Kleks(ja) został wyprowadzony na spacer. W sumie nic nadzwyczajnego. Myk w tym, że od czasu kiedy Merlin zaczął brać sterydy, zrobił się bardzo lękliwy i każde wyjście inne niż na balkon to święto lasu. A i to takie sekund pięć, góra dwie minuty. Dlatego kiedy Kleks został wywleczony przez swojego księcia na koci skwerek - nie kwękał i nie protestował. Chce kot, niech ma. Na zdrowie. Stoi zatem Kleks w charakterze słupa, Merlin wizytuje krzaki, sztacha się trawką co wyrosła, co lepsze pędki biorąc na ząb, gdy na horyzoncie pojawiła się Ona. Ona to jakaś tam znajoma z zakolegowanej grupy kociarzy Teoretycznie fajna babka, onegdaj narobiła smrodu i nieprzyjemności od czego Kleks do dziś złorzeczy i stroszy kolce. (Była) znajoma spojrzała z niechęcią na Merlina w trawie i z obrzydzeniem na Kleksa obok.
- Tego kota to ci powinni odebrać! - syknęła żmija kalecząc się o własne zęby.
- Zamilcz - warknął równie przyjaźnie Kleks - Albo to ja na ciebie doniosę.
Odeszła tupiąc obcasikami, ciągnąc za sobą psa. *
A ja, mimo wszystko ale, się trochę boję.
*) Mały pokurcz typu szczur w mopie. Ona dreptała tzw. świńskim truchtem a pies na krótkich łapkach wyraźnie nie nadążał. Ponaglała go szarpnięciem.