego wiedzę.

 

Człowiek jako dostawca pokarmu

Jedzenie, jak sugerują ludzie, jest najlepszą drogą do zdobycia zaufania zwierzęcia. Niestety, w przypadku człowieka działa to zupełnie odmiennie. W żadnym razie nie poleca się przynosić upolowanej zwierzyny, jeśli nie jest się o to poproszonym. To nasz dwunożny przyjaciel nam zapewnić nam, zwierzętom domowym, pokarm. Ma taki obowiązek w zamian za ograniczanie naszej wolności swobodnego wychodzenia i pilnowanie go.

 

Karmienie jest idealnym miejscem, by nauczyć czegoś człowieka. Nasz dwunożny przyjaciel szybko zauważy, jeśli wykształcimy swoisty rytuał, którym będziemy komunikować, że chcemy jeść. Koty mogą mruczeć ocierając się o nogi człowieka, a psy okazywać radość, prosić stojąc na dwóch łapach albo odpowiednio manipulując wyrazem pyska. Bardzo wymowne jest też przyniesienie miski. Odradza się skakania, podgryzania czy drapania.

 

Pamiętaj!

W każdej sytuacji musisz wykazać się cierpliwością względem człowieka. Co prawda, nazywa sam siebie istotą rozumną, ale przypadki wielu osobników utwierdziły mnie w przekonaniu, że to pospolite samochwalstwo.

 

Człowiek na co dzień

Wstępnie wytresowany człowiek może być również zdatny do nauki w innych aspektach życia. Kot może wyszkolić swojego dwunożnego przyjaciela, że głośne miałczenie i nagłe zerwanie się do biegu, świadczy o konieczności sprzątnięcia kuwety. Tak samo nieśmiałe zaczepianie indykuje rozpoczęcie zabawy, a notoryczne oznaczanie określonego mebla sugeruje niechęć do niego (działanie nie polecane, jeśli chce się wytresować przyjaznego człowieka).

 

W przypadku psów przynoszenie zabawek lub smyczy będzie skutkowało oczekiwaną zabawą lub spacerem. Położenie się na plecach lub wciśnięcie nosa pod dłoń wykształci w człowieku odruch głaskania.

 

Pamiętaj!

Wożenia do weterynarza nie da się człowieka oduczyć. Z tym, niestety, trzeba się pogodzić.

 

Wskazówki do trenowania człowieka

W procederze trenowania należy sobie uzmysłowić, jak ważna jest metoda kar i nagród. Jeśli dwunożny obiekt jest zaznajomiony z naszymi reakcjami i dobrze na nie odpowiada, można złagodzić je do subtelnych komunikatów.

 

Podstawowymi karami są:

  • oznaczenie domu (może prowadzić do trudności z komunikacją z człowiekiem),
  • warczenie, prychanie i fukanie,
  • ataki (drapanie, gryzienie – używać jedynie w ostateczności)
  • ignorowanie lub unikanie.

Do nagród można zaliczyć:

  • zaproszenie do głaskania,
  • lizanie, odpoczywanie obok,
  • mruczenie, ocieranie się, przesiadywanie na kolanach,
  • okazywanie uwagi.
  •  

Pamiętaj!

Sposób tresowania zależy w znacznym stopniu od cech charakteru zwierzęcia i człowieka, sytuacji oraz poziomu zrozumienia między nimi.

 

Pamiętaj!

Człowiek bardzo lubi mieć wrażenie, że to on uczy zwierzę. Jeśli od czasu do czasu zapewni mu się taką stymulację, będzie znacznie chętniej współpracował.

 

Warto mieć wytresowanego człowieka. To ogromna oszczędność czasu i nerwów nie tylko zwierzęcia, ale też jego dwunożnego przyjaciela.

 

Filemon Burobury,

specjalista zagadnień antropobehawiorystycznych i zooantropologii.

 

Filemon Burobury, portret autorstwa: Kura,

technika: pazurem

Tagi:
#dziendobry
poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Kartki luzem (4)

List w butelce, list w książce (Rob.: List w butelce)

 

R4. 

W którym pojawia się coś więcej.

 

Wyszliśmy na plażę później niż zwykle, bo długo jedliśmy śniadanie. Trzeba było czymś zagryźć rozczarowanie tym, że poza listami i ilustracją nie było nic. Na szczęście, dla mnie ten stan nie był obcy. Znałem go już i wyjątkowo mnie irytował.

 

Miejsca prawie nie było. Wszystkie skrawki piasku, niemal po horyzont, w każdym kierunku pokrywał labirynt ręczników i leżaków. Aż można by się zgubić i dostać przemieszania zmysłów.

 

— Może wybierzemy się jednak na zwiedzanie? — zaproponowałem.

 

— Ja chcę się kąpać. — Stan ścisnął swój plecak w rękach. — Poza tym, już wszystko widzieliśmy: kościół, sklep spożywczy i publiczne toalety.

 

W żadnej mierze nie chciałem, by akurat to zapamiętał z naszych wycieczek. Przecież byliśmy też w amfiteatrze, opuszczonej bazie wojskowej i dwóch latarniach morskich. Te dwie latarnie musiały utkwić mu w pamięci. Z jednej o mało nie spadł.

 

— Przejdźmy się wzdłuż plaży. Jakieś miejsce na pewno się znajdzie.

 

Najwyraźniej poszliśmy w złą stronę. Akurat tę, samopowtarzalni plażowicze zasłali bardzo gęsto nie dając zbyt wiele miejsca, nawet na chodzenie. Samo przeciskanie się pomiędzy opalającymi się ludźmi nie należało do przyjemnych. Bardzo ucieszyłbym się z kawałka pustyni.

 

— Tato, ja chcę się kąpać.

 

Nie miałem pojęcia, czy to upał, czy tłum, ale omal nie eksplodowałem. Ja też bym chciał. Chodzenie po plaży niekoniecznie mnie bawi.

 

Jak błogosławieństwo pojawił się maleńki kwadracik złotego piasku pomiędzy parawanami. Między czterema, ograniczającymi dostęp powietrza ścianami. Ostatecznie, to i tak już coś. Rozłożyliśmy tam koc.

 

— Pójdziesz z nimi, kotku?

 

Po całym porannym zajściu nie powinienem nawet próbować jej odmawiać. Już wystarczająco napsułem jej nerwów. Może skupienie się na dzieciach wyjdzie mi na dobre. Nam wszystkim, bo przestaniemy myśleć o niefortunnym szlabanie.

 

Pomogłem dzieciakom zakładać rękawki do pływania. Nie były zbyt wygodne, ale dawały bezpieczeństwo. Wolałbym wrócić z dwójką dzieci, z którymi przyjechałem.

 

— Tato, tato. A mama czyta!

 

Prawdopodobnie to jedna z najdziwniejszych skarg w dziejach skarg.

 

— Mama nie ma szlabanu.

 

Nie ma szlabanu, ale też jakoś nie koniecznie lubiła czytać (jakoś nie miałem szczęścia z czytającymi kobietami). A jeśli...? Poczułem ukucie zazdrości i potrzebę, by spojrzeć na żonę.

 

Faktycznie, siedziała z nosem w książce, ale nie tej z brązową, materiałową oprawą. Ta miała krzykliwy tytuł i równie krzykliwy dobór kolorów na okładce. To był, jak mogłem przypuszczać, kryminał, który ostatnio polecił mi Scot ze sklepu. On akurat na kryminałach się zna.

 

— To nie fair!

 

Zanim się obejrzałem, syn maszerował w stronę matki. Tylko udawał złego, bo gdy już dotarł do koca, zupełnie się uspokoił. Właściwie, nie spodziewałem się, że to zrobi. A jednak. Przytulił się do kobiety.

 

Jest naprawdę zadziwiający. Zamiast robić sceny, stara się rozmawiać.

 

— Jeśli mama wyciągnie tę brązową książkę, po którą wracała do hotelu, to mi powiedz. — Momo pociągnęła mnie ze sobą w wodę. Obecność taty musiała dawać jej większe poczucie bezpieczeństwa niż cały sprzęt ratunkowy.

 

No proszę, Renate wzięła ze sobą Książkę. Musiała złapać bakcyla. W końcu!

 

Moja córka szybko straciła ochotę na pływanie i dołączyła do reszty na kocu. Fale i tak były za duże no i ile można się kąpać?

 

— To może razem poczytamy? Gdybyśmy tylko mieli książkę... — Znacząco spojrzałem na plażową torbę, a moja żona zrobiła się czerwona ze wstydu:

 

— Zabrałam ją ze sobą.

 

Udałem zdziwienie. Cóż za zbieg okoliczności? No kto by się spodziewał?

 

Właściwie, zrobiłem kiedyś coś podobnego. Zabrałem swoją lekturę do pracy zamiast aktówki. Dzięki temu dołączyłem do niepisanego klubu anonimowych czytoholików, do których należał Jacek, mój przyjaciel i współpracownik. Nie wspominając już o pierwszej nocy, gdy przyszło mi do głowy, by położyć książkę w łóżku, by jej było wygodnie.

 

— W takim razie, na co czekasz?

 

Kiedy sięgnęła po książkę, coś się stało i to nie było nic zwyczajnego. Cofnęła rękę z synkiem pełnym bólu. Opowieść musiała się na nią obrazić. Jacka kopnęła prądem.

 

— Jest zimna jak lód. Do tego, mogę przysiąc, że w mojej torbie wieje wiatr. To dziwne.

 

Sam wyciągnąłem przedmiot, nic nie czując. Widocznie to była moja kolej.

 

— Ale zaczęło wiać. — Renate owinęła się kocem. Było nieznośnie ciepło, a ona dostała gęsiej skórki.

 

— Myślę, że zaraz wszystko się wyjaśni.

 

— Nie, tato — powstrzymał mnie Stan. — Przecież masz szlaban.

 

— Nie ma. Niech czyta.

 

W duchu podziękowałem bohaterom tej opowieści, za przekonanie mojej żony i przez krótką chwilę przyglądałem się ilustracji. Tym razem była nieruchoma, a właściwie, martwa. Przypominała zdjęcie pozbawione życia.

 

— Tato!?

 

Przerzuciłem stronę, by w zupełności skupić się na tekście. Przede mną rysowały się kolejne linijki tekstu. Tym razem nie tak, jak poprzednio, pisane odręcznie, ale drukowane na maszynie do pisania:

 

„n,

 

Przepraszam, że Cię w to wplątałem. Nie miałem pojęcia, że to się tak rozwinie. Żadna moja książka, żadnemu czytelnikowi nie zrobiła czegoś takiego. Właściwie, gdybym nie zobaczył Twojego charakteru pisma, nie uwierzyłbym, że to się stało.

 

Tym bardziej, jest mi przykro, że nie wiem, jak Ci pomóc, ani czy ta odpowiedź do Ciebie dotrze. Tak naprawdę, na tę chwilę, czuję się zobowiązany wiedzieć jedną rzecz: jesteś na statku podwodnym czy nawodnym? Mam nadzieję, że na tym pierwszym, bo to oznaczałoby mniejsze zagrożenie dla Twojego zdrowia i życia. Błagam, żeby ta kapryśna opowieść umieściła Cię na Excelsior. Inaczej nigdy nie będę mógł sobie przebaczyć niczego.

 

Twój,

Alan.

 

Zanim oderwałem wzrok od tekstu, pojawiło się coś jeszcze. Przełknąłem ślinę i kontynuowałem:

 

Czytelniku,

 

Dziękuję, że wykonałeś wszystko, o co Cię poproszono. Być może udało Ci się ocalić ludzkie życie.

 

Proszę, strzeż nas swoją obecnością do końca. Szczęśliwego lub nie. Szczególnie, w chwilach najgorszego zagrożenia, Twoja uwaga będzie bezcennym darem. To Ty utrzymujesz cienką nić kontaktu między mną a książką. Dawaj pokarm mojej nadziei, że nie stracę przyjaznej duszy na tym świecie.

 

Oddany, 

A.U.Tor

 

Więc ktoś, gdzieś tam, daleko też czytał, a właściwe, pisał i tylko dzięki nam ta komunikacja a mogła istnieć.

 

— Dziwna ta książka. Nie możemy czytać jakiejś innej?

 

— Nie — krzyknęliśmy w jednej chwili ja, Renate i Momo. Aż się zdziwiłem. Tak jednomyślni to jeszcze nigdy nie byliśmy.

 

— Nie możemy ich tak zostawić — wyjaśniła dziewczynka.

 

— Ale to takie nudne. Nic się tam nie dzieje.

 

W chwili, gdy to powiedział, na sąsiedniej stronie pojawił się dziwny, szary symbol. Jakby logo, podpisane: Excelsior. Zdaje się, że to słowo pojawiło się w tekście listu.

 

Przewróciłem kartkę i z niemałą radością zobaczyłem równe rzędy tekstu. Nad nimi górował tytuł, od którego szybciej zabiło mi serce. Nareszcie!

 

Wstęp

_ _ _ _

Nieustannie dręczą mnie obawy przed tym, że ta rodzinna przygoda (przy takim tempie) zakończy się gdzieś w styczniu (jest 16. rozdziałów - opowieść jest już w całości napisana). Co z tym począć?

 

Oczywiście, w piątek był szczególnie szczęśliwy dzień. Na tyle szczęśliwy, że sprawiał idealne warunki na przedstawienie Pani Detektyw. Niestety, szanowna osoba pisząca postanowiła zrezygnować z zabrania ze sobą dużego urządzenia mobilnego, na rzecz odpowiedniej ilości lektur...

Będzie tego. Miłego Poniedziałku,

 

PS. Ah, oczywiście jest jeszcze wspomniane logo:

 

 

Tagi:
#kartkiluzem
niedziela, 8 sierpnia 2021

Kartki luzem (3)

List w butelce, list w książce

 

R3

Bo gdzieżby to był koniec tej wariackiej historii

 

Rano, gdy tylko się obudziłem, a dwa małe nicponie jeszcze nie zaczęły po mnie skakać, wahałem się, czy nie zadzwonić do Diany. Może nie powinienem zawracać jej głowy każdą drobnostką. Nigdy nie ma mi tego za złe, a to sprawa raczej dla niej. Z drugiej strony, ma sporo swoich własnych problemów.

 

— Tato, co właściwie stało się, gdy chłopiec zszedł ze statku?

 

Pytanie córki zbiło mnie z tropu. Sam nie pamiętałem. Nie pamiętałem, a nigdy nie zapomniałem, o czym czytałem. To się po prostu nie zdarzało.

 

— Zaraz zobaczymy. Przyniesiesz książkę tutaj?

 

Albo to przypadek zaniku pamięci, albo zapowiedź kolejnych kłopotów. Zacząłem czuć w kościach, że to nie koniec. Pytanie, kiedy mnie dopadną.

 

— Nie mogę jej znaleźć.

 

Oho. Wykrakałem.

 

— Zostawiłem ją na stoliku, na innych książkach.

 

Po chwili dziewczynka wbiegła do pokoju z zupełnie odmiennym przedmiotem. Zamiast kolorowej, cienkiej książeczki miała w ręku gruby tom oprawiony w brązowy materiał. Wolumin o pożółkłych kartkach, pachnący słoną wodą i starością. Takiej książki nie mieliśmy ze sobą.

 

— Ta była na wierzchu a innej nie mogłam znaleźć.

 

Byłem już na nogach, przy córce i z przerażaniem przyglądałem się dziwnemu zjawisku. W końcu, nie mogąc w to uwierzyć, sam przeszukałem pokój. Po książce, którą czytałem dzieciom wieczorem, nie było śladu. Właściwie, nie było dowodu, że w ogóle istniała.

 

A więc jednak. Znowu się zaczęło. Pozostaje tylko usiąść i czytać.

 

— Tato, wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha — zauważył Stan. — Na pewno, jeśli zawołamy, to książka się znajdzie.

 

Myślę, że nie można wykluczyć, że ona się znalazła. Prawdopodobnie to właśnie ją trzymałem w rękach, tylko ona nie była już sobą.

Głośno przełknąłem ślinę. Jak wytłumaczyć tym szkrabom, że teraz wszyscy zostaniemy zablokowani przez przymus czytania? Opowieść pochłonie nas do reszty aż do samego końca:

 

— Chyba musimy to przeczytać. Nasza książka na pewno sama się znajdzie.

 

Na końcu tej przygody. Mam taką nadzieję.

 

— W tej historii? — nie dowierzała Momo. — To musiałyby być czary, a magia nie istnieje. To tylko fikcja.

 

Też tak sądziłem, zanim moje życie kilkakrotnie nie przekoziołkowało. Szkoda, że teraz dzieciakom, tak samo jak kiedyś mnie, Errata nie może tego wyjaśnić. Byłoby jej prościej. Już się na tym zna i ma na to swoje sposoby. Bierze twoje zdroworozsądkowe postrzeganie świata i zgniata je w imadle rzeczywistości i faktów. Przestajesz wiedzieć cokolwiek. Ba, wiesz, że nic nie wiesz.

 

— A jeśli to zaczarowana książka? Chcę koniecznie poznać zaczarowaną książkę. — Chłopiec z pełnego rozpędu wpadł na mnie jak mały zawodnik sumo, a ja upadłem na budzącą się właśnie żonę. — Czytaj. Czytaj.

 

— Elinor! — krzyknęła. — Co wam wszystkim odbiło?

 

Nawet gdybym znalazł odpowiednie słowa, w które zdołałaby uwierzyć, nie prześcignąłbym syna. On miał na to swoje własne, przerażająco szczere zdanie:

 

— Mamy magiczną książkę!

 

To zdecydowanie świetne usprawiedliwienie. Na pewno zadziałałoby w każdym przypadku. Nawet braku pracy domowej.

 

— Dobrze. Nie ma czegoś takiego jak magiczne książki.

 

Wyraźne sięgała górnej granicy panowania nad frustracją. Nie taką zwyczajną. Taką wakacyjno-niedospano-ekstremalną. To się może bardzo źle skończyć. Powinienem ją jakoś uspokoić.

 

— To nic... — zdołałem z siebie wydusić, zanim weszła mi w słowo:

 

— Dość. Wszyscy troje macie szlaban na czytanie. Do końca wyjazdu.

 

No i klops. Skoro Renate posunęła się do czegoś takiego, to jest źle.

 

— Ale mamo. — Momo najwyraźniej, podobnie jak ja, zaczęła orientować się w sytuacji. — Ja nie zasnę, jeśli mi nie poczytacie mi na dobranoc.

 

— A ja nie wyjdę z pokoju. — Skrzyżował ręce na piersi Stan. — I będę krzyczeć.

 

Są dzieciaki, które non stop siedzą w komórkach, telewizji i Internecie. Moje maluchy wertują wszystkie książki, które znajdą w domu (co bywa czasem kłopotliwe), ale najbardziej cenią czytanie na głos. Skąd one to mają? Mniejsza, byle by z tego nie wyrosły.

 

— Proszę, nie przeżyję bez czytania.

 

Ostatecznie, błagalny wzrok mojej córki łamie moją żonę. Dosłownie łamie, bo Renate wzdycha:

 

— Ja wam poczytam. Ale ta książka nie jest magiczna.

 

Mamy z synem inne zdanie na ten temat i wymieniamy się porozumiewawczymi uśmiechami. Skoro książka sprawiła, że ona będzie czytać, to bez wątpienia jest magiczna.

 

— Teraz?

 

— Tylko fragmencik. A ty, Elinor, przygotuj śniadanie.

 

Prawie nie zasalutowałem, widząc jak dzieciaki układają się obok mamy, która otwiera nową lekturę. Jej mina mówiła sama za siebie: czar zaczyna działać.

 

Witaj, Straczeńcze,

 

Dzięki Tobie, Twojej odwadze i myślom mogę nadać tej wiadomości fizyczny kształt. Cienki pomost, jaki wytworzył między nami autor, musi posłużyć jeszcze raz. Tym razem, do zupełnie innej formy komunikacji.

 

Proszę, nie porzucaj mnie. Jesteś moją ostatnią nadzieją. Jedynym otwartym sercem, na jakie udało mi się trafić. Towarzysz mi. Tylko tak możesz mi pomóc.

 

Na zawsze,

 

Zastanawiałem się, czy to przez ten gryzący sok, czy naprawdę mogłem płakać. Przetarłem oczy, odkładając nóż i to nie był zbyt trafny pomysł. Poczułem mocne pieczenie.

 

— Jakie to smutne — stwierdził mały. — Nie możemy tak zostawić tej opowieści. Będzie płakać tak, jak teraz tata.

 

To cebula — usprawiedliwiłem się. Strasznie ciążył mi wzrok mojej rodziny.

 

— Czytaj jeszcze, mamo. Chcę wiedzieć, co stanie się dalej. Proszę.

 

Zaklęcie musiało zadziałać i na nią. Przewróciła kartkę, poprawiła się na posłaniu, a potem kontynuowała:

 

Alanie,

 

tak strasznie się boję. Bardziej niż zwykle, bo książki nie wycinały mi takich numerów. Pozwalały się grzecznie poznać, przestudiować i kulturalnie odpoczywały na półce. Takie ich towarzystwo było o tyle znośne, że można się było zbyt mocno przywiązać.

 

Może to wszystko wina tego przywiązania. Coś poszło nie tak, bo gdy podarowałeś mi swój najnowszy rękopis (ten, który zleciłeś mi oprawić w brązowy materiał) ... Oh, Alanie! To wprost nie do pomyślenia, że można być tak paskudnie porwanym. Porwanym przez książkę w biały dzień.

 

Renate przerwała na chwilę, by na mnie spojrzeć. Chyba zaczynało przypominać jej się ostatnie trzydzieści razy, kiedy mówiłem jej, co mnie spotkało, i że wcale nie piłem i nic nie brałem. Byłem zupełnie trzeźwy i sam nie mogłem dać temu wiary.

 

— To na pewno ktoś zmyślił — jęknął Stan.

 

— Dlaczego tak myślisz? — zapytałem.

 

— Bo książki nie są aż tak niebezpieczne. Gdyby były, ciocia Diana by nas przed nimi ostrzegła.

 

Nie wiem, co teraz począć. Mam nadzieję, że jakimś cudem, dzięki uprzejmości kogoś z zewnątrz, otrzymasz tę wiadomość. Proszę, zaopiekuj się moim niemal nieodłącznym Luckym i nie zapomnij zadzwonić do lekarza. Przykro mi, że nie będę przy Tobie, gdy otrzymasz wyniki.

 

Tyle mogę powiedzieć Ci, póki jeszcze żyję. Nie wiem, jakie przygody przygotowałeś w tej opowieści i mam nadzieję, że wszystko nie skończy się w smutny sposób.

 

Przekaż siostrze moje pozdrowienia, na wypadek, gdyby nie było dla mnie ratunku.

 

Na zawsze, z wyrazami szacunku,

 

— Jaka śliczna ilustracja.

 

Poczułem się zmuszony ją zobaczyć. Musiałem aż zignorować palącą się jajecznicę i pochylić nad rysunkiem.

 

Przedstawiał skupisko szmat i materiałów wciśnięte w półkę, między książkami. Z tego skupiska wystawała dłoń dzierżąca pióro. Atrament rozlewał się po kartce, a słabe światło dawało okropne warunki do pisania, ale postać tkwiła pochylona nad papierem. Dziwne. Im dłużej na nią patrzyłem, tym bardziej nie chciałem w to wierzyć. Oto ręka trzymająca przyrząd do pisania zaczęła się poruszać a cały obraz miarowo bujać, jakby kołysać na falach. Wizerunek zrobił się zaskakująco rzeczywisty. Poczułem nawet zapach starego papieru i wilgoci.

 

— Słyszysz? — szepnąłem pod wpływem jakiejś niezrozumiałej potrzeby. — Nie ma czego się bać. Jesteśmy z tobą.

 

Nikt z mojej rodziny nie usłyszał tego, co mówiłem, choć byli znacznie bliżej. Nikt z nich też nie zauważył, że ilustracja gwałtowniej się poruszyła. Ten ktoś musiał mnie usłyszeć.

____

Tagi:
#kartkiluzem
niedziela, 1 sierpnia 2021

Kartki luzem (2)

Zanim przejdziemy dalej. 

 

Pamiętamy:

17.00, 01.08.1944 r.

 

Nie zapomnimy (a jak zapomnieliśmy, to sobie przypomnimy):

Wysłuchane? W takim razie zapraszamy:

 

 

List w butelce, list w książące

R2.

w którym tajemnica się wyjaśnia (a jak!)

 

Renate zrobiła się wyjątkowo podejrzliwa, gdy postawiłem zalakowaną butelkę na stole. Właściwie, zrobiła się wtedy skrajnie podejrzliwa, bo większość dnia, na spółkę z dziećmi nie mogłem usiedzieć w miejscu. Długa wstrzemięźliwość od możliwości otwarcia tajemniczego przedmiotu doprowadziła moją ciekawość do przerażająco niebezpiecznego stanu nadmiaru ekscytacji.

 

— Wyłowiliście to z morza — zaczęła moja żona. — I macie zamiar to otworzyć? Tutaj?

 

Przestałem gorączkowo majstrować nożem przy pieczęci. To nie był przecież zły pomysł. W środku był tylko papier. Nie spodziewałem się tam raczej złych dżinów, śmiercionośnych zarazków czy przekleństw. Chyba.

 

— Po namyśle…

 

— Tato, obiecałeś. — Natychmiast moje wątpliwości rozwiała córka. — To zwykły list.

 

Czyli zostałem bez wyjścia tak, jak moja kobieta. Skoro za otwarciem tego eksponatu tak gorliwie opowiadały się dzieci, żadne z nas nie będzie miało nawet kontrargumentu.

 

— Dobrze. — Renate uniosła ręce w geście rezygnacji. — Otwierajcie ten skarb, tylko nie róbcie bałaganu.

 

To akurat było trudne. Kawałki laku posypały się ze stołu prosto na wykładzinę, zanim jeszcze zdążyłem pozbyć się korka od butelki. W połączeniu z nagrzanym powietrzem mogłem się spodziewać, że zostaną w tym pokoju na dość długo. Może nawet kilka lat.

 

— Co tam jest?

 

— Kartka — mruknąłem, wyciągając kawałek papieru. Tego można było się spodziewać, skoro szkło było przeźroczyste.

 

To jednocześnie rozczarowujące i ekscytujące. Od papieru zaczęły się wszystkie moje przygody. Konkretniej, od książki. Całego sklepu książek i jednej Erraty. Nie zdziwiłbym się, jeśli i w tym maczałaby palce.

 

— Ale co jest na papierze? — Mały uwiesił mi się na ramieniu. — Przeczytaj, przeczytaj!

 

Czy w takim razie miałem inne wyjście? Skupiłem się na lekko pożółkłych kartkach i czarnym tekście:

 

Dzięki Bogu ktoś znalazł tę wiadomość.

 

Przerwałem na wpół zaintrygowany i zaskoczony. List czy nie list, miał być znaleziony. Ktoś wiedział albo przynajmniej miał nadzieję, że do kogoś ta wiadomość trafi.

 

— Tato, co jest dalej!

 

Przebrnąłem przez tekst bardzo pobieżnie i miałem ochotę skłamać. Po prostu wmówić dzieciakom, że nie ma tam nic, bo to wyglądało, na dość osobistą wiadomość.

 

— Tato? — Dziewczynka złapała kawałek papieru i czytała dalej sama. Zamknąłem oczy, przywołując w pamięci każdy zawijas czarnego atramentu na chropowatym podłożu.

 

Dzięki Bogu ktoś znalazł tę wiadomość.

 

Od razu muszę zaznaczyć, że nie jestem rozbitkiem i nie potrzebuję pomocy. Przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej ktoś zwyczajny może mi ją zapewnić. To, niestety, nieco bardziej skomplikowane. Wyjaśnię to, gdy tylko znajdę odpowiednie słowa. Na tę chwilę muszę Cię poprosić, nie, błagać, byś, Drogi Czytelniku, włożył ten list po przeczytaniu mojej historii do książki. Tylko w ten sposób będziesz mi w stanie pomóc.

 

To, kim jestem, nie wydaje się aż tak istotne. Znacznie bardziej nurtuje to, co się ze mną stało. Nawet nie wiem, kogo za to obwiniać. W końcu zdarzało mi się otwierać książki, dziesiątki tomów, notesów, manuskryptów i innych papierowych tworów a coś takiego się nie zdarzyło. Żaden z nich, nigdy…

 

Mnie nie wciągnął do środka — doczytała po dłuższej chwili Momo. — Dosłownie. Wystarczyła sekunda, żeby znaleźć się w książce.

 

Zabrałem jej wiadomość. Ktoś został porwany w fabułę. W sam środek utworu.

 

Powoli docierało do mnie to, co było przede mną. Coś, co było dowodem szalonej fantazji lub poważnych tarapatów. To coś, czym powinna się zająć Diana. Przecież dla niej przebywanie okolicach książek to nie jest problem.

 

— Myślę, że to jakiś głupi żart. — Kobieta spojrzała z politowaniem na moją, prawdopodobnie bladnącą twarz.

 

No tak, nie ważne, ile razy mówiłem jej o tym, co spotkało mnie, zanim znów się spotkaliśmy po latach, nie chciała mi wierzyć. Cóż, ciężko dać wiarę, gdy mówi się o znikających w książkach istotach, półwilkach, postaciach z literatury a najbardziej teorii, że rośliny mogą mówić. W końcu przejadło mi się tłumaczenie, kim są Erraty i dlaczego mama zawsze traktuje Stanisława, jakby był jej niedożywionym synkiem, a on nie ma nic przeciwko. Nie sposób też w nieskończoność unikać sklepu „Książki i Kwiaty”. Skoro moja żona nie potrafi zaakceptować prawdy, to nie powinien jej na nią narażać. A nóż zdarzy się coś, czego nikt nie będzie w stanie wyjaśnić.

 

— Ja bym na wszelki wypadek schowała tę kartkę do książki. Może to pomoże.

 

Wbiłem wzrok w kilka pierwszych linijek tekstu. Wszystko jest przecież możliwe. To, co nie jest możliwe i tak się dzieje.

 

— Elinor, nie będziesz nabierał się chyba na jakieś głupie żarty. Zdaje się, że jesteś dorosły.

 

Mówiła to za każdym razem, gdy chciała przeforsować swoją prawdę. Właściwie, gdy nie chciała wierzyć w to całe szaleństwo. To ja powinienem przemówić jej do rozumu. Prawda była po mojej stronie.

 

— Ja to zrobię. Włożymy ją do książki, którą czytasz nam na dobranoc. Będzie jej tam ciepło. — Stan chyba okazał się największym rozsądkiem. — Musiała zmarznąć tak długo pływając w butelce.

 

Nie mogę się nadziwić tej empatii mojego syna w stosunku do martwych przedmiotów. Skąd on się tego nabawił? To aż dziwnie nierealne.

 

— Właśnie. Poczytaj nam, tato. Prosimy.

 

Bardzo zgodnie udało im się wypowiedzieć to zaklęcie. Nie było tak magiczne, jak zapamiętałem. Kiedyś potrafiło teleportować lub zrzucać książki z półek a teraz ograniczało się jedynie do zmiękczania mojego serca. Bardzo skutecznego zmiękczania, bo nigdy nie potrafiłem odmówić.

 

— Ale macie ubrać się w piżamy i umyć zęby — uśmiechnąłem się.

 

— Tak jest, kapitanie!

 

Kiedy cała hałastra znalazła się w łóżkach, usiadłem między posłaniami, by przeczytać dzisiejszy fragment. Zawsze to był najbardziej magiczny moment dnia. Chyba całą trójką czekaliśmy na niego z niecierpliwością.

 

Momo zasnęła dość szybko, ale Stan postanowił walczyć ze zmęczeniem, by jeszcze mnie zestrofować:

 

— Tylko nie zapomnij o liście. Nie chcę, żeby się przeziębił.

 

Z rozbawieniem, czując na sobie uważne spojrzenie syna, włożyłem papier pomiędzy strony lektury i życzyłem wszystkim dobrej nocy. Nawet widomości. Ostatecznie, wyszedłem z wprawy mówienia do książek.

____

Tagi:
#kartkiluzem
niedziela, 25 lipca 2021

Kartki luzem (1)

List w butelce, list w książce (Rob.: List w butelce)

 

R1.

W którym, jak zwykle ściągam na siebie kłopoty. Z własnej winy.

 

Jakby to powiedzieć… Miałem już do czynienia z różnymi dziwacznymi przypadkami, od kiedy poznałem Dianę i przekroczyłem próg sklepu „Książki i Kwiaty”, ale nie mogłem sądzić, że te osobliwości dopadną mnie akurat tu. Na wakacjach.

 

Bo przecież trzydniowy pobyt był sympatycznie znośny. Padało tylko jeden dzień, słońce nie wypaliło dziury w dachu, a dzieciaki aż tak nie rozrabiały. Właściwie, były grzeczniejsze niż zwykle. Żadnych walk o dominację przy jedzeniu, kłótni o każdej porze czy maltretowania rodziców nad ranem, bo jeszcze się nie podnieśli. Na dobrą sprawę: żyć, nie umierać.

 

— Tato, tato, zobacz. — Stan usiłował prześcignąć swoją starszą siostrę. Oboje od jakiegoś czasu starali się dokopać do wnętrza ziemi, ale skończyli na półmetrowym dole, który zalała woda. Potem mały się rozpłakał, a przedsiębiorcza dziewczynka zrobiła kamienne wały chroniące dziurę.

 

— Tato, to musi być prawdziwy skarb — krzyknęła Momo. Miała w ręku stara, oblepioną piaskiem szklaną butelkę z masywnym korkiem. To z pewnością był regularny śmieć.

 

Kiedy eksponat trafił do mnie, porzuciłem rozważania, by go wyrzucić. Przedmiot był znacznie bardziej fascynujący, bo w środku coś ciszo szemrało przy potrząśnięciu. Jakby kartka. Papier musiał oznaczać tajemnicę, a tajemnicy nie mogłem się już oprzeć.

 

— To pewnie list w butelce — orzekłem.

 

— Skoro to list, to nie powinniśmy go czytać.

 

— Nie! To musi być list od rozbitka. Może on potrzebuje pomocy. — Mój syn z zasady wolał reprezentować inne zdanie niż jego siostra. Do tego, wchodził w ten głośny wiek, gdy porozumiewał się niemal wyłącznie pełnym entuzjazmu krzykiem. Specjalista stwierdził, że to normalne.

 

— A jeśli to list miłosny?

 

— Na pewno ktoś potrzebuje pomocy!

 

— Wcale nie! — Momo musiały wyczerpać się argumenty. Skrzyżowała ręce na piersi i pokazała oponentowi język. Braciszek postanowił nie być jej dłużny:

 

— Wcale tak!

 

Moja żona, matka moich dzieci, popatrzyła na mnie z dezaprobatą. Mimo tego, że była w okularach przeciwsłonecznych wiedziałem, że udziela mi reprymendy. Mówiła wprost:

 

Eli, teraz ty pilnujesz dzieci, zrób coś.

 

— Może otworzymy tę butelkę i przekonamy się, co jest w środku? Jeśli to będzie coś osobistego, to zakorkujemy ją z powrotem.

 

Przydały się moje umiejętności dyplomatyczne, bo propozycja przypadła dzieciom do gustu. Rzadko udawało mi się tak łatwo ich pogodzić. Czasem potrafiły dąsać się na siebie kilka dobrych godzin. Co gorsze, wciągały w to mnie.

 

Chwyciłem za korek. Nie ważne jak dużą siłę do tego przykładałem to uparte coś ani drgnęło. Nawet inny chwyt nic nie dał. Na ręku została mi jeszcze jakieś tłuste coś. Lak. Cała górna część szyjki butelki została zapieczętowana.

 

W tym miejscu, prawdopodobnie, powinienem sobie odpuścić. Skoro ktoś tak nastarał się, by zabezpieczyć butelkę, to raczej nie był rozbitkiem. Musiał nie być w niebezpieczeństwie, choć, z drugiej strony, obiecałem coś dzieciom. Na pewno znajdę jakąś sensowną wymówkę. Nie od dzisiaj jestem rodzicem:

 

— Przykro mi. Jest zamknięte. Odnieście ją tam, gdzie ją znaleźliście.

 

Może przez jakiś czas dzieciaki będą miały mi to za złe. Może nawet obraża się na jakiś czas, a przynajmniej zrobi to Stan. Jemu najbardziej zależało na otworzeniu znaleziska.

 

Pech chciał, że w chwili, gdy mały dziarsko rzucił w piasek przedmiot, akurat patrzył na nas ratownik. Bez skrupułów zostałem pouczony, jako najbliżej siedzący dorosły, że śmieci z plaży trzeba ze sobą zabrać. Szczególnie gdy są nasze i opcjonalnie, jeśli nasze nie są.

 

Najwyraźniej wkopałem się z tą butelką. Będziemy zdani na siebie aż do kosza na śmieci.

 

— Możemy zabrać ją do hotelu i tam otworzyć.

 

A więc jeszcze dłużej. Dobrze, przynajmniej będzie o jedną, przeklętą butelkę w morzu mniej. Właściwie, to nie jest głupi pomysł.

 

Opłukałem znalezisko i schowałem je do plecaka. Zajęło miejsce plastikowej torebki, którą przygotowałem na różnorakie skarby. Nie miałem zamiaru nosić w ręku dziesiątek muszelek i ciekawych kamieni. Pierwotnie. Teraz miała mi posłużyć na coś zupełnie innego:

 

— Słuchajcie. Skoro już znaleźliśmy jeden skarb, poszukajmy innych. Pozbieramy wszystko, czego nie powinno być na plaży.

 

Zabawa była przednia. Napełnialiśmy siatkę niesamowitymi znaleziskami. Były pety, folie, butelki, nieparzyste klapki, papierowe opakowania po frytkach, zabawki i kilka rzeczy, których przeznaczenia nie mogłem dzieciom wyjaśnić. Los mógłby mi podrzucić jakiś nóż albo scyzoryk, ale tego nie chciał. Zamiast tego zbieraliśmy więcej śmieci.

 

— Tato, dlaczego ciocia Diana i wujek Stanisław nie chcieli z nami jechać?

 

Czasem umyka mi, jak dobry kontakt dzieci mają z przyszywanym wujostwem. Szczególnie Momo uwielbia, gdy ta dwójka wpada na obiad lub my wpadamy do nich. Tym ciężej wytłumaczyć mi, że wszyscy nie możemy mieszkać w jednym domu. Diana i Stanisław mają swoje własne zajęcia, które przerastają moje myślenie. Przerastają myślenie każdego, zwyczajnego człowieka.

 

— A mi ciocia Diana powiedziała, że przyjedzie, gdy tylko będzie mogła zostawić sklep pod dobrą opieką. Biedny sklep, musi być bardzo chory. — Stan umieścił w plastikowej torbie starą pieluchę.

 

Tego mi nie mówiła. Ma dobry z dziećmi, ale to ja wiem, kim jest. Kim są ona i Stanisław. W końcu trochę we troje przeszliśmy.

 

— Niby kiedy? — Córka uprzedziła moje pytanie.

 

— Dzisiaj rano — wyszczerzył zęby dumnie, a potem spuścił wzrok. — Odebrałem telefon taty i było mi wstyd. Więc nie powiedziałem.

 

— Nie rób tego więcej. To mógł być ktoś obcy.

 

Nawet mnie moje upomnienie nie przekonało. Czasem nie miałem serca się gniewać na kogokolwiek.

 

— To na pewno była ciocia Diana, ale obiecuję, że już nigdy tego nie zrobię.

 

Zawsze zastanawia mnie jak mały spamiętuje te wszystkie obietnice. Już od początku wakacji złożył ich przynajmniej kilkanaście, i kilka zdążył złamać. Właściwie, zdążyłem się w nich pogubić.

 

Podobnie, przestałem liczyć plastikowe nakrętki, które trafiały do torebki. Musiała nam się trafić wyjątkowo brudna plaża.

 

— Dużo tego.

 

— Baaaaardzo dużo skarbów. Ale ja nadal chcę wiedzieć, co jest w butelce.

 

Właściwie, ja też.

 

Odnosząc śmieci, zapytałem ratownika o nóż. Zapewne przez krótką chwilę zastanawiał się po co mi to narzędzie. Koniec końców zgodził mi się go użyczyć, jednak perspektywa otwierania znaleziska bez dzieciaków wydał mi się nie fair. Podziękowałem za dobre chęci.

Dziś wieczorem na pewno tajemnica się wyjaśni.

 

___

Powiem, że wejście w rolę ojca jest dla osoby piszącej wyzwaniem. Jeśli wychodzi mało realistyczne, to przepraszamy (przepraszam, albo cokolwiek). To po pierwsze.

 

Jeśli nie uda się trwale do tego zniechęcić to w miarę regularnie będą pojawiać się kolejne części tej historii (idzie całkiem sprawnie, tylko walka z Mistrzynią Milczenia zajmuje osobie piszącej trochę czasu). Na podobnej zasadzie w (bodajże) poprzednim roku pojawiała się Biblioteka pod Pegazem (została skrzętnie usunięta, ja zwykle i większość). To po drugie.

 

Nadal nawiedza mnie wrażenie, że przesadzam z częstotliwością i ilością wrzucania tu treści. Jest aż tak źle, czy to jeden z tych złowieszczych podszeptów wewnętrznej mąciwody? Mam nawet mieszane uczucia co do tego, czy ktoś dociera do tej ostatniej linijki, czy przewija bez czytania. Tak…

 

No mniejsza, dziękuję.

 

Miłego dnia,

n

Tagi:
#kartkiluzem
niedziela, 18 lipca 2021

Na marginesie (3,5)

...Do trzech i pół razy sztuka. Nie, to nie tak leciało.

Sinusoidalnie zmienna pogoda indykuje sinusoidalne zmiany humoru. Tyle, że wartościami max. i min. Jest tu oscylacja osobowości między załamanym romantykiem a żyjącym na sztucznym haju pozytywistą. Nah...nadal brzmi to zbyt kaszkowato (dobra, nemo, wypad z kuchni, bo zaraz wymyślisz nowy, spożywczy język).

 

Pozostając w temacie spożywczym. Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze osoba pisząca miała pozytywistyczne mniemanie o sobie powstało właśnie to. To, znaczy się, kilka dopisanych scen z życia inspirowanych filmem Dzień świra. A te k*, p* itp. są potrzebne, a nawet konieczne. Ale to za chwilę.

 

Ponieważ ciężko wybrać pomiędzy jednym a drugim fragmentem, szczególnie, gdy nagle głowa zaczęła się dawać we znaki a w betonowym klocu obok uruchomił się irytujący alarm. To będą dwa. No tak, ten krótszy dla zmęczonych tekstem, reszta dla zainteresowanych. Z resztą, staram się, by zakończenia były szczególnie specjalne (jak w Strzępkach, którym zazwyczaj mało osób daje szansę (jest w ogóle sens rozważać wstawienie tu linku do opowieści?).

 

Scena I

Supermarket.

 

Pełne półki, na około żywej duszy. Idę sobie wydłuż alei. Jak król. W tanim supermarkecie.

 

Chleb pszenny, żytni, biały, razowy, wieloziarnisty. Ja p*! Kogo to obchodzi czy jest bez konserwantów, bez barwników i jakim do jasnej ch* cudem chleb ma zawierać kawałki desek drewnianych lub mięsa?

 

Rzucam chleb do koszyka. Po namyśle wyjmuję go stamtąd, całuję i z czułością kładę z powrotem.

 

Jednak chleb to chleb. Szacunek mu się należy.

 

Podnoszę wzrok napotykając zdegustowane spojrzenie jakiejś baby. Mam ochotę pokazać jej język. Wytrzeszczam tylko oczy.

 

Czego?

 

Wraca do swoich spraw. Tymczasem się zaczyna. Wiem, co on zamierza. Zawsze to robią. Odchodzę do bułek a jakiś typ patrzy mi przez ramię.

 

Cały sklep pusty, ja p* a ten musi stać akurat tu.

 

Dyszy mi na kark jak jakiś psychol. Odsuwam się, a on robi to samo. Tylko jedno przechodzi przez myśl:

 

Ja p*, ja p*... Zawsze się taki znajdzie.

 

Rozglądam się na boki. Na horyzoncie nadchodzi cała horda ludzi. Z piszczącymi koszykami, rozmawiający przez telefon, drący się, rozmawiający tymi piskliwymi głosikami... Oni wszyscy przepychają się przede mnie, za mnie. Tratują mnie. Oddychać! Oddychać! Przebijam się przez tłum. Ludzie się rozchodzą.

 

To już k* nie ma innych miejsc w tym p* sklepie. Co to ma być? Instynkt stadny?

 

Zostaję sam. Sam z tym koszykiem, chlebem i pustymi półkami. Szarańcza. Po prostu szarańcza. Sprawdzam, czy cięgle mam portfel.

 

 

Paradoksalnie, Mistrzyni Milczenia, jest opowieścią, która powinna zwiastować zakończenie „kariery" osoby piszącej. To postacie, które towarzyszyły jej całe twórcze życie i nadal nie potrafią jej opuścić. Był nawet czas, gdy była bardziej nimi niż sobą, co nie jest raczej dziwne. Pisanie pozwalało mi przetrwać to, co serwowało mi społeczeństwo i własne obawy. Tak naprawdę, bohaterkę ukształtowały różne postacie, ale chyba najwięcej wnieśli James Bond i Alex Rider (od razu wiadomo, o czym to jest, prawda). Nie każę czytać. Ten błędny rycerz będzie walczył o swoje, bez względu na to, czy ktoś zechce ją wysłuchać, czy nie.

 

I

Policzek.

 

Nigdy nie dają się człowiekowi normalnie obudzić. Nie chcą być budzikiem, który można zignorować i jeszcze wybierają tą ukochaną przez służby specjalne godzinę trzecią rano. W efekcie nie wstajesz. Zostajesz brutalnie wyrwany z rozkosznych objęć Morfeusza. A ten to potrafi rozpieszczać.

Znowu policzek. Tym razem zadany mokrą, zwiniętą szmatą. Dźwięk samego plaśnięcia sprawia ból, a co dopiero uderzenie w piekącą już skórę twarzy. Trudno się nadziwić ich delikatności. Ba, finezji. W niektórych więzieniach zamachują się tym, od czego z miejsca traci się część zębów i przytomność. Tak, tu jest jeszcze omal luksusowo.

 

— Green? — pyta, odchylając moją głowę do tyłu za związane włosy.

 

Zwykło się wmawiać żołnierzom, że ich przeciwnicy nie są ludźmi. Wtedy jest łatwiej do nich strzelać, łamać karki czy upadlać. Ja wolę odrzucić tę praktykę. Mój przeciwnik bez wątpienia jest człowiekiem i może mu, co najwyżej brakować empatii. Nie jest w tym osamotniony. W sumie jest nas troje.

 

Drugi typ, istna kopia pierwszego, łypiący wzrokiem mięśniak bez wyraźnej indywidualności, stoi dalej. W komiczny sposób próbuje oślepić mnie lampką biurkową, odwracając klosz. To raczej nie jest miejsce dla nich. Powinni lać się z innymi, podobnymi sobie w ciemnym zaułku.

 

Gość przy oświetleniu wyraźnie podziela mój pogląd. Głód w jego wzroku utwierdza mnie, w przekonaniu, że chce dołączyć do swojego ziomka. Chyba nawet we dwójkę nie daliby rady przekonać mnie do mówienia. Ciekawe, który raz pozwalają im maltretować człowieka? Może chodzi bardziej o to, że jestem kobietą? Widać, że od płci przeciwnej nie wymagają wiele.

 

Snop światła w końcu uderza mnie po oczach, dlatego kieruję wzrok na pustą ścianę, pogrążonego w półmroku pomieszczenia. Mogę marzyć, że kryję się właśnie tam, poza zasięgiem wzroku i obserwuje to z rozbawieniem. W tym miejscu też mi do śmiechu.

 

Banda amatorów.

 

Główny aktor tego przedstawienia podąża w stronę sceny. Garnitur, lakierki ze skóry naturalnej z kauczukową podeszwą, naturalne. On sam pociąga nosem, idzie szybko, jest podniecony. Odbieram te wszystkie informacje w formie odpowiednich dźwięków. Po jakimś czasie niektóre umiejętności przychodzą bardzo łatwo.

 

Nie pomyliłam się. Jest zgarbiony, podekscytowany, ubrany w luksusowy komplet i równie ekskluzywne buty. Przypomina Richarda Gibsona w roli Herr Flicka, ale nie kuleje. W cieniu jego kapelusza połyskują tylko niewielkie punkty białek oczu i wybielane zęby. Gdyby nie osłonił ich przed światłem, pewnie zaczęłyby razić.

 

— Chłopcy, dość zabawy.

 

„Chłopcy" zdawali się być zasmuceni tym obrotem sprawy. Oh nie! Nie będą mogli czerpać chorej satysfakcji ze znęcania się nad żywą istotą. Z wielkim bólem dają mi spokój. Przynajmniej są posłuszni.

 

— Kim ty w ogóle jesteś, Green?

 

Wzruszam ramionami, znów pochylając głowę, by zapaść w sen. Pierwszy psycholog, który postanowił zadać mi to pytanie, wylądował w psychiatryku. Miałam cztery lata i jedyne, co zrobiłam to opowiedzenie mu bez pięknych frazesów o swoim życiu. Musiał być słabszy psychicznie, ale mając tę sytuację na uwadze nigdy więcej nie narażałam żadnego psychologa na nic takiego. Terapie nic nie wnosiły: oni mówili, ja grzecznie potakiwałam. Trochę tak jak teraz, z tym, że staram się nie reagować, a on ciągle mówi:

 

— Mam zawołać chłopców?

 

Zmuszenie się, by spojrzeć na niego lekko, unosząc jedną brew nie wymaga ode mnie zbyt wiele. Robię to z wewnętrzną satysfakcją i radością. Niestety, na resztę jest jeszcze za wcześnie. Jeszcze kilka godzin muszę grać na czas.

 

— Będziesz ze mną w ogóle rozmawiać, w ogóle?

 

Prawdopodobnie w ogóle. Co za typ! Jak długo trzeba milczeć, by zrozumiał?

 

Ignoruję go, zapadając w półsen. To przydatna umiejętność: regenerujesz się i odbierasz otoczenie jednocześnie, choć nie w pełni. Zawsze coś się zyskuje, a coś traci.

 

— Masz męża, prawda? — W jego głosie zaczynają się pojawiać nuty desperacji. Z jego strony, to rozsądny manewr.

 

Nie mam. Istnieje człowiek, którego nazywam mężem. Tak, braliśmy ślub, wybrał mnie i nazwał swoją kobietą. To wszystko prawda, ale z jakiegoś powodu nie potrafię określić go mianem „swojego". Jakoś razi mnie takie przypisywanie człowieka. Nie jesteśmy niewolnikami, każda istota jest przecież wolna.

 

— Green to nie twoje obecne nazwisko?

 

Katarynka. Nakręcił się i nie chce przestać grać tej samej, starej, kiczowatej śpiewki. Brakuje mu tylko małpki ubranej we wzorzyste pajacyki, która podskakiwałaby w rytm jego dziwacznej melodyjki. Może za mało mu płacą.

 

— Masz jakąś rodzinę? Dzieci? Rodziców? Rodzeństwo? — Tu dodaje z większym naciskiem: — Dzieci?

 

Pozwalam sobie na kolejną pozbawioną reakcji odpowiedź. Mój umysł i tak już w połowie śpi. Ciekawy stan. Niby wszystko do ciebie dociera, ale nic cię nie interesuje.

 

— Jakieś dzieci? — Facet powtarza uparcie.

 

Może w końcu zrezygnuje. Jego pytania i tak nie przynoszą oczekiwanych efektów. Musi gotować się w środku. Wiem, bo oddech mu przyśpiesza i zaczyna cedzić przez zęby:

 

— Ten twój mąż... Myślisz, że nie wiemy, gdzie jest? Myślisz, że nie siedzi w którejś z tych cel?

 

Oczywiście, że nie. Gość sięga po ostatnie, rozpaczliwie sztuczki, by mnie złamać. Rodzina, najbliżsi, najbardziej kochani. Nie oszukujmy się, nic na mnie nie ma, dlatego stosuje najskuteczniejsze metody. Dla ogółu. Ja nie jestem ogółem. Jestem odstępstwem od wszystkiego. Ci, którzy wiedzieli, że przeżyję, mogli pomyśleć, by wcześniej pozbawić mnie życia.

 

Teraz było już za późno.

 

— Jak tam chcesz. Im mniej współpracujesz, tym bardziej on cierpi.

 

Mam szczerą ochotę rzucić mu wyzywające spojrzenie. Niech udowodni. Nawet nie zna jego imienia. Nic o nim nie wie. Powstrzymuję się tylko dlatego, że muszę ciągnąć tą grę. Dawać im głupią nadzieję, że mnie złamią. Naiwność.

 

— Mogłabyś, chociaż coś zjeść. Odmawiasz posiłku od miesiąca.

 

Teraz bawi się w dobrego glinę. Jeszcze nie wyczerpał się limit jego pomysłów? O to nie muszę się martwić. Niedługo znów tu przyjdzie z nowymi sposobami, nadzieją i zapałem. Może jednak dużo mu płacą. Ciekawe, ile? I skąd on bierze tę całą motywację? Kupuje ją gdzieś hurtowo?

 

— Zaczynasz mnie martwić. Myślisz, że ten twój książę z bajki cię uratuje?

 

To raczej coś na kształt głodówki. Umiem radzić sobie sama, poza tym szczury naprawdę doceniają chleb i nieokreśloną papkę. Na ten moment wystarczy mi kranówka. Żyję myślą, że on jest bezpieczny. Mam nadzieję, że nie odchodzi od zmysłów. Musiałam zniknąć tak nagle...

 

Znikanie w tym zawodzie jest normą.

 

— On ma jakieś imię?

 

Kiedy to w końcu do niego dotrze? Nie zamierzam odpowiadać. Nie sprawię mu satysfakcji tym, że zawsze wygrywa. Kłamstwo nie jest dobrym punktem oparcia dla życia.

 

— Ty w ogóle masz jakieś imię?

 

Prędzej, czy później wszyscy o to pytają. I mam i go nie mam. Imię nie ma znaczenia. Pozornie przypisuje mu się jakąś wartość, ale tak naprawdę nie gra żadnej roli. Bardziej ogranicza: daje jakiś argument w umysłach innych. Stajesz się kimś, tymczasem lepiej być nikim. To bardziej opłacalne. Potrafi uratować życie.

 

— Nie zamierzasz ze mną rozmawiać, tak?

 

Bingo. Potrzeba było dwudziestu ośmiu dni, sześciu godzin i trzydziestu minut. Lepiej późno niż wcale.

 

W końcu też mój rozmówca wstaje, przechodzi przed lampą i krzyżuje ręce na piersi. Podobnie, jak dobijany zwierz nie chce poddać się zbyt łatwo.

 

— To niekulturalnie, by nie odpowiadać, jak pytają.

 

Zabawa w wyrzuty sumienia też nie daje efektu. Już dawno nauczyłam się je ignorować. Przez tę całą rozmowę udało mi się wypocząć i oczyścić umysł.

 

— Dobrze, wygrałaś.

 

Ogarnia mnie niepohamowana radość. Mogę pozostać z własnymi myślami i wspomnieniami. Oddaję się im. Są przyjemniejsze niż gołe, puste ściany i światło lampy. Może nie wszystkie. Właściwie, tylko części z nich. Reszta jest naznaczona śladami gorszych dni, ale to tylko przeszłość. Przykra, smutna. To już nigdy nie wróci. Nie dopuszczę do tego.

 

 

A tu niezaskakujące zakończenie. Miłego dnia! (Bez takiej miny! Nigdy nie pojawiają się tu pełne opowieści, a i linka do Mistrzyni Milczenia nie wstawię - jak ktoś będzie chciał to znajdzie)

 

Ps. Takie pamiątki można z plaży ze sobą zabierać (oszlifowany przez wodę kawałek szkła) razem z własnymi śmieciami, oczywiście:

 

Tagi:
#namarginesie
sobota, 10 lipca 2021

Na marginesie (2,5)

……………….

W przerwie pomiędzy podróżami z Vernem (na litość, jak można tłumaczyć imiona zagranicznych pisarzy! (albo, co jeszcze gorsze, bohaterów (wolę jednak Johna Dolittle, niż Jana Dolittle) – to tak bez kontekstu mi się przypomniało) należałoby chyba wpaść na kanapę. Jak się trzymamy? Całkiem dobrze, czy skrycie pojawia się pragnienie udania się na Plutona (wspaniałe miejsce, tylko długo się jedzie i zimno jak nie wiem)? Ale, wracając na Ziemię.

 

Ah, no tak, dwa i pół. Jakoś ta dwójka, sama z siebie przeskoczyła do tytułu poniższego tekstu, a mam nadzieję, że sobota doprowadzi do zaskakująco małego nim zainteresowania. Ma w sobie coś osobistrzego (bardziej, niż osobistego), ale żadnych wyjaśnień.

 

Dwoje w sacrum

Myślę o pędzie. O szale szumiącym w uszach, zagłuszającym regularny stukot. O nieprzebranej zieleni umykającej sprzed oczu, ścieżce ograniczonej jedynie horyzontem. Może tak naprawdę o niczym nie myślę. Może tak naprawdę nie istnieję jako część świata, który też nie istnieje. Tak bardzo do siebie pasujemy: ja i marzenie, którego nie mam prawa mieć. A jednak jesteśmy. Oboje, wbrew normom, logice i losowi.

 

To zabawne, jak świat jest pełen światów. Są tylko na wyciągnięcie ręki i można natychmiast przejść z jednego do drugiego. To banalnie proste. Wystarczy spojrzenie, trochę zrozumienia, synteza widzenia.

 

Myślenie o pędzie jest inne. Bezmyślnie podrzuca mi obrazy wypychające słowa z umysłu. Jest pęd. Jest świat. Jest cisza i rytm.

 

O czym myślisz?

 

Przeskakuję z jednego świata w drugi, w siadła skomplikowanej analizy. Rozumiem stany, słowa, gesty, myśli, tony, dźwięki, kolory, zapachy, ruchy, faktury, ciepło i zimno, zło i dobro, logikę oraz jej brak. Tego jest tak dużo. Zalewa moje postrzeganie, zasnuwa mi mgłą danych oczy.

 

Podrap mnie. Ty tak dobrze to robisz.

 

Dotyk i ciepło zmusza mnie do koncentracji. Do ograniczenia świata, uwagi, postrzegania, do niewielkiej przestrzeni. Odbieram tę maleńką część.

 

Nasza komunikacja umyka poza granice werbalności. Wymyka się skupionemu na dźwiękach człowiekowi. Tej istocie, która twierdzi, że nie ma od niej doskonalszej. Błąd. Sama w sobie nie ma nic z perfekcji. Zamknięta i zadufana w sobie jest co najwyżej cymbałem odbijającym własny, pusty dźwięk. O jej wartości, w istocie stanowi to, jak potrafi współistnieć. Jak funkcjonuje poza własnym, osobistym światem: w społeczeństwie.

 

Stado – a więc oscylujemy w określeniach przypisywanych zwierzętom. Społeczeństwo sprowadza się do stada a nazwanie czegoś odzwierzęco nie ma w sobie nic ujmującego. Dla ludzi. Zwierzętom jest to prawdopodobnie obojętne. Ale, czy doprawdy, nie jesteśmy podobni w całym owczym pędzie, wyścigu szczurów, małpowaniu i puszeniu piór, do zwierząt? Mimo iż ich działania wydają się odrzucające, tak naprawdę sami je powielamy. Czy to nie napawa refleksją? My, wielcy ludzie, którzy uznają nazwanie zwierzęciem za urazę, zachowują się właśnie tak, że nie należy im się inne określenie?

 

Można by pomyśleć o osobnikach, którzy zrzucając maski wyższych istot, zniżyli się do poziomu pozbawionych ludzkich odczuć podmiotów. Tych, którzy czerpali dziką radość z mordu, bólu i cierpienia. Którzy uśmiechem witali współgatunkowca doprowadzonego na skraj wytrzymałości. Prawdopodobnie nawet dla zwierząt byłoby ujmą nazwać takiego człowieka jednym z nich.

 

Co się stało? Dlaczego drapanie ustało?

 

Koniecznie muszę zapomnieć o wiekopomnych myślach. O bzdurach generowanych przez szarą tkankę, syntezę marnych idei. Kim jestem, by rozdzielać sąd nad nieznanym? Kim jestem, by łudzić się, że mam wgląd w czyjś umysł? W końcu kim, by wyrażać własne zdanie? Pokornym błaznem, nieszczęsnym Piotrusiem z czarną, dużą łzą na białej twarzy. Łzą nie za miłość, a niezrozumienie. Kim jestem, by mówić takie rzeczy? Pyłkiem targanym żałosnym wiatrem natchnienia. Drobinką, która ktoś przytłoczy swoją wielkością i rozkażą jej zniknąć. Tylko pyłkiem, małym pyłkiem. Niczym.

 

Jesteś tu. Ja jestem z tobą.

 

___

Warto zostawić ciszę na myśli i dopowiedzenia

Miłego dnia

Tagi:
#namarginesie
czwartek, 1 lipca 2021

Na marginesie (1,75)

.

.

.

Do tej drugiej części na pewno kiedyś uda się dotrzeć. Na ten moment to jest Szereg dążący do dwóch i, miejmy nadzieję, kiedyś go w końcu osiągający.

 

Ostatnie wydarzenia zdają się nastrajać osobę pisząca w ten sposób, że mogłaby robić za czarny charakter w nudnawym, disnejowskim filmie o tym, że można spełniać swoje marzenia (wisienka na torcie klasycznego wyciskacza łez). Specjalność? Zabójczy sarkazm, czarny humor i jakaś sensowna broń (prawdopodobnie żelazny ołówek). Paradoksalnie, by stać się złym trzeba mieć za sobą straszne, wstrząsające wydarzenie albo się takim urodzić. W tym przypadku to raczej ból istnienia, wynik zderzenia się własnych, nadmiernych oczekiwań z rzeczywistością. A nie… tak mniej więcej wygląda background story Jockera (jednego z nich). Z drugiej strony, to też wyjaśnia, czemu osoba pisząca dobrze odnajduje się w roli (na papierze) samotników, buntowników i seryjnych morderców. No ale ja nie o tym.

 

Pierwszy lipca to jednak szczególny dzień. To nie tylko początek drugiej połowy roku, ale też dzień psa (oraz inne święto dla osoby piszącej, której już szkoda nóg na jego obchodzenie), który międzynarodowo obchodzi się 26 sierpnia. (jeśli w tym momencie ktoś z tekstowstrętem zamierza rezygnować, to proszę jeszcze o kilka linijek cierpliwości). Dlaczego początek wakacji? To właśnie w tym czasie jest najwięcej porzuceń psów (skandal, prawda?). Porzucać niekończące się i bezwarunkowe (szczególnie, jeśli trzyma się w ręku coś smacznego) źródło miłości oraz radości?

 

Warto poświecić troszeczkę więcej niż zwykle uwagi swojemu przyjacielowi (nawet, jeśli już więcej się nie da), a jeśli się takiego nie ma, warto odwiedzić schronisko (lub napisać, wiadomo), by zapytać, czy czegoś nie potrzeba. Słowem, trzeba mieć pewność, że każdy psiak w tym dniu będzie wystarczająco kochany.

 

 

Powyżej „ilustracja” (nadal patrzenie na nią przysparza mi kompleksów), która miała się pojawić w „Psie i jego detektywie” razem z poniższym rozdziałem pt. „Watson” właśnie dzisiaj, ale… (tu pozostaje niedokończone, bo to bez znaczenia). W każdym razie, wszystko zostanie wyjaśnione w przypisach (a więc tym, co nie lubią czytać zbyt dużo dziękujemy – w tym miejscu jest umowny koniec).

 

Watson

Mój Przyjaciel był dzisiaj dość nieszczęśliwy. Przynajmniej nie wesoły, czego mogłem być pewien. Zazwyczaj bywał w dobrym humorze, ale akurat dziś, jak na złość dla odmiany, w złym. Próbowałem go jakoś pocieszyć. Nic na niego nie działało.

 

Całe szczęście, rano przyszła po mnie Przyjaciółka. Pachniała moim znajomym, który był częścią jej stada, bardzo ją lubił i czasem chronił ją, jakby była szczeniaczkiem. Zdarzało jej się robić głupie rzeczy, ale byłem pewien, że szczenięciem nie jest. Wiele psów zwykło jej mówić, że chcą jeść zupełnie tak, jakby była ich mamką. W przeciwieństwie do wielu innych ludzi doskonale rozumiała, co do niej mówią. […]

 

Spacer z Przyjaciółką zawsze jest przyjemny. Zabiera mnie w jakieś niezwykłe miejsce, inne niż zwykle, gdzie mogę tak długo szukać śladów jak mi się podoba. Czasem uśmiecha się do mnie, gdy pogonię za uciekającą wiewiórką i wrócę. No bo czemu mam nie gonić czegoś, co i tak już ucieka?

 

Jest jedna rzecz, którą robi moja przyjaciółka. Wydaje się wtedy, że jej świadomość znika. Potrafi uciec myślami z obecnego miejsca. Wtedy też markotnieje i zupełnie mnie nie słucha. Boję się, że to jakaś choroba. […]

 

Wracać ze spaceru też lubię, bo znów widzę mojego Przyjaciela. Jest wtedy znacznie weselszy i łagodniejszy. Zawsze rozmawia sobie krótką chwilę z Przyjaciółką w ich języku. Może, gdyby przychodziła częściej, byłby szczęśliwszy? Sam bardzo nie lubię, kiedy odchodzi, ale wiem, że wróci. Przecież mnie nie zawiedzie, prawda?

 

On, w bardzo dobrym humorze, patrzy na mnie, gdy ona zamyka drzwi. Czasem do mnie mówi, ale nie zawsze rozumiem wszystko. On też nie zawsze wie, co próbuję mu zakomunikować. Po to przychodzi do mnie Przyjaciółka. […]

 

Tym razem odwiedził nas człowiek, który musi należeć do rodziny Przyjaciela. Zdecydowanie są między sobą dość wrogo nastawieni a on sam się mnie boi. Nie lubię go właśnie przez to. Skoro się boi, to znaczy, że może stanowić zagrożenie. Zawsze czekam w gotowości, by obronić swojego człowieka. Szczęśliwie, on sobie radzi. Dziwi mnie tylko, dlaczego się między sobą nie gryzą. Gdyby zęby poszły w ruch (co miałem wrażenie, wiele razy miało się już prawie wydarzyć) może udałoby im się w końcu zakończyć ten spór, zamiast na siebie powarkiwać. W jakiś niezrozumiały sposób mówią sobie, że to nie jest walka na śmierć i życie, a ja nie potrafię odgadnąć, jak to robią. Żaden z nich nie kicha.

 

Wygląda na to, że zarówno walki, jak i zabawy ludzi są dość dziwne. […]

 

— Watson!

 

Bardzo lubię, gdy Przyjaciel używa mojego imienia. To zazwyczaj oznacza, że chce mojej uwagi lub wspólne wyjście. Jego towarzystwo jest całkiem przyjemne. Zawsze to ja prowadzę, a on idzie moim śladem. Wolę wiedzieć o zagrożeniu jako pierwszy, by go obronić i choć bardzo lubię przebywać poza domem, nie przeciągam wyjść. W końcu mój przyjaciel też musi kiedyś odpocząć. […]

 

Wieczór to najprzyjemniejsza pora dnia. Wtedy Przyjaciel siada przy czymś świecącym i małym. Nie mam pewności, co dokładnie robi, ale z dziwnego ustrojstwa czasem odzywają się głosy. Nawet, głos Przyjaciółki. Ciekawe, w jaki sposób potrafi zmieścić się w takiej małej przestrzeni i dlaczego się chowa? Moja łapa nawet by się tam nie zmieściła.

 

Wspominałem, jak bardzo lubię znajomego, który uparcie twierdzi, że Przyjaciółkę trzeba chronić? Na początku obaj bardzo się baliśmy. Nie mam w zwyczaju ufania innym psom i on też nie miał. Pamiętam jeszcze, jak mój poprzedni człowiek izolował mnie od innych psów. Robił wiele innych rzeczy i zupełnie mnie nie rozumiał. Nie był dobry. Wolałbym o nim zapomnieć. […]

 

Wieczory, kiedy przychodzi Przyjaciółka, są moimi ulubionymi chwilami. Ona bardzo dobrze dogaduje się nie tylko z Przyjacielem, ale też jego opiekunką. Ta ostatnia jest bardzo dobrą osobą. Zawsze daje mi najsmaczniejsze kąski, które sama upolowała. Lubię ją, nawet jeśli gniewa się na Przyjaciela. To taka złość, jaką okazuje matka niesfornemu potomstwu.

 

Przyjaciółka siada w moim ulubionym fotelu, ale nie czuję się z tego powodu urażony. Zawsze zaprasza, żebym położyły się na jej kolanach. Wolę wiedzieć, że nic jej nie jest. Bez niej przyjaciel nie byłby szczęśliwy.

 

Śmieją się. Nie rozumiem tego, bo wymiana zdań w ludzkim języku jest dla mnie czymś niepojętym. Wiem po ich nastrojach, że to nic groźnego. Czasem oddałbym swój obiad, by ich rozumieć. Ile mógłbym im opowiedzieć! Moi ludzie.

 

Jest coś, co uwielbiamy we troje. Rozpoznaję, że ta chwila się zbliża na długo przed tym. Przyjaciel wtedy wstaje, bierze do rąk jakiś dziwny przedmiot (to wcale nie pachnie interesująco) i przymyka oczy. Cała magia tego czegoś polega na tym, że pod wpływem działalności mojego człowieka, ustrojstwo zaczyna wydawać z siebie dźwięki. Wydają się nas hipnotyzować i porywać. Ponieważ im obojgu się to podoba, ja też jestem zachwycony.

 

_Przypisy 1 (oryginalne)__

Można by się martwić, jeśli w tym momencie nie pojawiłby się przypisy.

 

Nie mam pojęcia w jaki sposób myśli pies, dlatego ten opis (mimo usilnych starań stworzenia go zarówno jak najbardziej realistycznym jak i zrozumiałym) jest taki, jaki jest. Z przyjemnością osoba pisząca (znów o sobie w trzeciej osobie) przeprowadziłaby zawiły wykład obalający pewne obrazy ukształtowane przez literaturę na temat myśli zwierząt (kopalnia przykładów mieści się, chociażby w serii książek o Doktorze Johnie Dolittle). To zajęłoby zbyt długo i nikt nie zadałby sobie trudu tego czytać. Dlatego streszczę to w krótkim haśle:

 

Przestańcie uczłowieczać zwierzęta!

 

Brzmi absurdalnie, ale prawda jest taka, że przypisując potrzeby ludzi zwierzętom tak naprawdę nie szanujemy ich faktycznych potrzeb, a nawet możemy skrzywdzić. Zachowujemy się jak niespełna rozumu ignoranci. Chyba nikt nie chciałby, by ignorowano jego potrzeby i przez to czyniono go nieszczęśliwym.

 

_Przypisy 2__

Osoby:

 

- Watson – młody pół wyżeł, najlepszy przyjaciel detektywa, który diametralnie zmienił jego życie.

 

- Przyjaciel (Detektyw, On) – Sherlock Holmes (no bo to w końcu miało być fanfiction – o psie i jego detektywie (człowiek nie zawsze musi być najważniejszy)), człowiek Watsona, jego współlokator, najlepszy przyjaciel ect. Początkowo chciał jedynie „wypożyczyć” Watsona ze schroniska, ale (plot twist) nie przeczytał umowy adopcyjnej i zyskał najlepszego towarzysza (o czym można przeczytać w Na Marginesie 8)

 

- Człowiek z rodziny Przyjaciela - Mycroft Holmes, brat Sherlocka Holmesa (ten przypis był jednak zbędny).

 

- Opiekunka Przyjaciela (Pani Kurator) – Pani Hudson, w istocie, gospodyni i dawna pani kurator Sherlocka (był problemowym dzieckiem).

 

- Znajomy Wastona mieszkający z przyjaciółką – Właściwie, też nazywa się Watson. Właściwie, też jest psem półmyśliwskim. Różnią się tylko wielkością i umaszczeniem – Watson (narrator) jest biało-czarny a Watson (II) jest biało-złoty)

 

- Przyjaciółka (Ona) – Bliżej nieokreślona postać pracująca w schronisku, która od czasu do czasu zajmuje się Watsonem (narratorem) i gotuje, gdy nie ma pani kurator. Cierpi na przypadłość, która sprawia, że nie rozpoznaje poprawnie ludzkich zachowań, ale sczytuje je z ekspresji zwierząt.

 

A teraz zamykamy komputer/odkładamy telefon i mocno uściskujemy naszego pupila. Czy ktoś zasługuje na to bardziej?

 

Miłego dnia życzą Watson (II) i spółka (których na zdjęciu nie widać, ale są)

Tagi:
#namarginesie
niedziela, 20 czerwca 2021

Na marginesie (1,5)

Ile jeszcze trzeba wpisać słów, by wszystko nie zostało zdradzone w pierwszym paragrafie.

[...]

Jeszcze jedno (spokojnie, Porucznik Colombo nie oskarży nikogo o morderstwo (jeszcze)). Dlaczego tytułem zostało to konkretne słowo? Powiedzmy, że osoba pisząca bardzo lubi mocną, prawie sadystyczną autoironię. Jaki jest zatem najlepszy sposób, by zacząć?

 

Falstart

Wyjątki z notatnika (fabularyzowane) J. Greena, urzędnika Policji, dnia 20.06, g. 12:15:


Gary Ford, urzędnik na dworze Królowej do spraw Królewskiego Żywego Inwentarza. Zdecydowanie zdenerwowany człowiek, niski i grubawy choć ruchliwy. Czuć od niego zamiłowaniem do papierowej roboty i suto zastawionych stołów. Trzeźwy, ale roztrzęsiony.


— Więc to było tak: Królowa i goście zasiedli na trybunach Królewskiego Toru Wyścigów Konnych. Dokładnie dzisiaj o 11. miał wystartować wyścig a w nim Tripple Crown, faworytka Królowej. Podekscytowanie sięgało zenitu. Nie było szans, by okazała kasztanka o wielkich, pięknych oczach nie wygrała. Pół kraju, jeśli nie cały świat poczytywałoby jej Victorię za dobrą wróżbę w toczonej od dłuższego czasu wojnie o kolonie. Słowem, był to wyścig o śmierć i życie.


— Proszę do rzeczy — upominam go.


— O jedenastej konie ruszyły, a faworytka stale utrzymywała się na prowadzeniu. Niesamowite widowisko, aż serce rosło, gdy ta urocza kasztanka...

 

— Do rzeczy, panie Ford.

 

— Wyglądało na to, że wygra wyścig. To był pewniak. Tyle że stało się coś dziwnego.

 

— Co dokładnie?

 

— Metr przed metą... — przerywa, by ukryć twarz w dłoniach. — Nadal nie mogę w to uwierzyć! Klacz najzwyczajniej w świecie zniknęła na kilka sekund. Dopiero za metą się pojawiła. Wie pan, co to oznacza? Nie wygrała. Nie przekroczyła mety jawnie. To tragedia.

 

Teraz jego stan jest jak najbardziej zrozumiały. Od tego zależy jego życie.

 

— A inne konie?

 

— Kogo obchodzą inne konie? Tripple Crown miała wygrać. To musi być wyjaśnione. To... To rzecz wagi państwowej. Nie wiem, jakich użyto sztuczek, ale...

 

— Zobaczę, co da się zrobić w tej sprawie, panie Ford.

 

— Królowa będzie panu wdzięczna, panie...

 

Po moim poprzednim pytaniu jego głos krążył od zdenerwowania do podniecenia, dlatego staram się być ostrożny, szczególnie wchodząc mu w słowo:

 

— Green. Jules Green, jeśli musi pan wiedzieć.

 

— Załatwię panu awans. — Ford omal nie klaszcze w ręce za radości.

 

Jeszcze czego. Jest mi dobrze tu, gdzie jestem.

 

KTWK, 20.06., 14:00

 

Warte uwagi: Jednolity, pojedynczy ślad ciągnący się obok toru i kilka mniejszych, równoległych oddalonych od tamtego o około metr.

 

William Isaac, dżokej zatrudniony przez Forda. Na KTWK od czterech lat, zajmuje się i współtrenuje TC. Opanowany tylko z pozoru, niezależny charakter, brak podstawowej edukacji.

 

— Chyba metr przed metą przestałem widzieć kątem oka trybunę. — Informuje, siadając na trybunach. — Nie mogłem dokładnie stwierdzić co to było. Znikło, zanim zwróciłem na to uwagę. Dopiero jak zatrzymałem konia, o wszystkim mi powiedzieli.

 

— Czy coś podobnego miało kiedykolwiek miejsce wcześniej?

 

— Nigdy. Słyszałem o przekrętach, ale nikt nie odważyłby się zrobić tego Królowej. Przecież to byłby zamach!

 

— Zamach — powtarzam, notując.

 

Zeznania innych świadków, równie niejasne i pozbawione realizmu potwierdzają mniej lub bardziej wersję G. Forda. Ta sprawa wygląda po prostu beznadziejnie."

 

Około godziny 18. Na posterunek pofatygował się specyficzny jegomość. W ciemnogranatowym, znoszonym garniturze, białych rękawiczkach, podniszczonym cylindrze i dziurawych butach wyglądał cudacznie. Jego zachowanie było też niecodzienne: wprost bezczelne. Nic nie mówiąc, rozsiadł się na krześle i ułożył nogi na biurku.

 

W takiej chwili policjant mógł uzupełnić pobieżne oględziny gościa o kilka detali. Osobnik był dość młody, może ledwo pełnoletni, ale jego włosy były zupełnie białe, niechlujne i nieuporządkowane. Z cienia cylindra patrzył na świat zielono-błękitnymi oczami o ukrytej iskrze zwiastującej dużą inteligencję i niebezpieczeństwo. Obrazowi przystojnego ulicznika przeczył tylko wąski, omal orli nos nadając mężczyźnie pozornie arystokratyczny wygląd.

 

— Przepraszam — odezwał się Green. W jednej chwili zgarnął notatki do szuflady i wymowie wskazał oparte na blacie buty. — Obawiam się, że nie słyszałem, kiedy pan wszedł.

 

— Więc pan nie usłyszał? — Tamten rozciągnął usta w uśmiechu, pokazując zęby. — Doskonale.

 

Jego głos, w porównaniu do tego, który należał do funkcjonariusza, był milszy, z nutką czającej się gdzieś weń nieprzewidywalności. Przecież Jules tylko starał się sprawiać wrażenie groźnego. W końcu zaatakowano jego biuro:

 

— Chciał pan coś zgłosić?

 

— Nie — nieznajomy zdjął nogi z blatu. Namyślając się kilka sekund, pochylił się do przodu ściszając głos: — Pan wie, jak sprawić, by koń zniknął tuż przed metą?

 

Oczywiście, że nie. Nie miał pojęcia, dlatego doświadczył dreszczu ekscytacji. Ten dziwny człowiek wydawał się kimś, komu nie powinien ufać. Jednak ciekawość w nim zwyciężyła:

 

— Nie mam pojęcia. Pan to wie? Jakim cudem rozwikłał pan tę zagadkę?

 

— Twórca szarady musi znać jej rozwiązanie — odparł tajemniczo.

 

Reakcja policjanta była przewidywalna. Zerwał się na równe nogi, walcząc ze sobą. Czy jego rozmówca robił sobie z niego żarty? Zdarzyło mu się już trochę widzieć w życiu, jednak nigdy nie natknął się na tak oczywiste lekceważenie stróża prawa.

 

Tymczasem tajemniczy, białowłosy jegomość nie był pod wrażeniem. Wręcz przeciwnie. Ziewnął i bawiąc się postrzępioną nitką z cylindra, zaczął tłumaczyć:

 

— To niezbyt nęcąca historia. Proszę usiąść. Nogi pana rozbolą. Sama sprawa jest prosta: wystarczy dobrze ustawione zwierciadło, by uzyskać iluzję zniknięcia.

 

Przerwał na chwilę, by analizować reakcję Greena. Nie napotkał nic ciekawszego ponad pełne oburzenia spojrzenie, więc wstał i uchylił swojego kapelusza:

 

— To przykre, że nie stanowię jeszcze dla nikogo wyzwania. Prawdopodobnie, w takim razie, nie mamy o czym rozmawiać.

 

— Proszę zaczekać.

 

Jasnowłosy zmierzył Julesa znudzonym spojrzeniem. Upór funkcjonariusza budził w nim pewien podziw, choć jego zdaniem, był zupełnie zabawny.

 

— Słucham?

 

— Kim pan jest?

 

Pod orlim nosem zagościł specyficzny uśmiech. Sprawiał wrażenie omenu zapowiadającego rychłe kłopoty. Może właśnie tak było?

 

Nic się jednak nie stało. Zamiast fajerwerków, czy czegoś nadzwyczaj spektakularnego pojawiły się tylko słowa:

 

— Jestem Jack Qack. Swoją drogą, nie zastanawiał się pan czemu to właśnie Tripple Crown tak się liczyła? Dlaczego Forda nie interesowały inne konie?

 

Green zaprzeczył. Domyślał się sensu tych wszystkich pytań, ale chciał wiedzieć, co powie rozmówca. Czekał, ale ten znów go zaskoczył. Nie wyjaśniał nic dalej, jakby rozmowa na ten temat się mu znudziła:

 

— Jest też smutna wiadomość. Faworytka nie będzie miała długiej kariery.

 

 

Kilka tygodni później, funkcjonariusz przypomniał sobie te słowa, czytając gazetę. Z pierwszej strony krzyczał do czytelnika artykuł o wypadku Tripple Crown. Kasztanka miała wywrócić się na torze, łamiąc nogę. Jej przyszłością, naturalną siłą rzeczy, było już tylko pójście pod rzeźnicki nóż.

 

Taką samą gazetę trzymał też w rękach, w podobnym czasie ktoś inny. Jasnowłosy, wysoki jegomość siedzący na prowizorycznym posłaniu w jeszcze bardziej prowizorycznej przyczepie. To właśnie on przedstawiał się jako Jack Qack.

 

Nie był sam. Naprzeciw leżał trójnogi, beżowy pies a obok zwierzaka zupełnie inna postać. Mimo noszenia na sobie męskiego odzienia nie miała z mężczyzną nic wspólnego. Mogła być po prostu wymizerową kobietą okrytą płaszczem, która kryła swoją twarz w cieniu szalika i za dużego melonika.

 

— Widzisz, Ma. Miałem rację. Ulubieńcy zmieniają się bardzo szybko, zwłaszcza u kobiet a jeszcze szybciej u tłumów. Chyba przed jednym ani drugim nie muszę cię ostrzegać. — Tu Jack przerwał, by kontemplować swoje własne słowa. — Czasem nieświadomie człowiek usiłuje się oszukiwać do czasu. Do momentu, gdy zobaczy, że to, co gonił, jest tylko iluzją. Pech chce, że zdarza się to czasem, dopiero gdy tę iluzję zdoła dogonić.

][

That's all Folks! Dziękuję za wszystko. Miłego dnia :)

Tagi:
#namarginesie
poniedziałek, 14 czerwca 2021

Na marginesie (1)

Scrolluj dalej, nic ciekawego.

 

 

Długi, bezsensowny i nudny wstęp, w którym osoba pisząca tłumaczy się rozwlekle i kwieciście, dlaczego na wypowiedzenie pierwszego zdania na głos osobie o przeciętnej, całkowitej pojemności płuc (to jest 5200 ml) może zabraknąć powietrza oraz na temat powstania Na marginesie, o czym ma traktować, czego się spodziewać i dlaczego nie stawia już kropki, kończąc te przydługie zdanie.

 

Dobrze, trochę minęło mi się z prawdą w tym pierwszym zdaniu (pardon, w celach humorystycznych). Żadnego traktatu o pojemności płuc, obiecuję. Szybko i bezboleśnie, jak pobieranie krwi (bez pobierania, oczywiście) przyjdę do rzeczy.

 

Jeśli osoby piszącej znów nie dopadnie zdecydowanie za niskie poczucie własnej wartości lub echo jakiegoś zaburzenia lękowego, ma zamiar raz na jakiś czas podzielić się fragmentem wyrzutów swojego umysłu. Jakoś nigdzie nie potrafi odnaleźć przytulnej nory dla swoich nieokiełznanych myśli

Może tu (z cichą nadzieją, że nikt nie będzie brnął w przebijanie się przez zwały tekstu) takie miejsce się znajdzie.

 

Głęboki wdech (całe 4000 ml) i kurtyna w górę.

 

Ah…mam obowiązek ostrzec, że nieokiełznanie myśli dotyczy braku ogólnego sensu przytoczonego fragmentu.

 

 

(1)

Krótka rozmowa trzech osób: Upiora, Kapitana i Profesora

Osoby:

 

Kapitan: człowiek skrajnie racjonalny, choć marzycielski. Po pojawieniu się Upiora na jego statku wpada w obsesję wypędzenia intruza. Dochodzi nawet do tego, że chce podpalić pokój z książkami. Znokautowany przez strażaka zaczyna rozumieć, że Upiór wcale nie jest groźny, a jego obecność staje się niezbędna do funkcjonowania statku. W samym sobie odkrywa ciekawość świata, który porzucił jako dziecko.

 

Profesor: mężczyzna o krótszej nodze, kulejący, rozsądniejszy przyjaciel Kapitana. Od razu akceptuje, choć nie dowierza, obecności Upiora na statku. Początkowe ignorowanie go utwierdza, w przekonaniu, że istota nie jest groźna i całkowicie pożyteczna. Wkrótce zaczyna być akceptowana jako część rzeczywistości.

 

Upiór: osobliwe zjawisko charakteryzujące się targaniem ze sobą obitej w materiał brązowej książki. Ten sam przedmiot, w razie zagrożenia otwarty i szybko zamknięty przyczynie się do niespodziewanego znikania postaci. W życie statku pozbawione miłośników beletrystycznych lektur (o ile, jakichkolwiek lektur) wprowadza zamieszanie zaprzeczające czystemu racjonalizmowi. Zagnieżdża się w magazynie, w którym trzyma się książki wyłowione z wraków i po niedługim czasie przekształca je w bibliotekę.

 

 

— Nie powinno się uprzedmiotawiać książek.

 

— Absurd! Przecież książki są przedmiotami — wykrzyknął Profesor z nieskrywanym oburzeniem.

 

— Ależ skąd. Blisko im do ludzi. Noszą w sobie tylko trochę mniej historii. Tak naprawdę, trudno powiedzieć, czy to człowiek czyta książkę, czy książka człowieka przenikając na wskroś jego myśli, duszę i uczucia.

 

Ten argument jakoś nie przemówił do kulejącego osobnika, ale zaintrygował Kapitana. Ujął on najbliżej leżącą lekturę, by przekonać się o prawdziwości słów kobiety. Jak na złość egzemplarz uparcie milczał.

 

— Jednak książki nie mówią — westchnął z rezygnacją mężczyzna.

 

— Trzeba umieć ich słuchać. Czy z każdym człowiekiem rozmawia się panu dobrze, czy przy niektórych kontaktach nie odczuwa pan nawet odrobiny satysfakcji z rozmowy?

 

Profesor dalej nie wydawał się przekonany tą argumentacją. Pochylił się w stronę mówiącej przez stół i długo układał swoje słowa:

 

— Jestem koneserem i żadna książka nigdy do mnie nie przemówiła.

 

— Albo pan nie słuchał, albo nie rozpoznał swojego rozmówcy. Papier, który dzieli bohatera i czytelnika, jest nie raz bardzo cienki. Czasem, nie ma nawet papieru. [...]

 

_ _ _ _

Jeśli jesteś w tym miejscu to gratuluję zawzięcia (osoba pisząca ma nadzieję, że pisze to do siebie rozważającego, czy usunąć ten tekst). Pozostaje mi życzyć miłego dnia a potem otworzyć i zamknąć szybko książkę w brązowej, materiałowej oprawie...

Tagi:
#namarginesie
środa, 31 marca 2021

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Dobrze będzie!

Jak to dobrze? Przecież od wieków ciemność kojarzyła się ze śmiercią i, nie przesadzając, wszystkim co najgorsze. Całe plugastwo, kreatury, złoczyńcy… wspólną domeną tego zbioru był mrok. Temu nie da się zaprzeczyć.

Ta dziwaczna historia ma przecież happyend. Z czasem ludzie pokonali ciemność. Stał się ogień, a potem światło sztuczne i potwory z mroku przestały grozić biednemu, bezbronnemu człowiekowi. Teraz mamy oświetlone miasta, wsie, a nawet pokoje, o ile ktoś sobie tego zażyczy. Utrata światła kojarzy się wprost z końcem świata (no przecież tak objawia się zazwyczaj brak prądu, a wszyscy wiem, że brak prądu to naprawdę koniec świata!). Problem polega na tym, że rozświetlając całą dostępną nam przestrzeń, szkodzimy sobie bardziej, niż pomagamy.

Nie, to nie jest wstęp do opowieści Science Fiction lub Fantasy (proszę o wybaczenie, jeśli to faktycznie tak zabrzmiało). Problem jest jak najbardziej realny i dotyczy zanieczyszczenia światłem.

Jaaasne. Wydumane lub wymyślone na poczekaniu, co? Niestety, nie. Zanieczyszczenie światłem jest jak najbardziej realne, a doskwiera nie tylko miłośnikom obserwacji nocnego nieba. Ma duży wpływ na cykl dzienny zwierząt i nie tylko. Może poważnie zaburzyć ich prawidłowe funkcjonowanie, nie mówiąc już o istotach, dla których bywa przyczyną przedwczesnej śmierci. To samo dotyczy kwiatów, których procesy życiowe są regulowane długością dnia i nocy. W skrajnych przypadkach takie okazy nie będą mogły się rozmnażać. O! Żeby jeszcze tego było mało, brak ciemności może mieć też zły wpływ na ludzi. Należy obwiniać go np. o stres, zmęczenie, bezsenność czy osłabienie pracy układu odpornościowego.

Brzmi strasznie, prawda? Tak niewinna rzecz, jak strach przed ciemnością może prowadzić do takiego spustoszenia. Oczywiście, to nie oznacza, że powinniśmy wyjść na ulice i wyrwać z posad wszystkie latarnie miejskie. Wystarczy coś zmienić. Tylko co?

Całym złem jest nieodpowiednie sztuczne oświetlenie. Może jest zbędne? Może klosz jest źle zbudowany? Wszystko to generuje problem z zanieczyszczeniem światłem. Wystarczy np. zaopatrzyć się w lampy z płaskim kloszem, w ogóle zmienić rodzaj lampy lub zrezygnować z oświetlenia (po dalsze przykłady odsyłam do źródła). Od razu część promieniowania przestaje uciekać ku niebu i…no proszę, oszczędza się energię elektryczną.

Tymczasem, jeśli faktycznie kogoś najdzie ochota zobaczenia prawdziwego, ciemnego nieba fundacja zajmująca się tym problemem zaprasza do jednej z pięciu zlokalizowanych w Polsce obszarów ochrony ciemnego nieba. Tam naprawdę można zobaczyć prawdziwie rozgwieżdżone niebo.

Reklama - była. Ważny temat - był. Teraz według planu powinna być pointa, ale zanim. Co jeszcze Ja, Ty, My i szary J. Kowalski może zrobić w tej sprawie? Pomysłów jest dużo a najważniejszy i najprostszy z nich to po prostu MÓWIĆ. Słowo, jak niejednokrotnie zaznaczam z uporem maniaka, ma moc. To właśnie dlatego mówię (mówię przez pismo) właśnie o tym, bo to jest warte powiedzenia (i będę mieć na ten temat prezentację (mam nadzieję, że nie ma tu nikogo z mojej grupy - to byłby brzydki spoiler)). Ciemność, po namyśle, nie jest aż taka zła.

Miłej Niedzieli (lub innego dnia tygodnia),
n

Ps.
Warto zajrzeć: Ciemne Niebo - Strona główna Tu można zobaczyć jak wiele traci się przez zanieczyszczenie światłem, jak mu przeciwdziałać i gdzie znajdują się obszary ochrony ciemnego nieba.

Jeśli masz taką możliwość i ochotę, Czytelniku, podaj dalej!
wtorek, 30 marca 2021

tak ze marz…

Już widzę ten natłok wielbicieli ojczystego języka, estetów, znudzonych hejterów i ciekawskich. „Zdanie zaczyna się dużą literą!”, „To się pisze łącznie”, „Gdzie się podziała ta kropka?”, „Masz a nie marz” i cała lawina innych, możliwych do wynalezienia błędów. Tak, czekam na całą chmarę kamieni. Bardzo proszę.

Ta naprawdę wszystkim, którzy tak jak ja, mają na bakier z ortografią, cztery litery regularnie ratuje autokorekta. Nie wiesz, jak napisać coś poprawnie? Nie ma sprawy – komputer poprawia. Niebo! Żadnych więcej problemów z trollami, które żywią się cudzymi błędami. Od dzisiaj jestem królem ortografii.

No nie. Tak kolorowo to nie jest. Autokorekta, szczególne przy nieuważnym pisaniu czy pełnej ekspresji kłótni może być utrapieniem. „Przegotowaliśmy” zamiast „przygotowaliśmy”, „że” zamiast „ze”. Tak więc: „Przegotowaliśmy książki że skupu”. Tak enigmatycznie brzmiące zdanie może wprawić w osłupienie nie jednego czytającego. Po kiego gotować książki? Gdzie tu jakiś sens w tym zdaniu. I, o ile kilka drobnych błędów nie dyskwalifikuje z pełnego rozumienia tego, co autor miał na myśli, gorzej, gdy plątanina słów nie przypomina żadnego znanego dialektu. Może ludzkość już opanowała fantastyczne języki wróżek, elfów itp. (trzeba zapytać Artemisa – powinien coś wiedzieć w tym temacie)?

Wiele osób twierdzi, że przez nieustanne pisanie na komputerach i tych małych i tych dużych stajemy się analfabetami. Nie oszukujmy się, kochamy automatyzację, brak przymusu podejmowania zawrotnych liczby decyzji. Wszystko, dzięki czemu nie musimy myśleć. W tym momencie to zaczyna się zbliżać do przerażających, wyjętych żywcem z powieści Wells’a obrazów. Nie, nie, nie. Zapomnijmy o tym.

Pisząc, z czystego poczucia estetyki powinniśmy zwracać uwagę na poprawność. To dość uciążliwe (wiem, co piszę), ale warto. Nie chodzi już nawet o satysfakcję tych estetów, miłośników poprawności językowej itpeków. Nie. Po prostu, czy chcielibyśmy być źle zrozumiani? Nie sądzę.

Pozdrawiam,
n

PS. Prawdopodobnie ten tekst nie trafi do większości czytających - zakładam, że wszyscy tu szanują uczucia, oraz zdrowie psychiczne językowych pedantów.

PS.2.Nadal czekam na te kamienie.
wtorek, 16 marca 2021

Pusty dom... - książka z misją, nie pierwsza i nie ostatnia

Ostrzeżenie: autor tego bloga zazwyczaj wpada w słowotok, gdy mówi o książkach. Nie ma gwarancji, że wszystko będzie miało sens. Jakikolwiek sens.

Bardzo korciło mnie (czy nas, czy osobę piszącą, jak kto woli), by nie pisać po raz kolejny. Ku mojemu przerażeniu, informacja o opublikowaniu wpisu pojawiła się na głównej (tak, są ludzie, których przerażają takie rzeczy). Jednak czasem pojawia się coś, co zupełnie zaburza działanie mojego zdrowego rozsądku (można go wtedy nazwać chorym i to byłoby zupełnie odpowiednie). W przypływie tak osobliwego natchnienia pozwalam sobie przedstawić Ci, czytająca osobo, ten oto zbiór:

fot. autora
W tym momencie zapewne masz mieszane uczucia. Prawdopodobnie jedno z poniższych:
  • - Sherlock Holmes? Znowu?! Ile można??
  • - O, tego jeszcze nie znam. Ale poznam.
  • - Ale zjechana książka (z góry przepraszam, mi nie robi różnicy, czy egzemplarz jest z drugiej, czy trzeciej, czy piętnastej ręki)
Niezależnie od tego, która z odpowiedzi padła, pozwolę sobie powiedzieć (no, napisać) kilka słów.

Undershaw (Surrey) to posiadłość, w której mieszkał sir Arthur Conan Doyle. W tym domu powstał na przykład Pies Baskervillów - jak możemy dowiedzieć się z wprowadzenia. Sam dom ma ciekawą elewację (widać ją na okładce), co więcej pisarz miał duży wpływ na jego projekt. Przez lata służył jako hotel, jednak w 2004 roku został on zamknięty. Pustostan zdano na niełaskę chuliganów a w planach była przebudowa i podzielenie na domy mieszkalne. I właśnie w tym momencie pojawił się ruch, który postanowił się temu sprzeciwić.



Według wszelkich dostępnych informacji zbiór wydano w 2012 roku i miał on na celu zwrócenie uwagi na wagę tak niezwykłego miejsca. Domy wielu znanych pisarzy chroniono i otaczano szczególną troską a Undershaw nie. Gdzie tu sprawiedliwość, skoro A. C. Doyle stworzył tak ważne nie tylko dla literatury angielskiej postacie. Gdzie byłyby powieści detektywistyczne, gdyby nie Holmes?

Tak więc zebrano opowieści i wiersze pisane przez wielu autorów o Sherlocku. To coś, co można by wydać pod tytułem: Balsam dla duszy fana Sherlocka Holmesa (swoją drogą, Wydawnictwo Rebis. Coś, ktoś?). Znalazły się tu nie tylko typowe historie osadzone w Wiktoriańskiej Anglii, ale też opowieści mające swoją akcję we współczesności i przyszłości (rozpiętość tematyczna jak fanfiction na Wattpadzie). Przekonywać dalej?

Co teraz dzieje się z posiadłością? Na dzień obecny znajduje się tam szkoła. Czy jest to dobry kompromis, biorąc pod uwagę to, że budynek odnowiono, a w weekendy służy jako piękna lokacja na imprezy czy zwiedzanie? Nie mam pojęcia. Tu można zobaczyć stronę internetową posiadłości ( Undershaw ).

Gdyby każda taka historia miejsca, które samo nie może się bronić przed zapomnieniem, kończyła się happy endem... Czytałoby się z przyjemnością.

Masz inne zdanie? Zapraszam do dyskusji.

Pozdrawiam (niezmiennie i bardzo serdecznie),
nemo

Archiwum

© 2007 - 2024 nakanapie.pl