Jest sobie dom. Kamienica z czerwonej cegły. Wiekowa, trochę zaniedbana, po przejściach różnych. Jakkolwiek z racji wieku uznawana za obiekt zabytkowy - nie jest wpisana do rejestru zabytków.
Przez całe dziesięciolecia jej otwarta brama służyła jako szczalnia dla miejscowych i przejezdnych menelików, a strych jako przechowalnia i noclegownia. Aż któregoś roku kamienica zmieniła status, mieszkańcy się skrzyknęli, wynajęli ekipę i w ciągu jednego dnia, od przeszło pół wieku brama otwarta zrobiła się bramą zamkniętą. Ale nie tak zwyczajnie, o nie! Kolejna ekipa zainstalowała zatrzaski, domykacze i domofony. Brama, w kolorze maskującej czerni, zgrabnie komponując się z całością jest mało widoczna z ulicy, szczególnie po zmierzchu, w niedoświetlonej okolicy. A że pojawiła się nagle i niespodziewanie - niejeden halsujący z monopolowego w stronę znajomych murków żulio zderzył się z przykrą rzeczywistością, by tak rzec, twarzą w twarz. Bawiliśmy akurat u znajomych z towarzyską wizytą, gdy jeden taki przypuścił na bramę regularny szturm. Atakował pięścią, kolanem i ramieniem. Taranował z byka i wykopu*, szarpał, klął i wrzeszczał. Brama trwała niewzruszona - nie puściła.
My, wspólnie z gospodarzami, trwaliśmy w oknach, oglądając przedstawienie ukryci w firankach.
Po jakichś dwóch godzinach żulio opuścił gardę. Przeflancował się na pobliski przystanek autobusowy i tam dał ujście niezadowoleniu werbalnie. Jedno zdanie szczególnie pamiętam:
- Bramy se, qhhva mać, burżuje <chędożone analnie> założyli! A człowiek, jak ten pies, na ulicy musi...!
Gospodyni słuchała tych wokalnych popisów z kamienną twarzą.
- Mój dom moją twierdzą. - powiedziała wreszcie. - Czynszu nie płacisz, więc spier$^%$&.
*) z półobrotu nie próbował.